piątek, 31 sierpnia 2012

"Cruel Intentions"



Bardzo, naprawdę bardzo rzadko oglądam filmy pokroju "Cruel Intentions” (znane w Polszy pod tytułem "Szkoła uwodzenia”). Dlaczego? Otóż zwykle wysoki poziom żenady jest wystarczającym czynnikiem odstraszającym. Poza tym targetem są raczej nastolatki z gimbazy, a nie ludzie wchodzący w jesień życia. Aczkolwiek czasem mam chwile słabości, dlatego mając do wyboru ciężki polski dramat o problemach mieszkaniowych oraz amerykański film o genetycznie zmutowanych rekinach wybrałem lekką rozrywkę w postaci "Cruel Intentions”.
źródło: http://www.cinema65.com/
W zasadzie jest opowiastka o wysoce zblazowanej, pozbawionej ideałów, dekadenckiej młodzieży, dla której jedyną rozrywką jest seks (od razu ostrzegam, że nie ma na ekranie ani śladu nagości). Kathryn (Sarah Michelle Gellar) i jej przyrodni brat Sebastian (Ryan Phillippe) przyjmują dosyć nietypowy zakład: jeśli Sebastian uwiedzie Annette (Reese Witherspoon) to będzie mógł przespać się z Kathryn, natomiast w przypadku klęski straci swojego jaguara. Problem w tym, że Annette jest zadeklarowaną przeciwniczką uprawiania seksu bez miłości, a na dodatek swoje poglądy głosi na łamach młodzieżowego czasopisma.

Mniej więcej do połowy "Cruel Intentions” rozwijał się całkiem nieźle, gdyż tym razem wyjątkowo obyło się bez żenady. Czasami było nawet całkiem zabawnie i mogło się nawet podobać, oczywiście po zaakceptowaniu pewnej koncepcji. Film nie opowiada bowiem losów przeciętnej amerykańskiej młodzieży, ale jedynie jej mocno bananowego wycinka, który zamieszkuje piękne rezydencje w NY, ma służbę i wozi dupska limuzynami. Gdyby w Polsce ktokolwiek odważył się na coś takiego, to automatycznie bym tego nie kupił. Ale to Hollywood… Od razu przypomniała mi się moja fascynacja serialem "The O.C.” ("Życie na Fali”), którego wszystkie sezony obejrzałem, w utęsknieniu czekając na przeprowadzkę do Kalifornii i milijiony PLNów na koncie.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Do zalet mogę zaliczyć aktorstwo: Sarah Michelle Gellar jako suka pozbawiona uczuć wypada bardzo wiarygodnie, Ryan Phillippe w roli legendarnego dupcyngiera jest niemal pozbawiony żenady, natomiast Reese Witherspoon dostała niewdzięczną rolę, więc po prostu jest. Poza tym ładne miejscówki, przepych i bogactwo na każdym kroku – to jest dobre w tej konwencji. Mniej więcej do połowy wszystko wypada nieźle i była nadzieja, ha kto wie, może nawet na 6/10. Niestety od momentu kiedy Sebastian zaczyna mięknąć film zamienia się w bardzo przykrą przypowiastkę o tym jak zbawienny wpływ na złych ludzi ma miłość. Psuje to dodatkowo nietypową relację Sebastiana i Kathryn, która była dotychczasową esencją filmu. Wspomniany zwrot fabularny jest tak słaby i wtórny, że postanowiłem dokonać rewizji zakładanej oceny. Dodatkowo zakończenie jest chyba jednym z najbardziej żenujących jakie widziałem w swoim życiu – za coś takiego nie może być litości!

Ocena: 3/10 (szkoda zmarnowanego potencjału).

środa, 29 sierpnia 2012

"Broken Arrow"


"Broken Arrow” to kolejny typowy polsatowski megahit z okresu mojego dzieciństwa. Co prawda ilością projekcji na przestrzeni lat z pewnością nie dorównał pierwszej części "Die Hard”, ale wyrył swoje miejsce w mojej pamięci. Reżyseruje John Woo, więc wydawało się, że może to być esencja kina akcji, która zapewni przyzwoitą rozrywkę na dwie godziny.
źródło: http://www.pastposters.com/
Fabuła nie powala na kolana. Major Vic Deakins (John Travolta) i kapitan Riley Hale (Christian Slater) są pilotami USAF. To nie lada zawodnicy – latają stuningowaną wersją B-2 Spirit określaną w filmie mianem B-3, a ponadto na pokładzie mają zwykle dwa ładunki termojądrowe. Wszystko przebiega wesoło dopóki w takcie lotu nad Utah nie okazuje się, że mjr Deakins postanowił sobie dorobić na boku i sprzedał atomówki terrorystom. Jak łatwo się domyślić kpt. Hale miał odmienne zdanie w tym temacie za co musiał opuścić kokpit (ale przeżył). Współpracując ze strażniczką parku narodowego (Samantha Mathis) postanawia za wszelką cenę pokrzyżować plany ex-kolegi.
źródło: http://julieannthomas.blogspot.com/
Z każdą minutą jest co raz gorzej. Major Deakins początkowo wydaje się zwykłym kolesiem, potem nieoczekiwanie staje się geniuszem zbrodni, a kończy jako totalny psychopata. Z kolei Hale zaczyna od bokserskiego wpierdolu, toteż wiadomo od początku, że gdy przyjdzie stoczyć mu finałową walkę, stanie na wysokości zadania. Czarne charaktery umierają jak boty w grze video. Zero myślenia, to co się dzieje w finałowej sekwencji w pociągu to już przesada. Na szczęście śmierć nie oszczędza bohaterów pozytywnych (przepraszam za spoiler, ale to jest po prostu nie do opisania): polecam zobaczyć jak żenująco umarł płk Wilkins (Delroy Lindo). Dodajmy do tego wyjątkowo przykre dialogi o potrzebie ratowania świata, aktorstwo Slatera i demoniczność Travolty jawnie czerpaną od Cage’a. Na plus zaliczam jedynie ładne plenery – poza tym totalna porażka.

Ocena: 2/10.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

"Lockout"


"Lockout” to sztandarowy film typu hate it or love it. Albo kupicie konwencję i pokochacie film w trzeciej minucie albo będziecie się wkurwiać do końca projekcji, a potem by dać upust negatywnym emocjom będziecie pisać hejterskie posty i recenzje gdzie tylko się da. Ja niestety nie znalazłem się wśród drugiej kategorii osób, dlatego zaraz przechodzę do wylewania pomyj.
źródło: http://www.entertainmentwallpaper.com/
Fabuła prosta: Snow (Guy Pearce), chyba najtwardszy heros w historii kina akcji, wrobiony w morderstwo dostaje szansę na odkupienie grzechów. Zadanie proste – ma odbić córkę prezydenta USA z orbitalnego więzienia o zaostrzonym rygorze, w którym wybuchł bunt. Co to za misja dla takiego bohatera? Nic prostszego. Tu się kończy sensowna fabuła, o reszcie nie ma sensu wspominać. Jednakże warto na chwilkę przyjrzeć się bliżej postaci Snowa. To jest absolutna miazga i kwintesencja tego jak powinien wypowiadać się heros kina akcji. W całym filmie z ust naszego bohatera nie pada ani jedna kwestia, która nie byłaby w zamierzeniu ultra ciętą ripostą z repertuaru Wujka Staszka (a jak powszechnie wiadomo jest on mistrzem ciętej riposty). Niestety w większości są one mocno wtórne, ale sam pomysł na skonstruowanie takiej postaci doceniam. Może gdyby główną rolę grał Vin Diesel, Wesley Snipes albo Jason Statham to bym w to uwierzył. Ale Guy Pearce? Bitch, please! Ponadto smuci mnie bardzo, że aktor mający na swoim koncie wybitne role ("Memento”, "L.A. Confidential”) w ostatnim czasie stacza się w pojedynkę (tak jak tutaj) lub obok największego z upadłych, Nicolasa Cage’a ("Seeking Justice”).
źródło: http://www.filmofilia.com/
Czy zatem "Lockout” ma cokolwiek do zaoferowania? Tak, ale można to porównać do szukania pereł w oceanie gówna. Co najmniej dwie sceny były zabawne z mojej perspektywy. Ponadto dosyć ciekawą kreację stworzył Vincent Regan. Efekty takie sobie, budżet jedynie 20 mln USD, toteż w porównaniu do polskiego kina można uznać je za fantastyczne. Rozwój akcji wymaga wyłączenia mózgu. Przytoczę tylko kilka punktów z komentarza na IMDb zatytułowanego 100 rzeczy, których nauczyłem się z Lockout:
  • orbitalne więzienie zaczyna opuszczać orbitę automatycznie po śmierci pilota,
  • możesz wypaść z już spadającego kosmicznego więzienia,
  • zawsze zainstaluj jeden przycisk wypuszczający naraz wszystkich przestępców,
  • strzelanie do monitorów sprawia, że generatory przestają działać,
  • z kolei strzelanie do zamków sprawia, że drzwi się zamykają,
  • można wejść w atmosferę w żółtym kombinezonie astronauty, zatem nie wiadomo dlaczego NASA wydaje tyle pieniędzy na termiczne ochrony promów,
  • don't worry, you CAN leave your psycho-rapist-insane brother with all those hostages (ten przytaczam w oryginale, bo jest świetny),
  • w przestrzeni kosmicznej istnieje posterunek policji.

Ocena: 3/10.

niedziela, 26 sierpnia 2012

"The Remains of the Day"

"Okruchy dnia” to chyba jedna z największych filmowych niespodzianek jakie spotkały mnie w moim życiu. Prawdopodobnie gdyby nie ogromny przypadek, sam z siebie nigdy nie obejrzałbym tego filmu. Dlaczegóż? Otóż nie jestem fanem dramatów obyczajowych, więc tym bardziej historia o służących lorda Darlingtona wydawała mi się zdecydowanie odpychająca. Aczkolwiek kiedyś nie było w TV kompletnie nic innego, więc włączyłem z nudów. Wciągnęło mnie od pierwszej minuty.
źródło: http://isastaffing.com/blog/
"Okruchy dnia” to opowieść o relacjach ochmistrza Stevensa (wspaniały Anthony Hopkins) i gospodyni Kenton (równie wspaniała Emma Thompson), pracujących w posiadłości lorda Darlingtona. Czasem zabawnych (jak na przykład o konwersacja o rzeźbie przedstawiającej Chińczyka), a czasem bardzo przykrych dla obojga bohaterów. A wszystko to na tle wielkiej polityki końca lat 30-tych ubiegłego stulecia (lord Darlington jest w końcu ważną postacią). Nie ma się jednak czym martwić: kwestie polityczne są jedynie tłem i nie zostały wepchnięte do filmu na siłę. Ot, ciekawe urozmaicenie, pokazujące dosyć interesujące rzeczy, o których nie wszyscy mają pojęcie.
źródło: http://www.themoviedb.org
Film wspaniale oddaje realia zarówno epoki, jak i funkcjonowania wielkiej posiadłości od zaplecza. Jednak największą zaletą jest aktorstwo. Dawno nie widziałem takiej chemii między aktorami jak tutaj. Anthony Hopkins i Emma Thompson tworzą jedne z najlepszych kreacji, jakie miałem przyjemność kiedykolwiek oglądać. Dodatkowo wykonawcy drugoplanowi nie zawodzą: jest Hugh Grant, Christopher Reeve oraz James Fox. "Okruchy dnia” mają również nieoczekiwany walor edukacyjny: zamiast uczyć się formalnego języka angielskiego z książek polecam przyswoić sobie wszystkie zwroty grzecznościowe ochmistrza Stevensa.
źródło: http://www.movie-locations.com/
Postacie występujące w filmie są z krwi i kości, nie czuć u nich żadnej sztuczności. Fabuła rozwija się logicznie, w zasadzie "Okruchy dnia” to jedna wielka reminescencja. To właśnie uważam za prawdziwą magię kina: film o zwykłych, przyziemnych problemach, który wbija w fotel i przykuwa uwagę na ponad dwie godziny. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10.

Tym razem naprawdę zgrabnie przetłumaczono angielski tytuł "The Remains of the Day”.

czwartek, 23 sierpnia 2012

"The Avengers"


W końcu przyszedł czas rzucić wyzwanie "The Avengers”, wychwalanym pod niebiosa od czasu premiery. Przyznaję, że nigdy nie miałem okazji czytać komiksu, na którym opiera się film i nie jestem zbyt zachwycony samą konwencją. Ale przynajmniej wydawało się, że na brak akcji i nudę nie będę mógł narzekać.
źródło: http://www.impawards.com
Fabularnie raczej sztampowo: oto nasza ukochana planeta po raz kolejny staje na krawędzi zagłady. Tym razem zły do szpiku kości Loki (adoptowany brat Thora) za pomocą magicznej włóczni i niebieskiego sześcianu próbuje sprowadzić inwazję obcych na Ziemię. Po cóż? Otóż Loki po niezbyt udanym coup d'état w Asgardzie w akcie zemsty próbuje podbić naszą miejscówkę. Na takiego skurwiela jak Loki jeden superheros to zdecydowanie za mało, dlatego Nick Fury gromadzi aż pół tuzina. Szkoda, że polski dystrybutor nie zdecydował się reklamować filmu hasłem: Sześciu bije jednego – to banda Fury’ego! W ekipie mamy całą plejadę postaci Marvela: Iron Man, Kapitan Ameryka, Czarna Wdowa, Hulk, Thor i współczesny Legolas, czyli Hawkeye. Oczywiście każda z nich to ogromna indywidualność, dlatego współpraca nie układa się bajkowo.
źródło: http://film-book.com/
I jak to wszystko wypada? W mojej opinii raczej średnio. Nie liczyłem na wiele, więc nie jestem rozczarowany. Osobiście zdecydowanie wolę Iron Mana, Thora i Hulka solo. Czarna Wdowa jeszcze ujdzie, ale Kapitan Ameryka, a w szczególności Hawkeye to postacie bezużyteczne z mojego punktu widzenia. Niemagiczny ani nie zasilany reaktorem atomowym łuk w XXI wieku? Bitch, please! Thor ma chociaż boski Mjölnir, a Hawkeye dysponuje tylko automatycznym kołczanem. Straszny żal. Zastanawia mnie jeszcze dlaczego nie sięgnięto po żadnego czarnego superbohatera z komiksowych The Avengers (choćby Black Panther albo Falcon)? Pod tym względem film ma mocno rasistowski wydźwięk :P
źródło: http://comicbook.com/
Niestety o ile Tony Stark w "Iron Manie” był zabawny, to w "The Avengers” wypada jak mistrz sucharu (może ze trzy zabawne riposty). Pod tym względem zapanowała straszliwa miałkość. Na pewno na plus zaliczyć można efekty, które są bardzo dobre, ale dupy nie urywają. Tyle razy widziałem niszczenie Nowego Jorku, że naprawdę potrzebuję czegoś bardziej wyjątkowego. Fabułę starano się zredukować do minimum na rzecz czystej akcji, dlatego też pominięto wszelkie love story i tym podobne. Pomysł taki bardzo doceniam. Ogólnie brakuje mi jakiejś świeżości, bo szczerze przyznam, że po ponad 2 godzinach projekcji czułem się znużony. Żadnych zaskoczeń (zgadnijcie na co Fury chce przerobić niewyczerpane źródło energii), nieoczekiwanych zwrotów akcji, Ziemia po raz kolejny uratowana.

Ocena: 5/10.

środa, 22 sierpnia 2012

"Wrath of the Titans"

"Gniew Tytanów” to sequel raczej średnio udanego "Starcia Tytanów”. Tym razem znany z pierwszej części, syn Zeusa i śmiertelniczki, Perseusz (bezużytecznych półbogów jest jak mrówek – LOL) poświęca się wychowaniu syna i rybactwu. Jednakże idylla zostaje zaburzona przez samego Zeusa, który domaga się od swojego potomka pomocy. Nasz dzielny bohater początkowo odmawia, ale gdy jego ojciec wpada w poważne tarapaty natychmiast się reflektuje. Łącząc siły z synem Posejdona Agenorem (określany w filmie najczęściej jako „wielkie rozczarowanie”) oraz dzielną i piękną królową Andromedą wykonuje kolejne questy, aby po raz kolejny ocalić ludzkość przed niechybną zagładą.
źródło: http://www.impawards.com
 Fabuła jak widać na pierwszy rzut oka wtórna i miałka niewątpliwie. Szczególnie rozczarowuje przejście na stronę dobra skruszonego czarnego charakteru, które jest przewidywalne do granic możliwości. Ogólnie akcja przypomina trochę grę komputerową – idź gdzieś, zdobądź artefakt, idź gdzieś indziej. Na szczęście prawie uniknięto patosowych popisów oratorskich. Zatem byłaby mocna trójka, ale jednak nie tym razem.
źródło: http://www.movieinsider.com/
Film ratują bowiem efekty specjalne. Powiem krótko: urwało mi dupę! Ognia jest tyle, że można by obsadzić ze 3 filmy o napalmie, poza tym wygląda zajebiście. Szczególnie początkowa scena, gdy chimery zieją ogniem robi świetne wrażenie. A sen Perseusza to już majstersztyk! Z zachwytem patrzyłem również na Kronosa, bo wykonać taką postać to naprawdę nie lada wyzwanie. Poza tym mamy bardzo ładne plenery (bez lipy jak w „Conanie”) i naprawdę sporo statystów z bogactwem wszelkiego rodzaju sprzętu. Krótko mówiąc: prawie nie ma lipy! Dlaczego prawie? Otóż mogę się przyczepić do tego w jaki sposób wyglądają bogowie. W większości (z wyjątkiem Aresa) przypominają bejów, przy czym Hefajstos jest czymś w połowie drogi między bejem a prof. Dumbledorem. Mimo to film oglądało się świetnie i śmiało stwierdzam, że trzecią część bym z chęcią zobaczył.

Ocena: 5/10.

wtorek, 21 sierpnia 2012

"The Rum Diary"


Jeśli ktoś liczy na powtórkę z "Las Vegas Parano” to się srodze zawiedzie. W "The Rum Diary" prawie nie ma narkotykowych i pijackich tripów. Zażywanie prochów ogranicza się do jednej sceny (eksperyment z LSD). Spowodował to pewnie z fakt, że akcja filmu osadzona jest na początku lat 60-tych, czyli na długo przed wybuchem narko-rewolucji (o której był wspaniały flashback w "Las Vegas Parano”). Rum za to pojawia się w filmie nader często, aczkolwiek nic specjalnego z tego nie wynika.
źródło: http://www.upcoming-movies.com
 Fabuły nie ma sensu opisywać, bo oprócz tego, że ma trzeciorzędne znaczenie, to praktycznie w filmie nic się nie dzieje. I tak oglądamy sobie Deppa jak gdzieś jedzie, coś pije, z kimś rozmawia, aż tu nagle mija 75% filmu i zaczynamy się zastanawiać kiedy rozwinie się akcja. Mimo wszystko wydaje mi się, że będę wracał do tego filmu czasami, zapewne dlatego, że zamiast zwartej fabuły jest to zbiór luźno powiązanych ze sobą epizodów. Poza tym od czasów "Drive Angry” lubię patrzeć na Amber Heard, a postać Moberga była całkiem zabawna.
źródło: http://www.rottentomatoes.com/
Pisząc pierwszą wersję recenzji byłem świeżo po projekcji i nie zdążyłem przeczytać książki będącej podstawą scenariusza. Po lekturze "Dziennika rumowego" mogę natomiast stwierdzić, że w film wypada bardzo blado przy książce Thompsona. Na domiar złego wcale nie jest to wybitna ani porywająca powieść, ale przeczytałem ją z zainteresowaniem. Naprawdę trudno mi zrozumieć, dlaczego w trakcie tworzenia scenariusza dokonano tak gruntownej przebudowy kluczowych postaci. Książkę zatem polecam zdecydowanie bardziej, ale i film też można od biedy zobaczyć.


Ocena: naciągane 5/10 (ze względu na wielki sentyment do prozy Huntera S. Thompsona).

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

"The Grey"


Po obejrzeniu trailera „The Grey” myślałem, że Liam Neeson będzie napierdalał wilki na Alasce. W zasadzie miałem nadzieję, że będą to może chociaż jakieś wilkołaki, aby heros pokroju Neesona nie miał zbyt łatwego zadania. Niestety scenarzyści poszli na łatwiznę.
źródło: http://entertainmentmaven.com/
 Film składa się niestety z przewidywalnych klisz. Ottway (Neeson) jest wypalonym mentalnie myśliwym, który ochrania pracowników kompanii naftowej na Alasce. Pierwsze sceny, okraszone umęczonym głosem Ottwaya z offu, ukazują marną egzystencję naszego bohatera. Nie mogło zabraknąć próby samobójczej (strzelić sobie w głowę z takiego karabinu to nie lada wyzwanie). Jedynym pozytywem zajebista biała kurtka zimowa Ottwaya. W zasadzie prawdziwa akcja zaczyna się po katastrofie samolotu w dziczy. Możliwe iż „poszukiwacze jedynej prawdy” odnajdą w niej kolejne dowody zbrodni smoleńskiej, bo jakże to być może, że nie wszyscy zginęli? I tu pojawiają się genialne sceny, zbyt genialne na ten film – dwukrotne wyrwanie Ottwaya ze snu to dla mnie prawdziwa maestria. Ocaleni z katastrofy zaczynają się organizować, aczkolwiek stają przed poważnym wyzwaniem – samolot rozbił się na terytorium łowieckim ogromnych wilków (naprawdę ogromnych), które uznały ludzi za naturalnych rywali. Toteż nie bacząc na nic przystępują do niezwykle skutecznej eliminacji przeciwników. Meritum filmu sprowadza się do tego, że to wilki napierdalają Ottwaya i jego kompanionów, a nie odwrotnie. Zatem giną sobie pojedynczo, tak jak w jakimś horrorze (jedyną rozrywką jest zgadywanie who’ next). Wiadomo, że chociaż nasz heros odniósł poważną ranę uda (gdyby to był ktoś inny z jego ekipy to by się zaraz wykrwawił), to przeżyje do końca. Nawet hipotermia po wskoczeniu do rzeki się go nie ima. Na szczęście wilki w filmie są dużo inteligentniejsze i bardziej rezolutne od ludzi – atakują najsłabszego w danej chwili, potrafią wykonać manewr flankujący (w to akurat wierzę, bo widziałem na Discovery jak wilki polują), a nawet okrążyć przeciwnika. Na nieszczęście filmu ludzie są kompletnymi debilami, Ottway swoją decyzją o wymarszu doprowadza do śmierci wielu osób („w lesie będziemy bezpieczni” – bitch please!), dalsze pomysły potwierdzają prawo Murphy’ego mówiące, że ludzie zaczynają działać rozważnie, dopiero gdy wyczerpią wszystkie inne możliwości.
źródło: http://www.allmovie.com/
Wad jest w filmie milijon. Do zalet zaliczyć mogę inteligentne wilki, ładne plenery oraz genialne cztery sceny: dwukrotne wyrwanie ze snu, ślad wilka na śniegu wypełniający się krwią oraz ostatnią sekwencję z robieniem tulipana. Szczęśliwie, zakończenie nie jest żenujące, aczkolwiek właśnie takiego się spodziewałem.

Ocena: 3/10 (gdyby nie cztery wyżej wymienione sceny byłoby 2/10).

"The Girl with the Dragon Tattoo"

Od razu przyznaję, iż nie czytałem książki, a po obejrzeniu filmu na pewno nie mam zamiaru tego zrobić (zważywszy, że niedawno mnie doszły słuchy co się dzieje w kolejnych tomach). Ergo jako, że jest to ekranizacja książki, której nie czytałem nie mogę się przyczepić do ułomności fabularnych. A takowe są i to poważne, zatem wymienię przykładowe jedynie, aby się nie pastwić – pościg na motórze i akcja w Zurychu (to już dla mnie całkowicie łamie konwencję filmu). Aktorstwo na przyzwoitym poziomie, w szczególności podziwiam Rooney Marę za jej metamorfozę. Czuć pewien klimat, ale nie ma najmniejszego porównania do "Se7en" czy "Fight Club". I czy naprawdę trzeba było kręcić ten film w Szwecji? Jak dla mnie nie żadnej różnicy między Nową Fundlandią albo okolicami Vancouver, które tak doskonale znamy z kina.
źródło: http://www.impawards.com/
Co mnie razi najbardziej to nachalny i wyjątkowo ordynarny (jak na amerykańskie realia) product placement. OK. – przeboleję Coca Colę (a czy ktoś z Was widział kiedykolwiek Pepsi pitą w filmie?) i wytwory hipsterskiego Apple’a, ale stworzenie specjalnego ujęcia, aby ukazać urządzenie wielofunkcyjne marki Epson to dla mnie przesada. Poza tym ostatnia scena z prezentem – nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę!
źródło: http://www.aceshowbiz.com

Generalnie jest to jednak solidne kino, rzekłbym nawet rzemieślnicze. Wiem, że opisane powyżej wady mogą mieć charakter drugoplanowy, ale skoro nie mogłem się przyjebać do fabuły, to musiałem znaleźć sobie inną rozrywkę i się trochę popastwić. Dla mnie miarą tego czy film jest dobry czy nie, jest chęć ponownego obejrzenia. W przypadku "Dziewczyny z tatuażem" takowa nie występuje.

źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 6/10 (za rzemieślnicze kino).

"Texas Killing Fields"


Pierwsza myśl po obejrzeniu "Texas Killing Fields": swoiste połączenie "Winter’s Bone”, które mi się wybitnie podobało z "Animal Kingdom", które podobało mi się znacznie mniej, a wszystko to w gorącym teksańskim klimacie. Od razu muszę podkreślić, że nie jest to dzieło wybitnie udane. Trzeba przyznać również, że jest to niestety fabularne nihil novi: dwóch detektywów stara się wyjaśnić serię brutalnych morderstw, których ofiarami padają młode kobiety. Intryga jest dosyć przewidywalna i bardzo łatwo domyślić się kto stoi za tymi zbrodniami. Aczkolwiek film ma bardzo intrygujący klimat, przynajmniej w moim odczuciu. Trudno dokładnie opisać o co chodzi, ale jest w nim coś przyciągającego uwagę. Szkoda, że zakończenie bardzo odstaje od pesymistycznej wymowy całości. Gdyby twórcy bardziej się postarali pod tym względem mogłoby być naprawdę dobrze. Mimo wszystko uważam, że warto to zobaczyć.
źródło: http://www.wallpapersmovie.com/
Ocena: 5/10.

niedziela, 19 sierpnia 2012

"Sezon na leszcza"


Czasem przychodzi taki dzień, kiedy pewni swojej mocy rzucamy wyzwanie najchujowszym filmom świata, czyli rozrywkowym produkcjom polskiej kinematografii. Tym razem ma to na celu również mentalne przygotowanie do projekcji „Kac Wawa”, który jakoby stał się niedoścignionym i legendarnym wzorem produktu filmopodobnego. Akurat się złożyło, iż "Sezon na leszcza” objawił się w telewizji. Reżyseruje Bogusław Linda, który oprócz siebie zebrał imponującą (jak na polskie realia) obsadę: Marian Dziędziel, Anna Przybylska, Edyta Olszówka, Paweł Deląg, Robert Gonera, Gabriel Fleszar.
źródło: http://www.wp.pl/
 Fabuła to dwa równoległe wątki: ucieczka po średnio udanym napadzie na bank oraz perypetie małomiasteczkowego policjanta, który pragnie zidentyfikować kochanka swojej żony. Niestety za późno włączyłem telewizor i przeoczyłem zapewne wspaniałą akcję rabunkową, której nie powstydziłaby się nawet "Gorączka”. Myślałem, że może wróci we flashbackach, ale niestety tak się nie stało. Pomysł na film zatem całkiem ambitny – to mogę przyznać, ale wykonanie niemal tragiczne. Pierwszy wątek (Gabriel Fleszar oraz Anna Przybylska) pod każdym względem zasługuje na 0/10. Rzekłbym, iż jest to niemal surrealistyczne widowisko, które w gruncie rzeczy nie ma żadnego sensu i nikogo nie obchodzi. Poza tym gra aktorska Gabriela Fleszara (prawdziwy MVP tego filmu) wyjaśnia, dlaczego jego kariera rozwinęła się w taki, a nie inny sposób, i czemu dostał tyle nominacji i Oscarów.
źródło: http://www.filmpolski.pl
Na szczęście wątek drugi jest o wiele lepszy – przy czym stwierdzenie „o wiele lepszy” nie oznacza, że jest wyjątkowo dobry. W przeciwieństwie do pierwszego jest przynajmniej w jakiś sposób interesujący i czasami zabawny (oczywiście jest to humor oparty na wulgaryzmach). Marian Dziędziel i Bogusław Linda to ludzie stworzeni do picia wódki na ekranie. Dlatego nie może dziwić, że scena deszczowej womitacji Lindy wzbogacona oddawaniem moczu przez Dziędziela pod blokiem nosi w sobie geniusz realizmu (troskliwe pytanie „czy coś Ci zaszkodziło?”). Ten wątek można ocenić mniej więcej na 5/10. Poza tym product placement, ludzie z miasta, korupcja i łapówki oraz nietypowe, jak na polskie kino, zakończenie, za które podnoszę ocenę o jedną gwiazdkę.

Ocena: 3/10.

"Seeking Justice"


W zasadzie "Seeking Justice" nie ma żadnych zalet i ssie od początku. Bynajmniej ja nie potrafię żadnej wymienić. Przez krótką chwilę (bardzo krótką) myślałem, że mało demoniczny Nicolas Cage wywinduje ocenę do magicznego 3/10. Niestety czar prysł niezwykle szybko i zostałem skazany oglądanie tego niedorzecznego dzieła. Fabuła nikogo nie obchodzi, przemocy nie ma za wiele, znowu brak scen rozbieranych, a Cage miota się bezsensownie po ekranie. Nie wiem co skłoniło Guya Pearce’a do wystąpienia w tym filmie, ale musiały to być albo naprawdę grube miliony USD albo poważne długi. W każdym razie z łysą czachą wygląda jak dwukrotnie mniejsza wersja Vin Diesela. Wstyd to oglądać w kinie i płacić za to pieniędzmi. Zaskoczył mnie jeden twist, który na dodatek zaraz został całkowicie zepsuty w klasyczny sposób. Ponadto chociaż film dzieje się w Nowym Orleanie, to wygląda on jak każde amerykańskiej miasto (przy czym czasem pojawi się jakaś parada na ulicy). Marzyłem, żeby to się skończyło w miarę szybko, wyobrażając sobie jak trudno jest być fanem Nicholasa Cage'a.
źródło: http://www.moviepostershop.com
Ocena: 2/10.

Ps.
Wielkie pozdro dla dystrybutorów za przetłumaczenie "Seeking Justice” jako "Bóg Zemsty”. Sam był lepiej tego nie oddał. Poza tym pisanie na plakatach, że film spodoba się fanom „Taken” odjęło mu na starcie 5 gwiazdek.

"Salt"


"Salt" zaczyna się całkiem obiecująco (Salt jako superagentka uczy się składać serwetki z netu), ale z czasem jest coraz gorzej. Fabuła wygląda następująco: do CIA zgłasza się były funkcjonariusz FSB, Orłow (Daniel Olbrychski), który twierdzi, że w szeregach agencji jest uśpiony agent wyszkolony w tajnym radzieckim ośrodku. Oczywiście Orłow wskazuje na naszą bohaterkę, czyli Evelyn Salt (Angelina Jolie). I w tymże momencie poziom głupoty zaczyna dramatycznie i systematycznie wzrastać. Fajnie, że tym razem inwencji wystarczyło chociaż na kwadrans.
źródło: http://en.wikipedia.org/
 W zasadzie fabułę zastępuje czysta akcja. Dla przykładu: w jednej ze scen, osaczona ze wszystkich stron Salt, przeskakuje z wiaduktu na ciężarówkę, następnie na cysternę, a potem na mniejszą ciężarówkę, by znowu znaleźć się w potrzasku i fartownie dorwać motór. Wyjątkowo niedorzeczna jest również akcja z zamachem na prezydenta Rosji, a motyw z czeskim majorem to już przesada. Nie trzeba dodawać, że wszystko jest zrealizowane bardzo sprawnie i z rozmachem.
źródło: http://www.motorauthority.com/
 Wedle normalnych kryteriów "Salt” zasługuje na 2/10, aczkolwiek podnoszę jedną gwiazdkę za Daniela Olbrychskiego, którego jakoś rzadko widzę w hollywoodzkich produkcjach. Druga gwiazdka za to co zrobiono z mężem Salt. Rzadko się widzi takie rzeczy w tego typu filmach, dlatego doceniam inicjatywę. 

Ocena: 4/10 (łącznie z dodatkowymi gwiazdkami).

sobota, 18 sierpnia 2012

"Rozdroże Cafe"


"Rozdroże Cafe" – kolejny epizod polskiego kina za mną. Muszę przyznać, że pod pewnymi względami jest to niezwykle interesujące dzieło. Jeśli bowiem przywykliście do oglądania TVN-owskich seriali i filmów, w szczególności ukazujących piękne życie pięknych ludzi w pięknej Warszawie, to przeżyjecie prawdziwy szok. Brud, rozpacz, nędza, brak perspektyw, ogólna chujoza – to główne słowa jakimi można opisać klimat "Rozdroże Cafe". Stolica wygląda jak małe miasteczko w najbardziej prowincjonalnej Polsce B. Jedynie powtarzany co jakiś czas plenerowy widok Pałacu Kultury przypomina nam, że akcja osadzona została w Warszawie. Za tak ukazaną stolicę ogromne brawa!

Pod względem fabularnym jest także ciekawie. Grześ (Robert Olech), wspierany przez swoich kompanionów, stara się zrobić karierę w świecie przestępczym i zarobić kasę, aby „siostra nie musiała się kurwić z senatorem”. Chociaż rozwój fabuły jest czasem głupawy oraz łatwy do przewidzenia to film ukazuje naprawdę depresyjną egzystencję bohaterów: wspomniany wyżej senatorski sponsoring, nieletnia prostytucja, brudni gliniarze. I z tego powodu można wybaczyć największe wady „Rozdroże Cafe”: pewną infantylność, mielizny scenariuszowe oraz niektóre chujowe dialogi.

Jednakże największą zaletą filmu jest ścieżka dźwiękowa. „Rozdroże Cafe” rozpoczyna się od koncertu Kazika (gra samego siebie) w więzieniu, który potem przejmuję rolę swoistego narratora ilustrując piosenkami rozwój akcji. Wypada to naprawdę świetnie i głównie dlatego zachęcam Was do obejrzenia filmu.

Ocena: 6/10.

"Rising Sun"


Naprawdę nie rozumiem w jaki sposób, będąc dzieckiem wychowanym na poniedziałkowych megahitach Polsatu, mogłem przeoczyć taką perełkę. Wesley Snipes w szczytowej formie, Sean Connery świetny jak zawsze plus Harvey Keitel jako zły porucznik i Cary-Hiroyuki Tagawa, którego nazwisko może nic nie mówi, ale jego twarz znają raczej wszyscy. Epizodyczna rolkę ma nawet Steve Busceni. Pod względem fabularnym mamy klimaty japońskie: mocarna korporacja z Japonii próbuje doprowadzić do przejęcia amerykańskiej firmy komputerowej. Jednakże w trakcie bankietu dochodzi do morderstwa professional mistress (jak to ładnie ujęło IMDB). Sprawa jest bardzo mętna, toteż dzielny porucznik Smith (Snipes) potrzebuje pomocy znawcy japońskiej kultury i zwyczajów kapitana Connora (Connery), który podobno zaprzedał duszę Japończykom.
źródło: http://en.wikipedia.org/
Intryga kręci się wesoło, dużo twistów i finał, którego nie przewidziałem, pomimo, że byłem 100% pewny zakończenia. Sprawność realizacyjna, cięte dialogi, mało mordobicia, ale jak już to Snipes błyszczy. Co może drażnić? Poza ogromnym przerysowaniem japońskich gangsterów nic mi nie przychodzi na myśl. Przez 2 godziny bawiłem się naprawdę przednio, ale mam świadomość, że percepcja tego obrazu może być diametralnie różna.

Ocena: 7/10.

"Reign of Fire"


Post-apokaliptyczny TES V: Skyrim. Niewiarygodne, że ktoś był w stanie to wymyślić. Smoki wylazły na powierzchnię przy okazji kopania tunelu w Londynie i zniszczyły ludzkość. Fabuła rodem z filmu klasy Z, aczkolwiek obsada może urwać dupę: Christian Bale, Gerard Butler, Izabella Scorupco, a przede wszystkim Matthew McConaughey jako współczesny Dovakhin. Chociaż film wyprzedził Skyrim o 9 lat, to podobieństw jest więcej. Northumberland wygląda jak północna prowincja Tamriel (tylko bez śniegu), Bale opowiada o smokach w podobny sposób jak w trailerze piątej części TES (no one want to believe, believe they even exist), a McConaughey biega z ogromnym toporem bojowym. Swoją drogą jako Dovakhin naszych czasów jest po prostu świetny, w ogóle nie przypominając swojego typowego wizerunku. Poza tym możemy zobaczyć Bale jako Vadera i Butlera w roli Skywalkera w przedstawieniu, które odgrywają dla dzieciaków – bardzo zabawnie to wyszło. Ogólnie mówiąc szału nie ma, ale i żenady uniknięto.
źródło: http://en.wikipedia.org
 Ocena: 5/10 (za Matthew McConaughey jako Dovakhina).

"The Raven"


"The Raven" to w zasadzie detektywistyczne kino osadzone w połowie XIX stulecia jedynie w celu wykorzystania Edgara Allana Poe. Od razu muszę przyznać, iż nie miałem styczności z twórczością tego amerykańskiego pisarza i po projekcji filmu raczej ochoty na bliższy kontakt mieć nie będę. W każdym razie nowele Poe (John Cusack) stają się inspiracją dla seryjnego mordercy, który zuchwałymi zbrodniami terroryzuje ulice Baltimore. Dla fanów "The Wire" należy podkreślić, że akcja filmu dzieje się na długo przed tym jak czarni bracia zrobili Armagedon na ulicach. Dlatego też wśród lokacji filmowych nie ma co szukać miejscówek na East Coast, a można za to dostać Nowy Sad lub Belgrad (generalnie dają radę).
źródło: http://www.filmofilia.com/
 Wracając do fabuły: dzielny komisarz Fields (Luke Evans) stara się pochwycić seryjnego mordercę, mając za przydupasa pozbawionego pieniędzy alkożłopa w osobie Poe. Nasz uroczy pisarzyna jednocześnie podkochuje się w Emily (Alice Eve), córce miejscowego notabla (Brendan Gleeson), co nadaje filmowi znamiona prawdopodobieństwa. Fabuła nosi jarzmo ogromnej miałkości, love story typowe, jedyna dobra rzecz to śmierć Poe, o której wiemy od samego początku (niestety to jak do niej doszło jest żałosne!). Fields mógłby z powodzeniem przenieść się w czasie i rozpocząć pracę w CSI. Motywy działania czarnego charakteru są dla mnie wysoce nieprzekonujące. Myślę po prostu, że scenarzyści dostali grube zaliczki i całkowicie zatracili kreatywność w obłokach Anielskiego Pyłu. Na temat aktorstwa w „The Raven” nie mam zamiaru się wypowiadać. Napiszę jedynie, że jestem negatywnie zaskoczony brakiem Nicolasa Cage’a, gdyż Cusack jest za mało demoniczny jak na taką postać i nie daje rady.
źródło: http://www.bloodygoodhorror.com/bgh/
Jakie zalety można odnaleźć? Film wygląda nieźle (oprócz ostatniej sceny), czasami bardzo dobrze i w zasadzie to chyba wszystko. A nie, do zalet mogę zaliczyć fakt, iż 26 milionów USD nie zostało wydane na kolejną polską komedię lub wysoce ułomne kino batalistyczne. Dzięki temu dzisiaj zasnę spokojnie.

Ocena: 3/10.

"Rampart"


Zabierając się za "Rampart" liczyłem na dobre kino rozrywkowe. Dodatkowym plusem wydawało się osadzenie akcji w LA, bo czasem po prostu trzeba odpocząć od klimatów nowojorskich. Poza tym tematyka filmu, a więc zmagania brudnego gliniarza (Woody Harrelson) z codziennym życiem, była niezwykle obiecująca. Niestety po raz kolejny moje wygórowane oczekiwania nie zostały spełnione. 
źródło: http://www.entertainmentwallpaper.com/
 „Rampart” oferuje niemal dwie godziny prawdziwej nudy. Chociaż nasz bohater jest bardzo umoczony w różne przewały i niezwykle wygadany, to jego zmagania z prozą życia są dosyć zamulające. Niestety relacje z córkami i byłymi żonami są niezbyt interesujące z mojej perspektywy, a wypełniają sporą część filmu. Przez resztę czasu mamy jeżdżenie samochodem i miłosne podboje naszego bohatera (przy czym szczytem obleśności jest dla mnie scena lizania stopy). Jako zaletę zaliczam aktorstwo. Woody Harrelson wykreował niezwykle antypatyczną postać, za co wielka mu chwała, bo dość już mam cukierkowych herosów. Oprócz tego w epizodach pojawiają się gwiazdy: Ben Foster, Sigourney Weaver, Ice Cube. Ogólnie mówiąc film jest życiowo nudny. Wasza egzystencja nie zmieni się diametralnie, jeśli go nie obejrzycie.

Ocena 5/10 (dwie gwiazdki za Woody’ego)

niedziela, 12 sierpnia 2012

"Punisher"/"Punisher: War Zone"


Sytuacja z „Punisherem” przypomina „Hulka”: w stosunkowo krótkim okresie czasu powstały dwie adaptacje komiksu, które różnią się obsadą i w nie są ze sobą związane następstwem czasowym. Jako, że obydwie firmuje Marvel to nie wiem po co taki zabieg. Niestety nie są to na tyle ambitne dzieła, żebym poświęcał swój niezwykle cenny czas na rozwikłanie tejże zagadki.
źródło: http://www.myteespot.com/
 Pierwszy „Punisher” przedstawia nam historię Franka Castle’a (Thomas Jane), który po odejściu ze służby staje się obiektem zemsty okrutnego Howarda Sainta (John Travolta). Saint mści się za śmierć swojego syna, który zginął w czasie policyjnej prowokacji (moim zdaniem średnia w tym wina Castle’a). W akcji odwetowej w Puerto Rico ginie cała bliższa i dalsza rodzina głównego bohatera, a on sam dostaje kilka postrzałów i prawdopodobnie śmiertelne poparzenia od eksplozji, aczkolwiek dwie sceny później wygląda już normalnie. Pałając żądzą zemsty staje się wkrótce tytułowym „Punisherem”.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
 Generalnie oprócz dwóch płatnych morderców rodem wyjętych z komiksu (Ruski w stylu Ivan Drago i „ekspert” z Memphis grający na gitarze) typowy poziom głupoty nie zostaje przekroczony. W sumie sprawna realizacja, fabuła przeciętna (ale jest!!!) i w miarę spójna (to znaczy ma sens). Na drugim planie gwiazdy przebrzmiałe (Roy Scheider) i wschodzące (Ben Foster). Niestety widać, że trochę zabrakło budżetu. Poza tym osobiście czuję się rozczarowany niskim poziomem przemocy.

Ocena: 3/10

„Punisher: War Zone” – nowa obsada, większy budżet (na pierwszy rzut oka), więcej bezsensu. Fabuła? Nie ma fabuły, generalnie przez większość czasu Punisher wszystko rozkurwia. Abyście to dobrze zrozumieli: film trwa ponad 1,5 godziny, ale pierwsza kwestia z ust Punishera pada dopiero w 24 minucie. Dodam, że do tego czasu zdołał on zabić około 40 osób, w tym jedną kobietę w podeszłym wieku. Z tego co można nazwać „szczątkową fabułą” (na szczęście scenarzyści postanowili nie zaprzątać sobie głowy takimi rzeczami), przy czym jest spore nadużycie, dowiadujemy się, że Frank zabrał rodzinę na piknik i przypadkowo stali się świadkami mafijnej egzekucji. Pytanie dlaczego rodzina Franka zginęła, a on przeżył pozostaje bez odpowiedzi.
źródło: http://www.themoviepostersite.com/
 Przy poprzednim „Punisherze” narzekałem na brak przemocy. Tutaj poziom przemocy osiąga satysfakcjonujący level. Trup ściele się wyjątkowo gęsto, często pojawiają się dziury w głowach, a wszystko tonie w morzu krwi. Pod tym względem jest to „Punisher” o jakim marzyłem (w końcu podtytuł zobowiązuje). Niestety przeciwnicy naszego bohatera to banda narko-pojebów. Billy/Jigsaw (Dominic West) i jego brat Jim są tak przerysowani, że aż żal na nich patrzeć. Jeśli dodać do tego lubiących amfetaminę parkourowców (na szczęście Punisher skutecznie rozwiązał ich problemy narkotykowe m.in. za pomocą bazooki) to mamy galerię postaci, z którymi nikt poważny interesów by nie robił.
Osobiście wolę Thomasa Jane jako Punishera. Ray Stevenson (znany powszechnie z „Rzymu”) jakoś mi nie pasuje. Idealnym rozwiązaniem byłoby połączenie fabuły pierwszego filmu z budżetem i przemocą drugiego. Niestety tak się nie stało.

Ocena: 3/10.

"Predator 2"


Trudno sobie wyobrazić, aby ktokolwiek mógł przegapić drugą część "Predatora", bo była chyba z milijon razy na Polsacie. Aczkolwiek życie pełne jest niespodzianek, czego dowodem mogą być choćby doświadczenia zaprzyjaźnionego znawcy kina z serią "Alien". Niemniej uważam ten film za klasyk przełomu lat 80-tych i 90-tych, który po prostu wypada znać.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Tym razem nie ma herosa pokroju Arnolda, a akcja zamiast w południowoamerykańskim lesie równikowym, została osadzona w miejskiej dżungli L.A. Jak łatwo się domyślić, pomysł fabularny jest niezwykle prosty: Predator fraguje. Jego głównym oponentem jest natomiast porucznik Harrigan (Danny Glover), słynący z olewania poleceń swoich przełożonych. Tak więc mamy Armagedon na ulicach (kolumbijski kartel i jamajski gang walczą o kontrolę nad miastem), twardych gliniarzy i kosmicznego killera z wypasionym ekwipunkiem. Do czego można się przyczepić? Na pewno sztampowy wizerunek policjantów może razić, bo niemal pchają się by zginąć heroiczną śmiercią, totalnie za nic mają rozkazy przełożonych i oczywiście nienawidzą „fedziów”. Gangi, a w szczególności Jamajczycy, są również bardzo przerysowane i gdyby brać to na serio to mogłoby być naprawdę słabo. Federalni, jak na nich przystało, są prawdziwymi kutasami. Generalnie wszystko co znamy i lubimy :)
źródło: http://www.supamov.net/
 Zalety? Efekty, efekty, efekty (pamiętajmy, że jest to film z 1990 roku) – można oglądać bez żenady i dalej robią wrażenie. Danny Glover daje radę, sypie ripostami z rękawa i poci się niemiłosiernie. Poza tym film jest bardzo krwawy i wulgarny, chociaż oglądanie go w telewizji z lektorem może przyprawić o zawał serca („motherfucker/son of a bitch” – skórkowaniec, „fuck” – cholera/kurczę; gratuluję tłumaczowi). Ponoć „Predator 2” został zjedzony przez krytykę. Nie mogę zrozumieć dlaczego, gdyż jest to typowy wytwór tego okresu. Jak dla mnie świetne, rozrywkowe kino, które polecam bez przypału. W obliczu ostatnich „Predatorów” wzór niedościgniony.

Ocena: 7/10.

"Naked Lunch"

W oczekiwaniu na najnowsze dzieło Cronenberga z błyszczącym wampirem postanowiłem sprawdzić wcześniejsze dokonania tego reżysera. Wybór padł na "Nagi Lunch", który od dawna chciałem zobaczyć. Jest to ponoć nie tyle adaptacja książki Williama S. Burroughsa (której nie czytałem), co połączenie pewnych wątków z powieści Nagi lunch, całej twórczości i biografii tego autora. W każdym razie film zapowiadał się niezwykle interesująco.
źródło: http://www.impawards.com
"Nagi Lunch" opowiada historię Billa Lee (Peter Weller – idealny do tej roli) pracującego jako eksterminator owadów (w opinii bohatera: najlepsza praca jaką miałem). Bill podczas wykonywania swoich obowiązków uzależnia się od substancji, której używa do zabijania insektów (dodajmy, że nie stroni również od innych używek). Miewając sporadyczne halucynacje zaczyna wykonywać polecenia maszyny do pisania transformującej się w dosyć sporego owada. Pogłębiające się uzależnienie doprowadza go do przypadkowego zabójstwa żony (czas na numer Wilhelma Tella), wskutek czego zmuszony zostaje do ucieczki do tzw. Interstrefy INC. (coś na kształt islamskiego miasta w Afryce Północno-Zachodniej, prawdopodobnie jest to Tanger, gdzie powstawała książka).
źródło: www.criterion.com
Powiem śmiało, że "Nagi Lunch" obejmuje prowadzenie w kategorii na najdziwniejszy film jaki widziałem w swoim życiu. Absurdalność fabuły (m.in. wykonywanie poleceń wielkiego owada, zażywanie mięsa czarnego wija, idea Interstrefy) osiąga poziom niespotykany nigdzie wcześniej. Główne motywy filmu to wszelkiego rodzaju narkotyki, halucynacje, homoseksualizm oraz wszechobecna paranoja przed działalnością Interstrefy. Swoją drogą mamy wspaniałe sceny: po zabiciu żony Bill pisze Raport o zamordowaniu Joan Lee przez nieznane siły, tekst Rzuciłem pisanie w mając 10 lat. Zbyt niebezpieczne, czy też chyba najlepszy moment filmu, czyli epicki monolog o mężczyźnie, który nauczył się mówić dupą (ten fragment gorąco polecam!).
źródło: http://en.wikipedia.org

Mam świadomość, że "Nagi Lunch" może być niezwykle trudny w odbiorze, gdyż jest to bardzo specyficzne kino. W zasadzie nigdy nie widziałem czegoś podobnego, po namyśle mogę wskazać na "Las Vegas Parano", aczkolwiek muszę podkreślić, iż mimo pewnych cech wspólnych są to całkowicie odmienne dzieła. W każdym razie jeśli macie ochotę na narkotyki, halucynacje oraz absurdalną fabułę to gorąco polecam!


Ocena: 8/10

O książce Burroughsa słów kilka

I bardzo chcę przeczytać książkę - tymi o to słowami zakończyłem pierwotną wersję recenzji "Nagiego Lunchu". Udało mi się tego dokonać niemal po roku od obejrzenia filmu. Opóźnienie wynikało z ogromnych trudności w pozyskaniu tejże powieści, albowiem jak na złość biblioteki (w tym Jagiellońska - hello!) dysponują skandalicznie małą liczbą egzemplarzy! Na dodatek nagle okazało się, że chętnych na czytanie sztandarowych dzieł beat generation jest podejrzanie wielu. Wyczuwam w tym działalność Interzone Inc. Niemniej wreszcie się udało, więc postanowiłem dopisać kilka słów o książce, abyście nie pomyśleli, że nie opanowałem jeszcze umiejętności czytania.
William Seward Burroughs
źródło: http://en.wikipedia.org
Po pierwsze muszę pochwalić Davida Cronenberga za odwagę - Nagi Lunch to totalny bełkot, w którym trudno doszukiwać się jakiejkolwiek linearnej fabuły. Zresztą nawet sam autor chełpił się, że poszczególne rozdziały mogą być czytanie w dowolnej kolejności. Tym bardziej fakt, że ktokolwiek był w stanie przekuć tę powieść na w miarę spójną fabułę, zasługuje na ogromne uznanie. Sama książka składa się z luźnych opowieści, nie tworzących żadnej sensownej całości. Niestety bardzo zawiodłem się na prozie Burroughsa. Generalnie większość Nagiego Lunchu to bełkotliwa historia ćpuna ostatecznego, który zażywa wszystko co tylko może. Dostajemy zatem barwne opisy halucynacji i patrzymy na świat przez heroinowe okulary. O ile w przypadku Huntera S. Thompsona było to zabawne, o tyle Burroughs najzwyczajniej w świecie męczy. Przyznam szczerze, że przebrnięcie przez powieść trochę mi zajęło - i nie dlatego, że nie znam jeszcze wszystkich literek. Barwne opisy totalnej pederastii w oparach opium raczej nie wywołały u mnie zachwytu. Jeśli miałbym wymienić natomiast rzeczy, które były fajne to lista będzie krótka:
  • motyw zaczepiania ciężarnych kobiet i dokonywania im aborcji by nie wyjść z wprawy,
  • przebranie się za prezerwatywę z napisem No pasaran!
  • Interzone Inc. oraz Islam Inc.
  • barwny opis skutków zażywania wielu rodzajów narkotyków,
  • opowieść o mężczyźnie mówiącym dupą.

"Pathfinder"


"Pathfinder" zaczyna się niemal idealnie: wikingowie – zajebiści, rzeź rdzennych mieszkańców Ameryki – wystarczająco krwawa, brutalna i okrutna, drakkar – zajebisty. Zacząłem się zatem zastanawiać, skąd wzięły się tak niskie oceny (a w szczególności Metascore: 29/100)? Niestety okazało się, że doskonały początek został po raz kolejny zmarnowany.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
 „Pathfinder” to historia normańskiego chłopca, który przeżywszy jako jedyny katastrofę drakkara w Vinland, zostaje przygarnięty i wychowany przez indiańskie plemię. Ghost (Karl Urban) porzuca dziedzictwo swoich wspaniałych przodków asymilując się z miejscową ludnością. Niestety Wikingowie wracają po latach, aby jak to ostatnio powiedział Pan Bolek „nieść kaganiec oświaty” (tutaj: totalna eksterminacja indiańskiej ludności w celu przygotowania terenu pod przyszłe osadnictwo). Niestety Ghost okazuje się zdrajcą białej rasy i w akcie zemsty rozpoczyna batalię przeciwko najeźdźcom z Północy.
źródło: http://www.reviewbusters.net/default.aspx
 Dawno nie widziałem w filmie tylu uciętych kończyn (przeważnie głów), rozbitych czaszek oraz wszelkiego rodzaju okaleczeń. Pod tym względem jest doskonałe kino. Poza tym mamy bardzo sprawną realizację, doskonałe kostiumy Wikingów oraz bardzo ładne zdjęcia i krajobrazy. Jakież są zatem wady? Po pierwsze miałkie love story, które pojawia się bardzo szybko. Po drugie Wikingowie z niezwyciężonych pro stają się nagle bandą noobów, którą skutecznie fraguje nasz bohater. To bardzo razi, jeśli patrzymy na ich wcześniejsze dokonania. Mimo wszystko, jeśli ktoś z Was lubi Wikingów, powinien to zobaczyć.

Ocena: 5/10 (i Wikingowie mówią po islandzku!)

sobota, 11 sierpnia 2012

"Moneyball"

Czasami od pierwszych minut zajebistość emanuje z filmu. Niestety w przypadku "Moneyball" tak nie jest. Losy menadżera Oakland Athletics (Brad Pitt), który musi sklecić nową drużynę za marne grosze nie są aż tak pasjonujące. Nie mam za złe, że jest to film o baseballu – jako dzieci pod wpływem japońskiej kreskówki stworzyliśmy drużynę baseballową (w sumie prawie nikt nie znał zasad, ale było fajnie). Generalnie jak na film o sporcie mało jest czystej gry, czym jestem rozczarowany. Nie ma mechanizmów, taktyki, ani żadnych podstaw do ustalania składu poza matematycznymi współczynnikami. Nie może zatem dziwić wkurwienie trenera Arta Howe’a (Philip Seymour Hoffman) na ingerencje w jego drużynie. I mam uwierzyć, że transfery w MLB przeprowadza się w taki sposób?

źródło: http://impawards.com/index.html
 Znowu zaserwowano nam zestawienie 2 bohaterów, z których jeden jest zajebisty, a drugi nie, ale za to posiada wyjątkową umiejętność. Niestety w "Moneyball" jest dużo mielizny. Zwykle są to sceny z córką głównego bohatera, które można by bez przypału wyciąć i film by nic nie stracił. Ostatnia scena filmu jest zagrywką tak rzewną, że aż żal patrzeć. Co do gry aktorskiej to uważam, że Pitt trochę przeszarżował w tej kreacji i osobiście wolę Hoffmana. Jonah Hill jest taki, jaką dostał rolę – nie może przyćmić zajebistości Pitta. Pomimo wymienionych wyżej wad jest to film solidny.

Ocena: 6/10.

Prymat "Any Given Sunday" jako najlepszego filmu o amerykańskim sporcie ani przez chwilę nie został zagrożony.

"Machine Gun Preacher"


Prawdziwa katastrofa. Dawno tyle razy nie miałem ochoty wyłączyć filmu i usunąć go całkowicie ze swojego umysłu. Jest to wyjątkowo miałka religijna przypowiastka, oparta dodatkowo na faktach. Sam Childers (Gerard „THIS IS SPARTA” Butler) nagle porzuca heroinowy nałóg i tzw. thug life, aby oddać się bogu. Przemiana jest tak nagła, niedorzeczna i nieuzasadniona, że mogą w nią uwierzyć tylko ludzie, którzy przyjmują codziennie zbyt duże dawki fluoru. Po jakimś czasie Childers postanawia wyjechać do Sudanu, aby coś tam humanitarnie zbudować (wiara w boga pozwoliła mu otworzyć firmę budowlaną – lol). Nie trzeba dodawać, iż na miejscu ogląda bezmiar ludzkiego cierpienia i z czasem coraz bardziej angażuje się w afrykańską misję. Wszystko to jest podlane nachalną religijną propagandą: teksty tzw. wsparcia w trudnych momentach doprowadziły mnie niemal do porzygu. Childers podejmuje debilne decyzje oderwane od afrykańskiej rzeczywistości: jak można wybudować sierociniec w strefie działań wojennych albo uczyć dzieci grania w skomplikowany baseball zamiast kupić im po prostu piłkę?
źródło: http://www.howdoesthemovieend.com/
W wolnych chwilach Childers eksterminuje ugandyjsko-sudańskich rebeliantów za pomocą RPG i kałasza. Poza tym zgadnijcie kto jest głównym wrogiem naszego bohatera i geniuszem zła? Oczywiście, wylansowany przez zblazowanych hipsterów, obecny gwiazdor internetu i przywódca LRA Joseph Kony (dla niektórych pierwszy i jedyny afrykański rebeliant). Myślę, że cały szał związany z jego osobą zaczął się, bo ktoś obejrzał to dzieło. Przez około 30 sekund była szansa na lepsze zakończenie i 3/10. Niestety kiedy Childers porzucił boga i pragnął śmierci, objawiła mu się 11-letnia inkarnacja Chrystusa i przekonała go by wytrwał w wierze… Za takie coś nie będzie litości.

Ocena: 2/10 (gorąco NIE polecam)

"Krugerandy"


Kolejne starcie z polskim kinem zakończyło się epicką porażką. Naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć kto, po co i dlaczego w taki sposób postanowił nakręcić "Krugerandy". Drugi problem jaki mnie dotknął po projekcji to nieadekwatność przyjętej skali oceniania. To jest po prostu niemożliwe, aby w jakikolwiek można było porównać polskie filmy z innym kinem bez obrazy dla tego drugiego. To co wczoraj zobaczyłem to było już prawdziwe przegięcie. Najgorsze, że nie była to durna komedia dla ludzi debilów, ale niby film poważny, za który reżyser Wojciech Nowak dostał nominację do Złotych Lwów (na szczęście w Gdyni, a nie w Wenecji). W zasadzie nie mogę uwierzyć w tę nominację i wypieram to ze świadomości.
źródło: http://alejka.pl/
Pierwsze żale wylane, więc mogę przejść do konkretów. "Krugerandy" to historia grupy przyjaciół z małego miasteczka kończących właśnie lokalne technikum. Jak powszechnie wiadomo miejsca takie nie są zbyt perspektywiczne, to też panuje w nich totalna chujoza oraz brak nadziei na lepsze życie. W filmie ukazano to raczej słabo i nieprzekonywująco. Chcąc się wyrwać z zaklętego kręgu ubóstwa Ragnara Nurkse młodzież wstępuje na drogę zbrodni wykonując zlecenia dla lokalnego bonza. Zuchwałe akcje nacechowane są niestety głębokim upośledzeniem zarówno ze strony geniusza zbrodni, jak i wykonawców. Tego się nie da opisać – to trzeba zobaczyć! Przy tym filmie "Młode wilki" są prawdziwym arcydziełem! Zresztą porównywać "Młode wilki" do tego gówna to jest ogromna obraza. Pod względem fabularnym nawet "Lejdis" są lepsze (w życiu się nie spodziewałem, że to napiszę).
źródło: http://aleksandraniespielak.com/film.html
Obsada za to wspaniała: Dorociński, Stuhr, Żukowski (wygląda jak Two Face), Tyszkiewicz, Trela. Skoku na kasę tu zdecydowanie nie było, więc nie rozumiem motywów uczestnictwa w tym przedsięwzięciu. Aktorstwo w filmie to prawdziwy żal, jedynie daje radę przekonująco zagrać Trela i może częściowo Tyszkiewicz. I właśnie z powodu Jerzego Treli „Krugerandy” dostają jedną gwiazdkę, a nie zero (zresztą jak powszechnie wiadomo na IMDb najniższą oceną jest 1/10). Przewrotnie napiszę, iż polecam ten film – zobaczcie jak wygląda prawdziwe polskie gówno. Ktoś w jakiejś recenzji napisał, że zmarnowano potencjał na dobre kino – ani przez chwilę żadnego potencjału nie ujrzałem. Co gorsze, film nie jest wcale zabawny, nawet w niezamierzony sposób i się ogromnie dłuży. „Krugerandy” mogą spodobać się jedynie ultra ortodoksyjnym fanom Dorocińskiego. Totalna porażka.

Ocena: 1/10.