czwartek, 21 marca 2013

"Superprodukcja"

Juliusz Machulski wielkim reżyserem był i ogrom dobra dla polskiej kinematografii wykonał. Niestety w nowym millenium jego gwiazda przestała świecić dawnym blaskiem, chociaż i tak na tle co po niektórych "twórców" wypada całkiem nieźle. Dziś na warsztat biorę dzieło mistrza komedii, które udało się zdecydowanie mniej, a nawet moim skromnym zdaniem nie udało się wcale. Chociaż od premiery filmu (2003) minęła już ponad dekada, to ja dopiero teraz obejrzałem "Superprodukcję" po raz pierwszy. Mimo wielokrotnego molestowania mojej osoby fragmentami filmu z YouTube (pozdro Maru z tej okazji) usztywniłem twarde stanowisko, iż tego nie mam zamiaru oglądać. Niemniej recenzując "Weekend" otworzyłem puszkę Pandory z polskim chujowym kinem, więc postanowiłem być konsekwentny i drążyć temat dalej. Dzisiaj zatem hipokrytyczny paszkwil na chujowość polskiej kinematografii, który w gruncie rzeczy sam doskonale się wpisuje w powyższy nurt.
Plakat nie wróży niczego dobrego...
(źródło: http://www.filmweb.pl/)
Głównym bohaterem "Superprodukcji" jest filmowy krytyk born to hate Yanek (Rafał Królikowski), który nieustannie pomstuje polskie produkcje za komercję, marny warsztat i ogólną chujozę. Niefortunnym zrządzeniem losu nasz bohater staje przed szansą wyreżyserowania własnego filmu. Jędrzej Koniecpolski (Piotr Fronczewski), warszawski capo di tutti capi i znany biznesmen, chce nakręcić produkcję w której wystąpi jego ukochana Donata (Anna Przybylska). Jak łatwo się domyślić kobieta gangstera nie prezentuje zbyt wielkich aktorskich umiejętności, ale skoro jest kasa i przymus w postaci potencjalnego wpierdolu od karków to czemuż nie kręcić? Zważywszy, że obrotny producent Zdzisław (Janusz Rewiński) napisał już cały biznesplan na przekręt, łącznie z podziałem kaski dla zainteresowanych.
Donata, Yanek i Gipson
(źródło: http://www.filmweb.pl/)
Janusz Machulski postanowił nakręcić zjadliwy paszkwil na polską kinematografię i muszę przyznać, że parę żartów w tym temacie udało się wybornie. Wspomnijmy choćby monolog producenta Zdzisława o spaleniu dekoracji w finałowej scenie filmu, aby ukryć ile naprawdę kosztowały (true story: vide "Quo Vadis" Kawalerowicza). Równie zabawna była konwersacja wspomnianego wyżej Zdzisława z pokrzywdzonym reżyserem Bartkiem (Krzysztof Globisz). Teksty typu: "rocznie jest XXX festiwali, Krzysztof Zanussi da nam listę" czy "on jeździ na wszystkie festiwale, bo nakręcił film na czarno-białej taśmie" made my day. Ogromnie rozbawiły mnie także plakaty z największymi dziełami Bartka – trylogią "Świństwo", "Kurewstwo" i "Dziadostwo". Ale niestety, choć bardzo zabawne, są to jedynie wyjątki. Z przykrością zauważam, że "Superprodukcji" znacznie bliżej do filmów, które wyśmiewa niż do inteligentnej komedii. Niestety Janusz Machulski nie poszedł na całość w swoim hejtingu i nie uderzył z pełną mocą. No chyba, że uznamy parodiowanie wypowiedzi mistrza Wajdy za szczyt odwagi w tej kwestii. Poza tym zbyt płasko pokazano wiele zjawisk – m.in. środowisko krytyków, które zostało przerysowane do granic możliwości i przez to kompletnie niewiarygodne. Nieprawdą jest, iż ludzie hejtują wyłącznie dlatego, że mają smutne życie – niektórzy hejtują, bo to leży w ich naturze. Oczywiście taka jednowymiarowość hejtingu ma na celu uszlachetnienie głównego bohatera i jego zaiste szlachetnych ideałów, ale ja dziękuję za takie familijne rozwiązania.
Duet bez przypału - Bartek i Zdzisław
(źródło: http://www.filmweb.pl/)
Niestety również pod względem fabularnym jest strasznie słabo. Główna historia jest totalnie wyssana z dupy, a poboczne opowiastki dodatkowo pogarszają obraz całości. Wątek spotkania przestępców z całego świata w Warszawie jest co najmniej przykry. Wątek z ABW? Wiele zniosłem chujni i pewnie jeszcze więcej przede mną, ale to już zbyt grube przegięcie. Rozwiązanie scenariuszowe poniżej godności. Gangsterzy są wyjątkowo filmowi – w tym negatywnym znaczeniu, przez co wydają się kompletnie odrealnieni. O ile prezes Jędrzej (Piotr Fronczewski) i jego pomagier Gipson (Robert Jarociński) jeszcze jakoś dają radę to zwróćcie uwagę na postać Napoleona (Andrzej Grabowski) - dla mnie totalna porażka scenariuszowa. Finał "Superprodukcji" to chyba jakiś chory i okrutny żart. Niemniej myślę, że gdy strzela się z prawdziwego pistoletu do aktorów grających dumnych żołnierzy III Rzeszy to chyba powinni oni umierać albo chociaż krwawić? Ale widocznie nakładając mundur Wehrmachtu zyskuje się nieśmiertelność. Tu przy okazji poruszę problem efektów specjalnych, którymi w dosyć nietypowy sposób uraczył nas Machulski. Mogę docenić pomysł, ale za takie wykonanie i nawiązania to ja bardzo dziękuję. Naprawdę szkoda wydawać pieniądze w ten sposób.
Dziobu - świetna postać
(źródło: http://www.filmweb.pl/)
W tym filmie są chyba prawie wszyscy. Nie ma nawet opcji, abym otagował wszystkie sławy występujące w "Superprodukcji", gdyż musiałbym wielokrotnie przekroczyć limit znaków. W zasadzie nie ma też większego sensu wymieniać wszystkich aktorów, albowiem nobody gives a fuck. Skupię się zatem jedynie na rolach głównych oraz bohaterach, którzy mi się spodobali. Rafał Królikowski jako Yanek wypada nawet przekonująco, ale jest to niestety straszliwie sztampowa i przewidywalna w swojej ułomności postać. Iluż jeszcze takich Yanków będę musiał oglądać do kurwy nędzy? Na szczęście jest świetna trójca w "Superprodukcji": producent Zdzisław (Janusz Rewiński), reżyser Bartek (Krzysztof Globisz) oraz gwiazdor filmowy Dziobu (Janusz Józefowicz). Wszyscy trzej dostają ode mnie wielkie brawa – a Globisz za scenę "więcej żalu" i Józefowicz za motyw z butami otrzymują dodatkowe wyróżnienia. O gangsterach pisałem przy okazji fabuły, więc przejdę do oceny ról żeńskich. Anna Przybylska (Donata) dostaje nagrodę roku w kategorii występ poniżej godności, zwyciężając Magdalenę Schejbal (Marysia). Naprawdę chociaż panią Schejbal bardzo lubię (za co kurwa?!) to z bólem oglądałem jej popisy aktorskie. Na koniec jeszcze małe wyróżnienie dla sympatycznej rólki Tomasza Sapryka (kierownik planu). A oprócz tego rzesza sław w epizodach, w których grają najczęściej samych siebie m.in.: Krystyna Janda, Jan Englert, Szymon Majewski, Robert Gliński, Małgorzata Kożuchowska, Jan Machulski – naprawdę długo by można wymieniać.
Jest i Węckiewicz nawet...
(źródło: http://www.filmweb.pl/)
Z "Superprodukcji" zapamiętam z pewnością totalnie zmarnowany potencjał, ultra-czerstwe dialogi, wiele występów poniżej godności oraz multum żenujących scen (vide narkotrip podczas napada na stację benzynową) z niedorzecznym i po prostu przykrym finałem na czele. W porównaniu do poprzednich osiągnięć Machulskiego spadek formy jest niezaprzeczalny i aż trudno uwierzyć, że to on odpowiada za hity takie jak "Vabank", "Kiler", "Kingsajz" czy "Seksmisja". Niemniej kilka scen udało się naprawdę dobrze, aczkolwiek to zdecydowanie za mało aby wywindować ocenę do magicznego 4/10. Polecam jedynie ortodoksyjnym fanom polskiej kinematografii, potrafiącym bez mrugnięcia okiem przyjmować na klatę największe pokłady żenady.
Napoleon z ekipą
(źródło: http://www.filmweb.pl/)
Ocena: 3/10.

czwartek, 14 marca 2013

"Desperado"

"Desperado" to jedna z największych legend mojego dzieciństwa, oglądana milijon razy jako megahit Polsatu, ale również nie raz na zapomnianej dzisiaj technologii VHS. Jak wszyscy doskonale wiemy produkcja Roberta Rodrigueza z 1995 roku jest czymś w rodzaju swoistego remake'u legendarnego "El Mariachi". Wskutek ogromnej popularności filmu zrobionego za najprawdziwsze grosze, Rodriguez dostał znacznie większe środki finansowe na powtórzenie tego sukcesu w Hollywood. Chociaż patrząc ze współczesnej perspektywy budżet filmu wydaje się śmiesznie niski - to zaledwie 7 milionów USD! I tak właśnie powstało "Desperado" – hollywoodzka wariacja "El Mariachi" z gwiazdorską obsadą. W wielu przypadkach tego rodzaju przedsięwzięcia nie wychodzą zbyt dobrze, ale tym razem Rodriguez spisał się na medal. Nie będę ukrywał, że "Desperado" od razu weszło do kanonu moich ulubionych filmów i sprawia mi kupę radości za każdym razem, gdy je oglądam. A dlaczego tak się dzieje postaram wyjaśnić poniżej.
źródło: http://www.moviegoods.com/default.asp
"Desperado" to historia o zemście (widocznie jest to bardzo dobry temat na doskonałe filmy – vide "Kill Bill" czy "Payback"). Tym razem El Mariachi (Antonio Banderas) przemierza meksykańskie stepy poszukując legendarnego gangstera, zwanego Bucho (Joaquim de Almeida). Nasz bohater nie jest zwyczajnym muzykiem – jego futerał wypełnia broń, a serce chęć krwawej vendetty. Wszystko wskutek utraty ukochanej kobiety i przetrącenia kariery muzycznej, za które odpowiada oczywiście wspomniany wyżej czarny charakter. W końcu El Mariachi dociera do zadupnego miasteczka, w którym staje przed szansą ostatecznego wypełnienia swojej misji. Nieoczekiwanie poznaje tutaj piękną Carolinę (Salma Hayek), która może okazać się remedium dla jego poranionej duszy.
źródło: http://www.movieweb.com/
Fabularne nihil novi, powiecie pewnie. Jednakże w przypadku "Desperado" fabuła nie odgrywa pierwszorzędnego znaczenia, ale mimo wszystko wcale nie rozczarowuje widza, ponieważ do uniwersalnego kanonu zemsty wprowadzono wiele interesujących smaczków. Poza tym od pierwszych minut wiemy, iż nie jest to film do końca na poważnie, a raczej utrzymany w konwencji rozrywkowo-zabawowej. Każdy element "Desperado" ma służyć świetnej zabawie – nieśmiertelna chwała Rodriguezowi za to, że nie zrezygnował z tzw. brutalnej przemocy. Film niemal ocieka krwią, czerpiąc garściami z wcześniejszych dokonań Quentina Tarantino (który pojawia się na ekranie, ale o tym w dalszej części). W "Desperado" umiera się zwykle w niezwykle makabryczny sposób, tryskając posoką na wszystko wokół, ewentualnie płonąc żywcem w widowiskowej eksplozji. Scena rozwałki w barze przechodzi do kanonu kina akcji jako wyśmienita sekwencja niepozbawiona elementów humorystycznych (i w dodatku autentycznie zabawnych). Na całokształt oceny "Desperado" ogromny wpływ ma świetna scenografia. Zadupne, prowincjonalne miasteczko nie mogłoby być lepsze, a meksykańskie mordownie straszą tak autentycznym syfem i nędzą, że trudno sobie wyobrazić coś gorszego. Nie wierzycie? Zobaczcie scenę w której Tavo prowadzi Quentina Tarantino na zaplecze przez wyłączony z użycia kibel. Najgorszy WC jaki widziałem w życiu. Wielkie brawa za pomysł i niezwykle realistyczne wykonanie, ponieważ widz niemal czuje smród gówna rozmazanego po ścianach.
Bucho - my hero :)
źródło: http://www.movieweb.com/
Oczywiście hejterzy zarzucą "Desperado" czerstwość wątku romantycznego. Moim zdaniem w tym przypadku love story wybija się zdecydowanie ponad przeciętność i idealnie wpasowuje w całą konwencję filmu. Gorąca latynoska miłość – czyż można było wybrać lepszych aktorów niż Antonio Banderas i Salma Hayek? Nie sądzę, ponieważ na ekranie widać między nimi autentyczną chemię. Ponoć w czasie kręcenia sceny miłosnej (jakże doskonałej) na planie zjawiła się cała ekipa filmowa, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej ani później przez całe zdjęcia. Jakoś się nie dziwię. Do tego wszystkiego dodać należy wspaniałą ścieżkę dźwiękową z nieśmiertelnym motywem "Canción del Mariachi" ("Morena de Mi Corazón"). Idealnie dobrana muzyka podkreśla świetnie klimat filmu, tworząc odpowiedni nastrój poszczególnych scen. Nie może być przecież inaczej, skoro głównym bohaterem jest El Mariachi.
Najgorszy barman ever :)
źródło: http://www.movieweb.com/
Rzut oka na postacie i aktorstwo. Antonio Banderas urodził się by zagrać El Mariachi – nikt nigdy nie zrobi tego lepiej. Podobnie jest z Salmą Hayek, gdyż nie wyobrażam sobie aby jakakolwiek inna aktorka mogła wcielić się w postać Caroliny z takim efektem. Jednakże od zawsze moi ulubieni bohaterowie "Desperado" stali po stronie zła. Bucho (Joaquim de Almeida) to jeden z najlepszych villainów w dziejach kinematografii. Świetnie zagrana, ciekawa i magnetyczna postać, którą uwielbiam od dziecka. Na drugim miejscu stawiam natomiast Tuvo. Uwielbiam rolę Tito Larrivy, bowiem idealnie wpasował się w klimat podrzędnej speluny. Naprawdę ubolewam, że tak rzadko ten aktor i muzyk pojawia się na ekranie, aczkolwiek w "Desperado" zagrał rolę swojego życia. Z pewnością na wyróżnienie zasługuje również Cheech Marin – jak można nie lubić jego kreacji Barmana? Świetnie napisana postać, która tworzy doskonały duet z Tavo. Navajas to już motyw nie z tej ziemi. Z perspektywy lat można powiedzieć, że jest to pierwowzór Maczety i jedna z najfajniejszych ról Danny'ego Trejo. Oczywiście nikt lepiej nie mógłby wyglądać w takiej konwencji niż on. Oprócz wymienionych powyżej aktorów na ekranie pojawia się m.in. Quentin Tarantino (opowiadając bardzo zabawny dowcip o moczu), Steve Buscemi, czy Carlos Gómez wcielający się w prawą rękę Bucha. Nie ma sensu wymieniać wszystkich aktorów drugoplanowych. Należy natomiast nadmienić, że każda, choćby najmniejsza rólka, wnosi do "Desperado" nową jakość. Widać, że Rodriguez bardzo dokładnie rozplanował każdą postać i zadbał o niemal każdy szczegół.
Tavo - druga najlepsza postać w "Desperado"
źródło: http://www.movieweb.com/

Przejdźmy do podsumowania. A więc co oferuje widzowi "Desperado"? Przystojnego herosa i mistrza gitary brutalnie mszczącego się za śmierć ukochanej, piękną kobietę partycypującą w krwawej vendetcie, bezlitosnych przestępców, multum najbrutalniejszej przemocy, doskonałą muzykę oraz niezwykle czarny humor. Przepis na hit? Tak sądzę! Absolutnie polecam!
Navajas - pierwowzór Maczety
źródło: http://www.movieweb.com/
Ocena: 9/10.

sobota, 9 marca 2013

Bond No. 20: "Die Another Day"

Chociaż znam osobiście kilku fanów Pierce'a Brosnana w roli Jamesa Bonda to żaden z filmów z udziałem tego irlandzkiego aktora mnie nie porwał. Nie mogę odmówić im co prawda efektowności, aczkolwiek nie mają w sobie nic ponad solidne rzemiosło. Dzisiaj przyjrzę się nieco dokładniej ostatniej przygodzie Bonda z Brosnanen, czyli "Die Another Day". Nie wiem w sumie co miało większy wpływ na kształt recenzji filmu: jego niezaprzeczalna słabość czy też mój zły nastrój (ale podejrzewam, że to pierwsze). Momentami po prostu nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i nie jest jakąś absolutnie nieśmieszną parodią 007. I co najbardziej szokujące jest to ostatni Bond przed "Casino Royale"! To wprost niewiarygodne, bo zestawiając obie produkcje nie uwierzyłbym, że zaliczają się do tej samej serii! Hejting wstępny został wylany zatem przyjrzyjmy się, gdzie tym razem scenarzyści umieścili Jamesa Bonda.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Die Another Day" aspiruje do nagrody za najbardziej idiotyczny, odrealniony i bezsensowny początek Bonda w dziejach. Cóż to jest spytacie? Otóż wyobraźcie sobie Drodzy Czytelnicy, że 007 ze swoim kompanionami desantuje się na plaży w Korei Północnej za pomocą deski surfingowej (ach te komputerowe fale!). Za chwilę jest jeszcze gorzej, bo po zdemaskowaniu agenta JKM me oczy cierpiały patrząc na pościg poduszkowców (Te efekty! Ta dynamika!). Niemniej gonitwa kończy się w wysoce żenujący sposób: pułkownik Moon (Will Yun Lee) wpada do rzeki, a Bond dostaje się do niewoli. Oczywiście jest torturowany, ale miłość do królowej i Albionu nie pozwala mu zacząć sypać. Po dłuższym okresie izolacji, w którym 007 zapuszcza się na modłę Robinsona Crusoe, nasz dzielny bohater zostaje wymieniony na groźnego terrorystę Zao (Rick Yune). Oczywiście po odzyskaniu wolności Bond olewa służbę i postanawia wytropić zdrajcę, za którego sprawą znalazł się w wesołym północnokoreańskim obozie.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Rozumiem, że konwencja bondowska może sobie pozwolić na wiele, ale to co zaserwowali twórcy "Die Another Day" przerasta wszelkie wyobrażenie i akceptowalne normy. Pod względem fabularnym jest to jeden z najgorszych Bondów, którego niemal nie da się oglądać. Pomysł z wypaleniem autostrady dla armii północnokoreańskiej wydaje się co najmniej wątpliwy z logicznego punktu widzenia. Ja, posiadając tak wspaniałą technologię i pałając nienawiścią do południowego sąsiada, raczej zniszczyłbym po prostu Seul albo Busan. Oczywiście grzęźniemy również w klasycznych schematach serii: żaden villain nie może sobie przecież odmówić celebracji procesu zabijania postaci pozytywnej. Wyspa Los Organos? W tym przypadku brak mi słów... Sytuację dodatkowo pogarszają ultra-czerstwe efekty specjalne, godne raczej ostatnich filmów z Snipesem albo Seagalem. Na co został przeznaczony budżet w wysokości 142 milionów USD postanie tajemnicą. Totalne pohańbienie! Nawet pod względem plenerów jest dosyć ubogo, ponieważ odwiedzamy jedynie Koreę Północną, Hongkong, tradycyjnie Londyn, Hawanę oraz Islandię (najlepsze w sumie zdjęcia i bardzo ładne krajobrazy). Lodowy pałac na tejże wyspie może robić jakieś wrażenie i muszę podkreślić, że najbardziej z całego filmu podobały mi się sceny akcji w mroźnej krainie (oczywiście, jeśli byłem w stanie przymknąć oko na ich bezsensowność). Niedorzecznych gadżetów jest prawdziwe multum, oczywiście każdy przydaje się w filmie. Mogę nawet przyjąć niewidzialność Aston Martina Vanquish (przemianowanego dla zabawy na Vanish), ale nikt nie mówił, że jest on przy okazji również nie do usłyszenia – a tak właśnie sugeruje jedna scena! O ile MI6 postawiło na tunning zewnętrzny, o tyle Zao uderzył w wyposażenie wewnętrzne – jego auto wygląda jak rodem z West Coast Customs.
http://movies.yahoo.com/
Zdradzony Bond powinien być wkurwiony jak Ice Cube, ale Pierce Brosnan gra tak samo jak w każdej innej części z jego udziałem. Była szansa na jakąś głębię postaci, może dylematy moralne (w końcu 007 nie działa w imieniu MI6, lecz z własnej woli zostaje parobem chińskiego wywiadu) – nic z tego! Judi Dench pewnie do końca życia żałuje, że wzięła udział w tym przedsięwzięciu, chociaż jej krótka rola jest jednym z niewielu jasnych punktów. Halle Berry (Jinx) jako dziewczyna Bonda wypada niemal tragicznie. O wiele bardziej podobała mi się Rosamund Pike w roli Mirandy – moim zdaniem chyba najfajniejsza i najciekawsza postać "Die Another Day" (aczkolwiek o wątku ping-pongowym chcę zapomnieć jak najszybciej). Toby Stephens (Graves) również wypada całkiem w porządku, ale jego kreacja nie jest w stanie uratować całego filmu. Oprócz wymienionych na ekranie pojawiają się jeszcze m.in: Michael Madsen (Falco), John Cleese (Q), Rick Yune (Zao) Kenneth Tsang (szlachetny gen. Moon) oraz sama Madonna (Verity). Niestety aktorzy drugoplanowi nie robią różnicy. Przy okazji tej ostatniej chciałbym poruszyć wątek piosenki tytułowej, która w swoim czasie stała się obiektem hejtingu zakrojonego na szeroką skalę. Osobiście ani mi nie przeszkadza ani mnie nie zachwyca – mam do niej całkowicie obojętny stosunek. Natomiast bardzo dziwnie poczułem się słysząc "London Calling", gdyż chociaż bardzo lubię piosenkę The Clash to jednak wykorzystanie jej w Bondzie w tak ordynarnie nieskomplikowanym celu wydaje mi się co najmniej nie na miejscu. Ostatnią rzeczą, która mnie ogromnie drażni w "Die Another Day" są strasznie czerstwe dialogi – naprawdę niewielu bohaterów ma coś ciekawego do powiedzenia. Warto przy okazji zauważyć, że prawie każdy Koreańczyk z komunistycznej utopii włada angielskim na poziomie absolwentów Eton College.
http://movies.yahoo.com/
W porównaniu do tego co było wcześniej spadek formy w "Die Another Day" jest niewyobrażalnie ogromny. Strach pomyśleć co by się mogło stać w następnej części, gdyby ktoś postanowił utrzymać dotychczasową konwencję. Na szczęście nie muszę się tym więcej martwić, ciesząc się ze świetnego "Casino Royale". Z drugiej strony nie podlega najmniejszej wątpliwości, że dwudziesty Bond jest pozycją dla wszystkich fanów serii – chociaż głównie jako przestroga, co może się wydarzyć wskutek żenującego scenariusza i kompletnego braku rozsądku. Potwierdza również tezę, że Lee Tamahori kręci wyłącznie chujowe filmy (vide "xXx 2"). Obejrzyjcie i nigdy nie zapomnijcie o tej lekcji totalnej chujozy.
http://movies.yahoo.com/
Ocena: 4/10 (głównie za Mirandę i częściowo za Gravesa).

niedziela, 3 marca 2013

"Striking Distance"

Z niewiadomych przyczyn, których kompletnie nie potrafię wyjaśnić, żywię jakiś dziwny sentyment do "Striking Distance". Nie rozumiem skąd się to mogło wziąć, gdyż wydaje mi się, że w dzieciństwie nigdy nie oglądałem tegoż filmu. Z kolei może się to wydawać niemal nieprawdopodobne, jeśli pod uwagę weźmiemy datę jego nakręcenia (1993). Pamiętam doskonale pierwszą projekcję sprzed kilku lat: przypadkowo skacząc po kanałach zobaczyłem Bruce'a Willisa w otoczeniu, którego wcale nie kojarzyłem. Zacząłem więc szybko sprawdzać cóż to za dzieło oglądam właśnie. Tytuł "Striking Distance" ("Pole rażenia") kompletnie nie przemawiał do mojej świadomości, więc z ciekawości całkowicie pogrążyłem się w filmie. Zakładam również, że dla większości z Was produkcja Rowdy Herringtona to tabula rasa.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Pod względem fabularnym "Striking Distance" można zakwalifikować jako kolejny film o gliniarzach. Chociaż tym razem akcję osadzono w dosyć nietypowej dla mnie miejscówce, czyli w Pittsburgu. Główny bohater to zapijaczony i użalający się nad swoim losem Tom Hardy (Bruce Willis), były detektyw miejscowej policji. Za niewygodne poglądy oraz zeznawanie przeciw kolegom Hardy został zesłany do policji rzecznej (podobnie jak Jimmy McNulty w "The Wire"), gdzie dogorywa swego marnego żywota. Czemuż taki los spotkał naszego bohatera, spytacie? Otóż Hardy wierzył, iż seryjnym mordercą zabijającym kobiety w mieście musi być jeden z jego kolegów po fachu. Zeznając przeciwko swojemu partnerowi doprowadził pośrednio do jego samobójstwa. Taka postawa była niezwykle hańbiąca, gdyż większość rodziny Hardy'ego od pokoleń przywdziewało niebieskie mundury. Wkrótce po tym jak nasz bohater dostaje nową partnerkę Jo (Sarah Jessica Parker), seryjny morderca sprzed lat powraca siać postrach na ulicach Pittsburga.
źródło: http://moviescreenshots.blogspot.com/
Fabuła rozwija się dosyć interesująco - bynajmniej na tyle, żebym nagle nie popadł w dekadencję. Nie jest to może najbardziej wciągająca historia w dziejach kinematografii, ale mnie się podoba nawet. Nie ma tutaj specjalnych udziwnień w rodzaju demonicznych odwołań do elementów mistycznych czy też średniowiecznych ksiąg. Ot, sprawa prosta: seryjny morderca zabija młode kobiety i tyle. Pod względem zakończenia nie uświadczyłem rozczarowania, chociaż mamy do czynienia z niespodziewanym twistem. Tutaj mogę docenić warsztat scenarzystów, bo mogli iść na całkowitą łatwiznę, a jednak postanowili się z deczka wysilić. Wielu powie pewnie, że "Striking Distance" to kolejna, niczym nie wyróżniająca się opowieść policyjna. Częściowo twierdzenie to mogę uznać za prawdziwe, aczkolwiek muszę podkreślić kilka zalet filmu. Bohaterem nie jest niezniszczalny superheros, ale zapijaczony i mentalnie przegrany, smutny człowiek mieszkający na łodzi. Co więcej Hardy złamał policyjny kodeks i niemal wszyscy jego przyjaciele odwrócili się od niego, traktując go jak totalnego śmiecia. Inne postacie są również dobrze naszkicowane, ale o tym więcej w kolejnym akapicie. Podoba mi się również, że akcję osadzono w Pittsburgu – naprawdę dobrze czasem odpocząć od Nowego Yorku, L.A. czy Chicago. Na pewno warto przyjrzeć się zdjęciom tego miasta. Moim zdaniem zapadają mocno w pamięć. Co się może natomiast nie podobać? Głównie bardzo wiele sztampowych rozwiązań doskonale znanych z kina policyjnego oraz niezwykle typowe love story. Z biegiem lat niektóre sceny stały się niezamierzenie zabawne – w szczególności zwróćcie uwagę na bankietowe mordobicie.
źródło: http://moviescreenshots.blogspot.com/
Rzut oka na bohaterów i aktorstwo. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek mógł się wcielić w postać Hardy'ego lepiej niż Bruce Willis. On po prostu urodził się by grać zapijaczonych underdogów – przypomnijmy sobie choćby Johna McClane'a z "Die Hard 3". Tom Hardy to postać, którą kupuję z miejsca, a przeciętny widz od razu obdarzy ją sympatią. Jak pisałem powyżej to żaden heros ani mistrz dedukcji – wprost przeciwnie, najzwyczajniejszy w świecie everyman. Jest coś niezwykle prawdziwego w smutku tej postaci i za to Willisowi należą się ogromne brawa. Niestety Sarah Jessica Parker w żaden sposób nie dorównuje Bruce'owi pokazując niezwykle czerstwy warsztat. Zasadniczo za jedyną zaletę jej udziału w filmie można uznać fakt, że o dziwo całkiem nieźle prezentuje się na ekranie (w szczególności w czerwonej sukience). Jakkolwiek zabrzmi to dziwnie w obliczu licznych porównań Sarah do konia, to jednak patrzenie na nią w "Striking Distance" sprawiało mi nieukrywaną przyjemność. Oprócz pary głównych bohaterów dostajemy galerię barwnych postaci drugoplanowych. Na wyróżnienie zasługują Dennis Farina (Nick Detillo), Tom Sizemore (Danny Detillo), Brion James (Eiler), Robert Pastorelli (Jimmy Detillo) oraz Andre Braugher (Morris), którego uwielbiam za rolę Washingtona w serialu "Hack". Pod tym względem jest całkiem fajnie i nie można narzekać.
źródło: http://moviescreenshots.blogspot.com/
Zasadniczo niezbyt rozumiem dlaczego "Striking Distance" ma relatywnie niskie oceny na IMDB, bo jest wiele znacznie gorszych filmów z wyższymi notami. Moim zdaniem, chociaż nie jest to film zdecydowanie wybitny, to jednak powinien zostać uznany za solidne i raczej rzemieślnicze dzieło. Pomimo wielu ułomności za każdym seansem świetnie się bawię, a to wiele znaczy – przynajmniej dla mnie. Naprawdę lubię produkcję Herringtona i jak pisałem na początku jest to niewytłumaczalny fenomen. Ot, zwyczajna opowieść o zwyczajnym człowieku, który wbrew wszelkim przeciwnościom stara się udowodnić, że ma rację. Myślę, że naprawdę warto zobaczyć.
źródło: http://moviescreenshots.blogspot.com/
Ocena: 6/10 (może na wyrost, ale naprawdę lubię ten film).