środa, 27 stycznia 2016

"The Martian"



W ostatnich latach z nieukrywaną przykrością oglądam, jak upadają kolejne legendy kinematografii. Naprawdę nie potrafię zrozumieć dlaczego niektórzy twórcy i aktorzy (najlepszy przykład to Al Pacino) rozmieniają się na drobne zamiast udać się do Szarej Przystani by pożeglować na zachód, do Valinoru odejść na zasłużoną emeryturę i zostać zapamiętanym wyłącznie za znakomite role czy produkcje. Na upadek Ridleya Scotta, którego jesteśmy obecnie świadkami, patrzę z ogromnym bólem serca. Przecież jest to twórca filmów takich jak "Alien", "Blade Runner", "Gladiator", "Black Hawk Down", "Kingdom of Heaven" czy "American Gangster"! Niestety ostatnie produkcje ("Prometheus", "The Counselor") wyjątkowo mocno nadwątliły pozycję Brytyjczyka w moich oczach. Dzisiaj na warsztacie ląduje kolejny uwielbiany przez krytykę film Ridleya Scotta, który według mnie zapowiadał się słabo już od samego początku. A zatem Panie i Panowie, przed Wami "The Martian"!
źródło: http://www.impawards.com
Po raz kolejny wracamy zatem na Czerwoną Planetę, tym razem zasiedloną przez załogową misję NASA. Dzielni kolonizatorzy otrzymują jednakże wiadomość o zbliżającej się srogiej, niszczycielskiej burzy – co de facto z powodu niskiego ciśnienia panującego na Marsie (mniej niż 1% ziemskiego) stanowi całkowitą imaginację. Dowódca Lewis (Jessica Chastain) podejmuje błyskawiczną decyzję o ewakuacji, mimo że botanik Mark Watney (Matt Damon) sugeruje po prostu przeczekać burzę. W trakcie marszu do kapsuły nasz bohater zostaje trafiony anteną, a pozostała część załogi uznaje go za zmarłego i opuszcza Marsa. Jak się jednak okazuje Mark wykazał się nadzwyczajną żywotnością i po ucichnięciu okrutnej burzy zaczyna sobie organizować życie na opustoszałej planecie, bez kontaktu z członkami misji oraz Ziemią.
źródło: http://www.foxmovies.com
Naprawdę nie potrafię zrozumieć dlaczego reżyser mający spore doświadczenie w kręceniu filmów o kosmosie postanowił stworzyć taką abominację science fiction. Nie będę ukrywał: "Marsjanin" nie jest żadnym wybitnym dziełem, ba nie jest nawet solidną produkcją – to po prostu wyjątkowo przereklamowane ścierwo będące pokłosiem żenującej "Gravity" oraz podobnie napompowanego "Interstellar" (przy czym paradoksalnie dzieło Christophera Nolana uchodzi w tej trójcy za najlepsze). Film Ridleya Scotta momentami razi prawdziwą głupotą, a natężenie cudownych zbiegów okoliczności na jedną produkcję przekracza dopuszczalne normy jak promieniowanie w Czarnobylu. Pozwólcie zatem, że stworzę zestawienie najbardziej absurdalnych pomysłów, które miałem okazję zobaczyć w czasie seansu:
  • Aby zapewnić sobie ogrzewanie w marsjańskim łaziku wystarczy wykopać z ziemi generator jądrowy zasilany plutonem-238 i wsadzić go na tylne siedzenie – promieniowanie takie nieszkodliwe!
  • Zagrzebany w glebie od lat Pathfinder okazuje się być znakomitym narzędziem do komunikacji z Ziemią.
  • Macie do przejechania 3200 km po powierzchni Marsa – bez nawigacji (na Marsie nie występuje pole magnetyczne), bez wsparcia – jak wyznaczycie trasę, aby ominąć góry, wzgórza i miejsca, których nie pokona łazik? Skąd pozyskacie wodę i tlen? Gdzie będziecie defekować? W filmie nie znajdziemy oczywiście odpowiedzi na te pytania.
  • Jak to jest możliwe, że Hermes miał wystarczającą ilość paliwa by dolecieć na Marsa, wrócić na orbitę ziemską i ponownie polecieć na Marsa i wrócić na Ziemię?
  • Dlaczego na Hermesie jest tyle wolnych i bezużytecznych przestrzeni? Czyżby Ridley nie oglądał "Battlestar Galactica"?
  • Fajnie, że zwykły botanik jest w stanie przeprowadzić na sobie samym operację.
  • Przygotowanie w kosmosie bomby zajmuje mniej niż 30 minut. Eksplozja powoduje wyłącznie zamierzone efekty, nie uszkadzając statku kosmicznego więcej niż zakładano pierwotnie.
  • Do upragnionego ratunku brakuje kilkadziesiąt metrów – co zrobicie? Oczywiście nie zapominajcie, że w przestrzeni kosmicznej można śmiało wykorzystać dziurę w skafandrze jako źródło napędu!
źródło: http://www.foxmovies.com
Naprawdę dawno się tak nie wkurwiłem na żadnym filmie! Myślałem przecież naiwnie, że skoro Ridley zasiada na reżyserskim stolcu to "Marsjanin" będzie odpowiednio poważny i wypełniony mrokiem. W zamian dostałem natomiast dzieło, w którym chiński odpowiednik NASA, zrozpaczony losem biednego amerykańskiego astronauty, postanawia bez konsultacji z demokratycznym rządem w Pekinie odpalić Wujowi Samowi niemalże za friko najnowsze technologie ze swojego programu kosmicznego. Prawie za darmo, ponieważ ceną pomocy jest udział chińskiego kosmonauty w kolejnej misji załogowej na Marsa. Serio? Chyba scenarzyści stracili kontakt z rzeczywistością… Albo ta idylliczna wizja rzeczywistości jest po prostu kaprawym odzwierciedleniem obecnych uczuć odnośnie Federacji Rosyjskiej – jebać Moskwę, Pekin zawsze cacy! Abstrahując od ułomności scenariusza (niemal kompletny farmazon) to Ridley napakował swoje dzieło kompletnie zbędnymi scenami – najlepszy przykład to sekwencja, w której Mark pisze na głos wiadomość, a tekst jest następnie czytany przez Martineza załodze Hermesa. Absurd i nonsens.
źródło: http://www.foxmovies.com
Matt Damon w roli kosmicznego MacGyvera irytuje niezwykle mocno. Niby zwyczajny botanik, a jednocześnie fizyk, matematyk, mechanik etc. Prawdziwy człowiek marsjańskiego renesansu! Do tego epatujący niezłomną wiarą we własne możliwości i całkowicie pozbawiony defetystycznych ciągot – nawet gdy wskutek usterki utracił możliwość produkowania żywności! Pełen dramat. Czyżby twórcy nie słyszeli o "Cast Away"? Na drugim planie nie ma ani jednej interesującej kreacji. Bo czy dzielna, heroiczna i niemal pomnikowa załoga Hermesa może komukolwiek wydać się realna? Jessica Chastain po raz kolejny wciela się w nieomylnego zbawcę, aczkolwiek tym razem zamiast całej planety ma do uratowania jednego człowieka i jest gotowa postawić na szali życie całej załogi podejmując dosyć beztroskie decyzje – zaiste wspaniały dowódca! Z kolei Jeff Daniels to wszechmocny szef NASA, dysponujący nieograniczonym budżetem oraz pomocą chińskich przyjaciół, dzięki czemu może robić praktycznie co tylko zechce! Nie zabrakło oczywiście miejsca dla totalnie nierozgarniętego geniusza naukowca (Donald Glover), który będąc życiowym nieogarem jest w stanie znaleźć rozwiązanie każdego kosmicznego problemu. Natomiast Sean Bean gra tak, jak gdyby tylko biernie oczekiwał na nieuchronną śmierć swojej postaci – niestety (uwaga spoiler!) ku mojemu rozczarowaniu zgon nie następuje, a aktor musi się męczyć do końca filmu.
źródło: http://www.foxmovies.com
Moim zdaniem "Marsjanin" może być rozpatrywany wyłącznie w kategorii wyjątkowo mało zabawnej parodii science fiction – Złoty Glob za najlepszy film w kategorii komedia/musical to chyba jakiś chory żart. Nie wątpię jednakże, że w czasach powszechnej ucieczki od rozumu i myślenia najnowsze dzieło Ridleya Scotta zbierze o wiele więcej laurów. A zatem, parafrazując legendarne słowa Kosmicznego Ciecia z "Czerwonej Planety", krzyczę donośnie: fuck this movie!
źródło: http://www.foxmovies.com
Ocena: 3/10.

środa, 13 stycznia 2016

"Star Wars: Episode VII - The Force Awakens"

Minęło niemal siedemnaście lat odkąd po raz ostatni byłem w kinie na "Gwiezdnych Wojnach" – kawał historii, trudno mi w sumie uwierzyć, że miało to miejsce jeszcze w ubiegłym stuleciu, prawie dwie dekady temu. Dlaczegóż nie poszedłem na kolejne części nowej trylogii, spytacie. Otóż, seans "Mrocznego Widma" w nieistniejącym już kieleckim kinie Romantica, był tak monstrualnym kindybałem w szamot, że skutecznie zniechęcił mnie do "Ataku Klonów" oraz "Zemsty Sithów", które zobaczyłem dopiero po jakimś czasie od ich premier. Oczywiście nie wszystko było kompletnie fatalne, ale niesmak po Jar Jarze oraz późniejszej mistrzowskiej grze Haydena Christensena pozostał do dzisiaj. Kiedy dowiedziałem się, że ruszają przygotowania do kręcenia następnego tryptyku zacząłem przejawiać zdecydowanie mieszane uczucia. Niby z jednej strony nie dało się tego spierdolić bardziej niż "Mrocznego Widma", ale w końcu to przecież Disney, a hajs się musi zgadzać! Jednakże osoba J.J. Abramsa na reżyserskim stolcu dawała nową nadzieję na przynajmniej solidną produkcję. Poza tym przed premierą wiele mówiło się, że Jar Jar powróci jako lord Sithów, więc czemuż miałbym nie zobaczyć tego na własne oczy?
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "The Force Awakens" rozgrywa się mniej w trzydzieści lat po wydarzeniach z "Powrotu Jedi". Nie wszystko poszło tak znakomicie, jak się wydawało. Na zgliszczach Imperium wyrosło nowe zagrożenie. First Order, potężna militarno-polityczna organizacja (chętnie napisałbym: o wyjątkowo faszystowskim zacięciu), zarządzana przez, wyglądającego jak uzależniony od mefedronu ork, Najwyższego Przywódcę Snoke’a (Andy Serkis), pragnie odbudować dawną pozycję swojego poprzednika. Nowa Republika lekceważy poczynania mało znanego przeciwnika, przez co jedyne realne zagrożenie dla poczynań militarystów stanowi Ruch Oporu kierowany przez księżniczkę generał Leię (Carrie Fisher). Mimo to Snoke obawia się najbardziej powrotu rycerzy Jedi, chociaż Luke Skywalker (Mark Hamill) przepadł bez wieści lata temu, stając się legendą. Niemal obsesyjne poszukiwania zaginionego syna Vadera prowadzą obie strony, ale jak się okazuje to rebelianci zyskują przewagę.
źródło: http://www.starwars.com
"Przebudzenie Mocy" oglądałem w dosyć interesujących warunkach: poniedziałkowy seans w ponad 800-osobowej sali skupił jedynie garstkę widzów (około dwudziestu). Niemniej frekwencja oraz taktyczny wybór miejsca pozwolił mi nie słyszeć natrętnego siorbania i mlaskania, które tak bardzo uatrakcyjniają oglądanie filmów. Czytałem wiele pochlebnych opinii o nowym "Star Wars", a niejeden znajomy zdążył zbrandzlować się nad dziełem J.J. Abramsa na Facebooku - no ale przejdźmy do meritum. Pojawił się słynny pochyły tekst, akcja ruszyła z kopyta, a ja … zacząłem mieć wrażenie, że to wszystko już przecież gdzieś widziałem. Pustynna planeta (co prawda tym razem Jakku, a nie Tatooine, ale kto mi powie czym one się różnią poza nazwą?), na której wszyscy szukają małego, niezwykle sympatycznego, droida BB-8? I na której reprezentuje biedę porzucona w tajemniczych okolicznościach, a przy okazji niezwykle uzdolniona technicznie Rey (Daisy Ridley)? Zbudowana w kompletnej tajemnicy potężna broń umożliwiająca niszczenie planet? Dywersja na powierzchni planety w celu zniszczenia tejże machiny zagłady? Atak X-wingów z obowiązkowym wlatywaniem do środka monstrualnie wielkiego urządzenia? Ponadto pomimo coraz bardziej wypasionego wyglądu szturmowców ich skuteczność jakoś się nie polepszyła. Czy naprawdę, po mimo tak rozbudowanego uniwersum, przez te wszystkie lata nie można było napisać scenariusza, który byłby choć trochę bardziej nieprzewidywalny?
źródło: http://www.starwars.com
Jednakże wszystko to mogę zboleć, jeżeli tylko nie muszę oglądać paskudnego pyska Jar Jara (spoiler: niestety nie został lordem Sithów) oraz drewnianego w 100% Haydena Christensena. Pragnę natomiast zauważyć, że J.J. Abramsowi niestety nie udało się odtworzyć ulotnej magii towarzyszącej częściom IV-VI. Spośród całego filmu może ze dwie sceny zyskują w moim oczach status klasyczny. Może jestem już stary, ale akcja filmu rozgrywa się dla mnie zdecydowanie za szybko – w "Przebudzeniu Mocy" nie ma praktycznie miejsca na jakąś refleksję czy nawet trening adeptów Jedi. Czy może zatem dziwić, że osoba trzymająca po raz pierwszy w życiu miecz świetlny jest w stanie pokonać w trakcie solo mistrza jakiegoś tam zakonu z ciemniej strony mocy? No chyba troszkę absurd i nonsens – przecież nawet Luke musiał trenować z Obi Wanem i Yodą, aby coś w życiu osiągnąć! Oczywiście można podnieść zarzut, że skoro Jedi prawie wymarli to Kylo Ren nie miał sobie na kim poćwiczyć skillów, ale w takie uzasadnienie to mi się wierzyć nie chce. Dużo tu również przypadkowych zbiegów okoliczności oraz ratunków w ostatnich sekundach, ale w sumie wpisuje się to w konwencję "Gwiezdnych Wojen".
źródło: http://www.starwars.com
Chociaż powyższe akapity wypełnia raczej pesymistyczny opis filmu J.J. Abramsa to muszę przyznać, że jest to pod wieloma względami solidna produkcja. Jestem po prostu rozczarowany, że mimo tak długiego czasu i możliwości osiągnięto jedynie połowicznie zadowalający mnie efekt. Oczywiście, nawet pomimo upływu lat, detronizacja którejkolwiek części z oryginalnej trylogii to czyste mrzonki i podłe insynuacje, ale "Przebudzenie Mocy" zdecydowanie wyróżnia się tle epizodów I-III. Chociaż otrzymujemy klasyczny zestaw plenerów (pustynna planeta, zimowa planeta, planeta z dżunglą) to wprost epicko wygląda monstrualnych rozmiarów wrak krążownika rozbitego na Jakku. Ogromne wrażenie może również zrobić na widzach eskadra X-wingów nadlatujących z nad jeziora. J.J. Abramsowi z pewnością nie można zatem odmówić spektakularności – wyjątkowo nie miałem także wrażenia, że w którejś scenie przegięto z CGI (może z wyjątkiem Maz Kanaty – kompletnie nie kupuję tego tworu). Podobno położono szczególny nacisk na ograniczenie komputerowych efektów specjalnych i tam, gdzie było to możliwe, wykorzystano tradycyjne metody. Ciekawie zapowiada się również wewnętrzna rywalizacja w First Order: generał Hux (Domhnall Gleeson) vs. Kylo Ren. Wielkie brawa również za ściągnięcie starej obsady i sensowne włączenie jej w akcję nowej trylogii.
źródło: http://www.starwars.com
A skoro jesteśmy już przy obsadzie to sprawdźmy jak wypada pod tym względem "Przebudzenie Mocy". Od początku było wiadomo, że stara gwardia zostanie przesunięta na drugi plan, aby zrobić więcej miejsca dla nowych bohaterów. Czy zatem Daisy Ridley wcielająca się w Ren stanie się czymś więcej niż kolejnym obiektem masturbacji dla nerdów na całym świecie? Po pierwszej odsłonie trudno odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Z pewnością trudno się czepiać aktorki za to co pokazała na ekranie, ale sama postać trochę mnie irytuje – jest bowiem trochę taki kosmiczny MacGyver w żeńskim wydaniu, któremu wychodzi wszystko, czego się tylko dotknie. Aczkolwiek potencjał istnieje i mam nadzieję, że J.J. Abrams tego nie spierdoli. Przejdźmy zatem do bohatera, który wzbudził ogrom kontrowersji, gdyż niektórym wydaje się, że "Gwiezdne Wojny" powinny być czyste rasowo. John Boyega pokazał się z dobrej strony, ale konstrukcja nieustannie dyszącego Finna nie do końca mnie przekonuje (coś za szybka ta przemiana ze szturmowca w rebelianta). O wiele ciekawszy wydaje się choćby Poe (Oscar Isaac), chociaż pojawia się jedynie epizodycznie. Ogromnie zawiódł mnie natomiast ponoć tak bardzo doskonały Adam Driver. Dla mnie Kylo Ren to pierwszy w historii emo-Jedi, a jego niekontrolowane wybuchy gniewu i machanie mieczem świetlnym są raczej żenująco śmieszne niż przerażające. Stara gwardia wypada za to znakomicie: wielkie propsy dla Harrisona Forda (Han Solo), Carrie Fisher oraz Marka Hamilla.
źródło: http://www.starwars.com
Jakkolwiek w recenzji wymieniłem może znacznie więcej negatywnych spostrzeżeń niż pozytywów to napisanie, że "Przebudzenie Mocy" nie jest solidnym filmem byłoby sporym przekłamaniem. Zdecydowany wpływ na kształt tego tekstu miały bowiem moje wygórowane oczekiwania odnośnie produkcji J.J. Abramsa. Możliwe, że w wielu miejscach czepiam się mało istotnych z Waszego punktu widzenia elementów, ale dopóki to ja jestem narratorem dysponuję niezbywalnym prawem do ich uwypuklenia. Dla mnie największymi bohaterami "Przebudzenia Mocy" pozostaną Han Solo, Leia oraz BB-8. Polecam zobaczyć to na własne oczy i wyrobić sobie osobistą opinię. A tymczasem na zachętę i dobry początek postanowiłem wystawić ocenę troszkę wyższą niż początkowo planowałem.
źródło: http://www.starwars.com
Ocena: 7/10 (na zachętę - moc we mnie jeszcze silna jest)

sobota, 9 stycznia 2016

"Sicario"



Ponieważ całkiem niedawno ponownie schwytany został legendarny Joaquín "El Chapo" Guzmán Loera, stojący na czele potężnego kartelu z Sinaloa, nadarzyła się znakomita okazja, aby obejrzeć chwalone powszechnie "Sicario" (a przede wszystkim nawiązać do tego faktu w recenzji, dzięki czemu może wydawać się, że autor jest wyjątkowo na czasie w kwestii meksykańskiej wojny narkotykowej). Oczywiście powodów do obejrzenia filmu Denisa Villeneuve’a było o wiele więcej. Pozwólcie zatem, że wymienię choćby osobę reżysera, Emily Blunt oraz Benicio Del Toro, których bardzo lubię i szanuję, a także dosyć aktualną i interesującą tematykę. Tzw. meksykańska wojna narkotykowa trwa już niemal dekadę (jeśli za początek przyjmiemy 2006 rok), a zakończenia konfliktu jak nie było widać na początku, tak w dalszym ciągu nie ma. Jeśli macie ochotę zgłębić powyższą tematykę to oczywiście oprócz szeroko dostępnych źródeł internetowych polecam książkę El Narco autorstwa Ioana Grillo (Wydawnictwo REMI, Warszawa 2012) z niezwykle złożonym i całościowym podejściem do tematu.
źródło: http://www.impawards.com
Główną bohaterką "Sicario" (co oznacza tytuł dowiecie się na samym początku, więc nie ma za bardzo sensu tego opisywać w recenzji) jest Kate Macer (Emily Blunt), agentka FBI dowodząca jednostką taktyczną odbijającą zakładników. W czasie jednej z typowych akcji, wskutek przemyślanej zasadzki ginie dwóch policjantów, a ponadto okazuje się, że w ścianach szturmowanego budynku zamurowano kilkadziesiąt osób. Oczywiście odpowiedzialnością za tę makabryczną zbrodnię obarczony zostaje jeden z meksykańskich karteli, dysponujący biznesowym przedstawicielstwem w USA. Kate oraz jej partner Reggie (Daniel Kaluuya) zostają zwerbowani do międzyagencyjnego projektu, na czele którego stoi tajemniczy Matt Graver (Josh Brolin), wspierany przez jeszcze bardziej tajemniczego Alejandro (Benicio Del Toro).
źródło: http://www.sicariofilm.com/
Nie da się ukryć, że reżyser Denis Vileneuve oraz scenarzysta Taylor Sheridan (słynny Hale z "Sons of Anarchy") zrobili naprawdę dobrą robotę. "Sicario" nie jest bowiem produkcją łatwą w odbiorze. Oglądając film nie liczcie, że ktokolwiek wyjaśni Wam co się dzieje na ekranie – znajdziecie się w totalnej konfuzji, podobnie jak Kate, nieświadoma istnienia złożonych powiązań i działań dalekich od poszanowania jakiegokolwiek prawa. To z pewnością należy zaliczyć jako ogromny plus, ponieważ twórcom udało się znakomicie przedstawić obraz bezwzględnej wojny narkotykowej, w której nic do końca nie jest jasne – nawet dla agentki FBI, która ma przecież styczność z tematem na co dzień. Spójrzmy bowiem na jedną z najlepszych sekwencji filmu – dynamiczną wyprawę konwoju do Ciudad Juárez po wysoko postawioną figurę z jednego z meksykańskich karteli. Oprócz CIA, występującej w osobie Matta, w realizacji misji wzięły między innymi udział FBI (Kate), U.S. Marshals (weseli panowie w kowbojskich kapeluszach), U.S. Customs and Border Protection (przejazd przez granicę taki łatwy), zwykła meksykańska policja (czynnik wysoce korupcjogenny), Policía Federal, a za obstawę naszych bohaterów posłużyli nieumundurowani członkowie DELTA Force. Nie zapominajcie również o Alejandro, reprezentującym opcję określaną jako Medellín. Imponujące, nieprawdaż?
źródło: http://www.sicariofilm.com/
Samo przedstawienie Ciudad Juárez może robić ogromne wrażenie – bezkresna plątanina uliczek, prawdziwa miejska dżungla, w której na każdym kroku roi się od członków karteli narkotykowych oraz przekupnych, lokalnych policjantów, a nocą urządza się tzw. fajerwerki. Miejsce raczej średnio wygodne do życia, a przecież mieszka tam prawie półtora miliona ludzi! W kontekście wizualnego piękna warto również zwrócić uwagę na bezsprzecznie znakomite pustynne pejzaże – wielkie oklaski za te zdjęcia! Ponadto na plus należy zaliczyć poziom brutalności – krwawe strzelaniny, wieszanie ludzi na wiaduktach, tortury rodem z Guantanamo czy zamurowywanie ciał w ścianach budynków (zawsze zastanawiałem się po co?) są na porządku dziennym – aczkolwiek muszę przyznać, że nie są to rzeczy, o których nie słyszałbym już wcześniej. Jednakże prawdziwe wrażenie wywarła na mnie scena kolacji brutalnie przerwana przez Alejandro – takich rzeczy nie ogląda się na co dzień w Hollywood, więc daję dodatkową gwiazdkę za odwagę.
źródło: http://www.sicariofilm.com/
Jeśli natomiast miałbym poprawić parę rzeczy, to z pewnością zacząłbym od konstrukcji głównej bohaterki. Moim zdaniem doszło tutaj troszkę do małej konfuzji. O wiele lepiej przyjąłbym Kate z jej idealistycznym zacięciem, gdyby była zwyczajną funkcjonariuszką FBI, a nie, jak się zresztą wspomina w "Sicario", od samego początku kariery zajmowała się wyważaniem drzwi, by w końcu stanąć na czele jednostki taktycznej odbijającej zakładników z rąk porywaczy. Osobiście nie spodziewam się po takich ludziach moralnych wątpliwości, lecz niemal ślepego posłuszeństwa i wykonywania rozkazów bez ich kwestionowania (przy czym nie uznaję tego za jakiś przytyk). Druga rzecz to wyciskający pot z dupy wątek meksykańskiego policjanta Silvio (Maximiliano Hernández) i jego kochającego grać w piłkę synka. Rozumiem, że w tej wojnie biorą udział głównie zwykli ludzie, ale naprawdę średnio interesuje mnie co jedzą na śniadanie.
źródło: http://www.sicariofilm.com/
O głównej bohaterce napisałem już kilka słów, ale muszę przyznać, że Emily Blunt dosyć dobrze odegrała emocje targające Kate. Nie jest to może oscarowa kreacja, aczkolwiek nie mam większych uwag (może oprócz tego, że tym razem nie wygląda zjawiskowo). Josh Brolin kontynuuje dobrą passę z "Inherent Vice", tworząc całkiem sympatyczną postać. Jednak nie jestem w stanie oprzeć się wrażeniu, że Matt to taki trochę Lebowski świata służb specjalnych: wiecznie wyluzowany, zblatowany z kim trzeba, noszący wyjątkowo obskurne obuwie oraz nie przejmujący się praktycznie niczym – Jeff Bridges zawsze na propsie! Abstrahując od tych solidnych kreacji to moim zdaniem największe brawa należą się Benicio Del Toro. Alejandro to po pierwsze znakomicie napisana postać, a po drugie świetnie zagrana – małomówność bohatera wymiernie wzmaga aurę tajemniczości. Wielkie brawa! Z wkurwiających postaci wyróżnia się natomiast Daniel Kaluuya – praworządny i sprawiedliwy, jak przystało na prawnika w szeregach FBI.
źródło: http://www.sicariofilm.com/
"Sicario" to naprawdę solidne kino, epatujące momentami wyjątkową brutalnością, aczkolwiek doskonale ukazujące złożoną sieć powiązań napędzających meksykańską wojnę narkotykową oraz wcielanie w życie zasady, iż cel uświęca środki. Co prawda można było o wiele lepiej skonstruować główną bohaterkę, ale jest to szczegół, który nie przeszkadza aż tak bardzo w cieszeniu się filmem. Polecam bardzo bardzo!
źródło: http://www.sicariofilm.com/
Ocena: 8/10 (byłaby mocarna siódemka, ale jedna dodatkowa gwiazdka za scenę rodzinnej kolacji z Alejandro)