sobota, 19 września 2015

"Lost River"

Ostatnio pojawiły się opinie, iż na blogu występuje zdecydowanie o wiele za wiele wulgaryzmów (bluzganie mi przynosi ulgę; znaczy, że jestem chamem?), a co poniektóre czytelniczki poczuły się nawet głęboko urażone przekleństwami. W związku z tym postanowiłem udowodnić, że oprócz bycia wysublimowanym chamem, potrafię również pisać elokwentnie nie posługując się rynsztokowymi zwrotami, tak charakterystycznymi choćby dla prozy Charlesa Bukowskiego (Hank na wiecznym propsie!). W tymże zaszczytnym celu na warsztacie wylądował debiut reżyserski i scenopisarski Ryana Goslinga, czyli podobno wywołujące skrajne emocje "Lost River". Z pewnością znajdą się ludzie, którzy uznają debiutancki film za niezaprzeczalne arcydzieło, niemniej obecne oceny (IMDb – 5.8; Metascore 42/100) wykazują raczej odwrotną tendencję. Na pozór wydawałoby się, że jest to typowe hate it or love it, ale rzut okiem na rozkład not IMDb rozwiewa wszelkie wątpliwości: wyraźnie zaznacza się zdecydowana dominacja not 6/10 oraz 7/10. Ale porzućmy już suche statystyki i przejdźmy do meritum!
źródło: http://www.impawards.com
Napisać, że "Lost River" ma fabułę to tak jakby stwierdzić, iż jakakolwiek polska drużyna piłkarska jest gotowa na granie w Lidze Mistrzów. Raczej nadużycie, no ale zawsze możemy spróbować. Billy (Christina Hendricks – znana sami wiecie z czego), samotna matka wychowująca dwójkę dzieci, zamieszkuje prowincjonalne amerykańskie miasteczko. W zasadzie jest to kolejne nadużycie, ponieważ zostało tam jedynie kilka rodzin, które marzą o opuszczeniu tegoż przygnębiającego miejsca. Niestety nasza bohaterka uległa pokusie zaciągnięcia łatwego kredytu (pamiętajmy, że od właśnie takich drobnostek zaczął się ostatni światowy kryzys gospodarczy), a obecnie, pozostając bez pracy, nie ma możliwości spłaty rat, przez co utrata domostwa nabiera coraz bardziej realnych kształtów. O ile młodszy syn z powodu swojej małoletniości wykazuje dla tej kwestii niewielką atencję, o tyle Bones (Iain de Caestecker) hardo bierze się do roboty próbując podreperować rodzinny budżet zbieraniem miedzi. Niestety wskutek nieporozumień w trakcie redystrybucji tego cennego surowca popada w konflikt z Bullym (Matt Smith), miejscowym baronem surowców wtórnych. Aby dodatkowo skomplikować sytuację Billy nawiązuje dwuznaczną relację z Davem (Ben Mendelsohn), pracownikiem banku zajmującym się nie spłacanymi kredytami.
źródło: http://lostrivermovie.com/
Szczątkowa fabuła to jedna z charakterystycznych cech kategorii mystery. Niemniej relatywnie niewielka ilość ekranowych wydarzeń sprawia, że nie trwające nawet dwóch godzin "Lost River" dłuży się ponad miarę. Wielokrotnie sprawdzając postęp filmu nie mogłem uwierzyć, że minęło dopiero 40 minut – byłem szczerze przekonany, że od rozpoczęcia projekcji upłynęła cała wieczność, a wokół powstawały i upadały cywilizacje. Jest to dziwny przypadek, ponieważ produkcji Goslinga raczej trudno zarzucić monotonię. Niemniej w jakiś niewyjaśniony sposób rozwlekłość "Lost River" zagina czasoprzestrzeń. Film nie wywołuje uczucia znudzenia, ponieważ reżyser bardzo umiejętnie podkreślił aurę tajemniczości. Znakomite, często prawdziwie piękne, zdjęcia (m.in. droga prowadząca do jeziora) przy akompaniamencie niepokojącej muzyki robią naprawdę dobrą robotę. Dodatkowe wrażenie wywiera doskonale dobrana scenografia. Opuszczone i niezwykle przygnębiające przedmieścia Detroit (już po pierwszych scenach zgadłem, gdzie kręcono film) znakomicie spełniają się jako fikcyjne Lost River. Co prawda z żalem patrzy się na obecny wygląd tego miasta, aczkolwiek w tym spektakularnym upadku jest coś fascynującego.
źródło: http://lostrivermovie.com/
Oczywiście nie każdy twórca, który bierze się za tego rodzaju produkcje, staje się od razu Davidem Lynchem. Ryan Gosling nakręcił raczej solidny film, aczkolwiek trudno doszukiwać się w nim arcydzieła. Generalnie szczątkowy scenariusz pozostawia wiele do życzenia, a wiele ekranowych wydarzeń wydaje się po prostu dziwacznymi. Najlepsze przykłady to Dave organizujący w każdym mieście specyficzny klub (nie wspominam już o plastikowych kokonach i tym podobnych wynalazkach) oraz srogie kary wymierzane przez Bully’ego. Jeśli potraktować "Lost River" jako wgląd w psychikę Goslinga to trudno nie odnieść wrażenia, że ma dosyć nietypową wyobraźnię oraz pokręcone poczucie humoru. Nie sposób odmówić reżyserowi spójnej wizji oraz umiejętności budowania intrygującego klimatu, aczkolwiek te dwa czynniki nie wystarczają, aby uznać "Lost River" za dzieło wybitne. Bowiem, gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, trudno było mi wyciągnąć jakieś głębsze treści z "Lost River". W zasadzie zakończenie nie do końca jest w moim guście, aczkolwiek doskonale sprawdza się w tej baśniowej konwencji. Nie jest to oczywiście baśń w stylu Disneya, lecz oniryczna, brutalna oraz momentami wyjątkowo dziwaczna opowieść osadzona w przygnębiającej krainie.
źródło: http://lostrivermovie.com/
Nie da się ukryć, że Ryanowi Goslingowi udało się zebrać całkiem fajną obsadę jak na reżyserski debiut – wielu początkujących twórców z pewnością może mu pozazdrościć. Co więcej, ta klawa ekipa w większości wypada bardzo fajnie. Christina Hendricks w roli samotnej matki poradziła sobie bardzo dobrze i pozostaje jednie ubolewać, że nie otrzymaliśmy szansy obejrzenia jej wdzięków w pełnej krasie. Eva Mendes (Cat), Saoirse Ronan (Rat) oraz Ian De Caestecker są w porządku, aczkolwiek w mojej opinii Bones mógłby dysponować więcej niż jednym wyrazem twarzy (niestety z powodu limitów, które na siebie nałożyłem na początku recenzji nie mogę użyć słowa, które najtrafniej opisywałoby mimikę tego bohatera). W przypadku "Lost River" o wiele ciekawiej wyglądają jednakże postacie, powiedzmy, negatywne. Rola Bully’ego w wykonaniu Matta Smitha (Doctor Who!) to totalne zaskoczenie, postać niemal ze świata Mad Maxa. Jednakże film zdecydowanie kradnie Ben Mendelsohn, który nie tylko gra, ale także tańczy, a nawet śpiewa. Po prosto człowiek-orkiestra!
źródło: http://lostrivermovie.com/
"Lost River" zaliczam do filmów, które powinno się obejrzeć, aby wyrobić sobie własny pogląd. Percepcja reżyserskiego debiutu Ryana Goslinga może być bowiem skrajnie różna. Niemniej moim zdaniem mimo niezaprzeczalnych zalet (klimat, zdjęcia, aktorstwo), całokształt zdecydowanie nie zasługuje na status arcydzieła. W filmie zdecydowanie brakuje głębszej treści albo po prostu mam tyle ograniczony zakres poznania, iż nie jestem w stanie jej dostrzec. Najlepiej przekonajcie się zresztą sami.
źródło: http://lostrivermovie.com/
Ocena: 6/10.

niedziela, 13 września 2015

"Gravity"



"Grawitacja" w reżyserii Alfonso Cuaróna to typowy przykład filmu, w stosunku do którego od samego początku odczuwałem lęk i odrazę. Produkcji nie pomogło naturalnie obdarzenie jej przez Akademię liczną pulą oscarowych nominacji (10), które ostatecznie przełożyły się na siedem statuetek (w tym najbardziej absurdalne za reżyserię, chyba dla mnie bardziej znośne byłoby już przyznanie nagrody za najlepszy film). Dodatkowo nonsensownie wysoki współczynnik Metascore (w chwili, gdy piszę te słowa, wynosi 96/100) implikował następujące pytanie: czemu, do chuja pana, wszystkim nagle popierdoliło się w głowach tak mocno? Oczywiście niektórzy mogą zarzucić mi, iż nie potrafię docenić wielkości filmu, ponieważ nie oglądałem go w 3D. Ja z kolei stoję na stanowisku, że po pierwsze film ma być dobry w 2D, a projekcja 3D może być jedynie swego rodzaju bonusem, który podkreśli i może nawet uwydatni zalety, które można dostrzec już w standardowej wersji. Poza tym pod względem fabularnym "Grawitacja" jest chujowa do bólu nawet w 7D. Ponieważ do uzmysłowienia sobie, jak głupi jest to film wymagany jest dokładny opis niektórych zdarzeń, w recenzji znajdziecie wiele spoilerów.
źródło: http://www.impawards.com
Po wstępie wypełnionym wyłącznie obiektywnymi opiniami możemy wreszcie przejść do opisu fabuły "Grawitacji". Otóż, jak łatwo się domyślić, głównym bohaterem filmu Alfonso Cuaróna jest … tak: grawitacja! Brawa dla bystrzaków! W trakcie wykonywania rutynowej misji na orbicie Ziemi dochodzi do na pozór niegroźnego wypadku. Rosjanie, jak to Rosjanie, postanowili bowiem zutylizować jednego ze swoich satelitów w niezwykle finezyjny sposób. W efekcie eksplozji na orbicie okołoziemskiej powstała masa kosmicznych śmieci, które z zawrotną prędkością co 90 minut okrążają planetę siejąc spustoszenie. Początkowo Houston bagatelizuje problem, ale gdy sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna zapada decyzja o natychmiastowym przerwaniu misji. Niestety wskutek niefortunnego zbiegu wydarzeń wahadłowiec zostaje zniszczony, a doświadczony astronauta Matt Kowalski (George Clooney) oraz kompletna rookie Ryan Stone (Sandra Bullock) pozostają w otwartej przestrzeni kosmicznej bez szans na ratunek.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Nie będę ukrywał, że mam prawdziwą ochotę przypierdolić "Grawitacji" tak mocno, żeby rozjebała się w drobny mak, tak jak w filmie Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Pod względem fabularnym jest to bowiem absolutne 0/10 i co gorsze, niemal nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, a na produkcję spływają laury z nie wiadomo jakiego tytułu. Oczywiście zaraz podniosą się głosy, że jak to przecież efekty prekursorskie, urywające dupę, takie realistyczne i w ogóle mistrzostwo wszechświata itp. "Grawitacja" jest dla mnie jak "Transformers 3": zapakowanym w śliczne opakowanie workiem cuchnącego gówna, które można wyczuć na milę. I na dodatek, co warte podkreślenia, z nieznanych mi przyczyn produkcja Michaela Baya nie dostała dziesięciu nominacji! O ile początkowy opis fabuły może wydawać się w pewien sposób interesujący to reszta scenariusza składa się wyłącznie z wydarzeń o charakterze absurdalno-nonsensownym oraz farcenia na niespotykanym poziomie. Naprawdę dawno nie oglądałem filmu, w którym główna bohaterka (mówimy tu o Ryan Stone, a nie o grawitacji samej w sobie) dysponowała tak wielkim współczynnikiem szczęścia – wszystko, co tylko sobie wykoncypuje musi się przecież udać! A nawet jeżeli popadnie w chwilową depresję i zapragnie skończyć trud to z pomocą zjawi się, niczym baśniowy rycerz na białym koniu, duch zmarłego Matta Kowalskiego, który natychmiast doda otuchy i podsunie rozwiązanie problemu. Przeczytajcie sobie poprzednie zdanie kilkukrotnie, aby dotarł do Was jego sens (a raczej bezsens).
źródło: http://www.moviestillsdb.com
W zasadzie na orbicie Ziemi jest tak zajebiście, że można sobie szybować (nie jestem do końca przekonany czy to dobre słowo) od punktu do punktu bez żadnych obaw – oczywiście wyłączając niebezpieczne odłamki. Znakomitą metodą, wydatnie przyspieszającą transport głównej bohaterki, okazała się gaśnica. Jeżeli kiedykolwiek będzie wybierać się w kosmos, koniecznie pamiętajcie o zabraniu tego urządzenia – a nuż się przyda (jak pokazuje natomiast Autostopem przez galaktykę innym niesamowicie użytecznym przedmiotem w podróżach międzygwiezdnych jest ręcznik)! Ponadto na przykładzie naszej bohaterki, będącej (podobno) doskonale wytrenowaną przez NASA astronautką, warto zauważyć, że obsługa kapsuły ratunkowej na chińskiej stacji kosmicznej nie stanowi żadnego problemu. Wystarczy powciskać kilka przypadkowych przycisków i voilá – bezproblemowo lecimy na Ziemię! Niestety ponieważ kapsuła jest made in China może dosyć szybko zatonąć – niemniej dla naszej bohaterki, która przecież nie musi przyzwyczaić organizmu do ziemskiej grawitacji, wydostanie się z tonącego modułu nie stanowi żadnego problemu. Reasumując: im bliżej do końca filmu, tym większe skłonności samobójcze występują u widza.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Jak widzimy powyżej fabuła "Grawitacji" nie nadaje się kompletnie do niczego (przy tym nawet "Insterstellar" wydaje się być arcydziełem). Niemniej, skupię się teraz na owianych legendą zdjęciach oraz efektach specjalnych, które ponoć urywają dupy, odbyty i co tam jeszcze tylko można oraz często powodują publiczne brandzlowanie się nad rzekomą doskonałością filmu Alfonso Cauróna. Wyszedłbym na całkowitego ignoranta, gdybym nie docenił aspektu wizualnego "Grawitacji". Zdjęcia Ziemi są po prostu piękne! Ogromną radość sprawiało mi zgadywanie, na który fragment globu patrzymy w danej chwili – w sumie najlepiej zapamiętałem nocny Egipt. To było naprawdę znakomite – gdybym jedynie nie musiał słuchać Sandry Bullock byłoby niemal idealnie. Kosmiczne spacery, a nawet samo odtworzenie braku grawitacji, robią naprawdę dobrą robotę. Z pewnością pod względem epickości na największe oklaski zasługuje scena zniszczenia Międzynarodowej Stacji Kosmicznej – biję pokłony do podłogi! Niemniej, wszystkie zalety wizualne "Grawitacji" zostały spierdolone przez scenariusz stanowiący ułomnością nad ułomnościami – vide  wspomniane już "Transformers 3" i Michael Bay.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Od czasów żenującego "Miss Agent" Sandra Bullock stała się dla mnie jedną z najbardziej antypatycznych aktorek w Hollywood. Wyobraźcie sobie zatem jak bardzo musiałem się cieszyć z oglądania jej facjaty przez 90 minut (relatywnie krótki czas trwania filmu zaliczam również w poczet zalet). Postać doświadczonej przez życie Ryan Stone wkurwiła mnie już od pierwszej sceny – de facto gdyby nie jej głupi upór być może udałoby się przeżyć większej liczbie osób. Niemniej jest to aktorska nędza. Dlaczego zatem, do kurwy nędzy, Sandra Bullock dostała oscarową nominację za najlepszą rolę kobiecą? W którym momencie filmu wykazała się tak niebywałym warsztatem, który musiał oczarować Akademię? Może w scenie, w której udawała psa (z pewnością jeden z najbardziej żenujących obrazków mojego życia)? Albo kiedy bez żadnego ładu i składu wciskała randomowe przyciski w chińskiej kapsule? Nie, kurwa. To na pewno było w momencie, gdy scenarzyści postanowili dodać chwytający za jaja motyw ze śmiercią czteroletniej córeczki naszej bohaterki. Brawo, róbcie tak dalej! Na tle Sandry Bullock wyluzowany George Clooney wypada po prostu mistrzowsko i bezbłędnie. Wszyscy wiemy, że jest to znakomity aktor, a pomniejsza rola nawet w gównianej "Grawitacji" może dodać mu jedynie jeszcze więcej blasku.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Recenzja "Grawitacji" rozrosła się do niebywałych rozmiarów, co jest dla mnie dosyć zaskakujące, ponieważ wydawało mi się, że nie będę w stanie opisać tego gówna tak dużą ilością znaków. W trakcie pisania tekstu znalazłem idealny sposób na obejrzenie w celu minimalizacji poczucia żenady: wyłącznie fonię i napawajcie się widokiem kosmosu oraz Ziemi. Powyższy zabieg w żaden sposób nie zuboży Waszych doznań, a dodatkowo unikniecie traumy szczekającej Sandry Bullock.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 4/10 (dwie gwiazdki za zdjęcia i efekty specjalne).

wtorek, 8 września 2015

"Ida"



Dzisiaj, z typową dla mnie nonszalancją oraz nie przywiązywaniem wagi do aktualnych wydarzeń, zajmiemy się największym, międzynarodowym sukcesem polskiej kinematografii ostatnich lat, czyli oscarową "Idą". Wiele wody w Silnicy musiało upłynąć zanim udało mi się wreszcie obejrzeć utytułowaną produkcję w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Z czego wynikała moja daleko posunięta indolencja? Nie mam pojęcia, pewnie jestem kompletnie leniwy, ponieważ po zdobyciu Oscara "Ida" została wznowiona w niemal każdym krakowskim kinie nie będącym kinoplebsem. Jednakże dopiero w trakcie podróży do Warszawy, z nieukrywanym zaskoczeniem, odkryłem, iż Lux Express dysponuje niezwykle aktualnym repertuarem filmowym i postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję. Z tego miejsca pozdro dla przewoźnika za ofertę na czasie oraz możliwość spożywania gorących napojów bez ograniczeń.
źródło: http://www.impawards.com
Oczywiście, urodziwszy się w mieście słynnego pogromu z lipca 1946 roku, mam świadomość, iż niektóre środowiska zbojkotują "Idę" z powodu tematyki, której dotyka film. Otóż jest to bowiem historia o Żydach. Na początku lat 60-tych ubiegłego stulecia młoda nowicjuszka Anna (Agata Trzebuchowska) tuż przed złożeniem ślubów zakonnych zostaje oddelegowana na kilka dni pod opiekę jedynej żyjącej krewnej. Czas spędzony z ciotką Wandą (Agata Kulesza), byłą prokurator, a obecnie sędziną, ma pomóc dziewczynie podjąć ostateczną decyzję odnośnie pozostania w zakonie. Chociaż nie można powiedzieć, aby między obiema paniami wytworzyła się szczególna chemia to Wanda zabiera Annę w podróż w rodzinne strony, by poznała tragiczne dzieje swojej rodziny.
źródło: http://www.ida-movie.com/
Nawiązując do początku poprzedniego akapitu niektóre środowiska zapewne uznały przyznanie Oscara "Idzie" za kolejny, tym razem jawny, przejaw syjonistyczno-masońskiego spisku, którego celem ostatecznym jest zdobycie całkowitej władzy nad światem przy kompletnym wyniszczeniu narodu polskiego. Tymże paranoikom z chęcią poleciłbym lekturę Cmentarza w Pradze Umberto Eco, ale ponieważ iloraz ich inteligencji nie przekracza zwykle temperatury pokojowej, obawiam się, że wyciągnięcie właściwych wniosków nie byłoby możliwe. Zarzuty o szkalowaniu dobrego imienia narodu polskiego są również wyssane z dupy. Nie potrafię zrozumieć dlaczego niektórzy prawdziwi Polacy pragną jedynie gloryfikować, kompletnie zapominając o ciemnej stronie okupacji – szmalcownikach, kolaborantach, denuncjacjach na Gestapo, Goralenvolk (ileż jeszcze będę musiał znosić publiczne robienie laski góralom?) czy dosyć groteskowych eliminacjach politycznych przeciwników. Poza tym, skoro chcecie gloryfikować patriotyczne czyny to zamiast biadolić nad zepsuciem moralnym i szkalowaniem dobrego imienia ojczyzny weźcie dupy w troki i stwórzcie wreszcie coś konstruktywnego! No, ale dość już o fobiach narodowców (wybory tak blisko, a szwadrony kukizowców zwarte tak ciasno), skupmy się na filmie!
źródło: http://www.ida-movie.com/
Rozpoczynając seans nurtowała mnie zasadniczo jedna kwestia: czy film Pawlikowskiego rzeczywiście jest aż tak dobry, że zasłużył na Oscara? Nie ukrywajmy: pod względem fabularnym "Ida" z pewnością nie urywa niczego. Niezaprzeczalnie opowiedziana historia jest ciekawa, wciągająca i kontrowersyjna, ale w ostatnich latach spotykało się już znacznie lepsze, polskie scenariusze (vide "Dom zły" Wojciecha Smarzowskiego). Nie jest to zarzut dyskwalifikujący film, o ile pozostałe elementy wykonane zostały na medal. Wracając do fabuły to warto zauważyć, że reżyser postać, w pewien sposób sympatycznej i wyraźnie hedonistycznej, Wandy Gruz oparł na niesławnej Helenie Wolińskiej (w jednej ze scen bohaterka wspomina, że kiedyś, w latach chwały, była znana jako Krwawa Wanda) Nieświadomym polecam zapoznać się z osiągnięciami oraz życiorysem pani Heleny, a także niebywałą przewrotnością losu, który ją spotkał. Oczywiście zaraz pojawią się zarzuty z prawej strony, że jak to, kłamstwo, przecież tak nie było i w ogóle same przekłamania, hańba i targowica! Przypominam zatem nadmiernie zaangażowanym, że jest to jedynie film fabularny, a nie historyczny, i scenarzysta z bohaterami mógł sobie zrobić wszystko. Zdecydowanie fabuła to najsłabszy element składowy "Idy", niemniej marzę, abym mógł częściej określać w taki sposób historie stworzone na tak wysokim poziomie.
źródło: http://www.ida-movie.com/
Pisząc o "Idzie" nie sposób pominąć klimatycznych oraz genialnych (chociaż to może za mało powiedziane, ale nie sposób oddać ich geniuszu za pomocą słów) zdjęć. Łukaszowi Żalowi oraz Ryszardowi Lenczewskiemu udało się stworzyć coś naprawdę wyjątkowego i zjawiskowego. Gdybym miał przyznać ocenę wyłącznie za zdjęcia "Ida" otrzymałaby bezapelacyjne 10/10. Czarno-białe kadry urywają po prostu dupę! Do tego dołożono przeważnie znakomitą scenografię, choć z drugiej strony trochę szkoda, że przez pewną część filmu oglądamy jedną i tę samą ulicę. Niemniej ogromne wrażenie zrobiły na mnie małe, szare, brudne miasteczka z lat 60-tych, w których prawie zatrzymał się czas. Nie wiem czemu, ale myśląc o tej dekadzie w PRL mam wyłącznie czarno-białe skojarzenia. Film Pawlikowskiego pod tym względem idealnie wpasowuje się w moje oczekiwania. Znam w sumie podobne miejsca, w których nic się nie zmieniło przez dekady, toteż mogę potraktować "Idę" jako nostalgiczną quasi-podróż. Niemoc i beznadzieja polskiej prowincji zostały przedstawione mistrzowsko i za to twórcom należą się z pewnością ogromne brawa. Na plus zaliczam również ścieżkę dźwiękową. Pod tym względem warto pochwalić wprowadzenie do filmu wątku Lisa (Dawid Ogrodnik) i jego zespołu. Chłopaki grają fajnie w klimacie lat 60-tych, a dodatkowo można usłyszeć nawet kompozycje samego Coltrane’a!
źródło: http://www.ida-movie.com/
Kolejna bezapelacyjna zaleta "Idy" to aktorstwo. Debiutująca na ekranie Agata Trzebuchowska spisała się znakomicie – wielkie propsy za tak odważne wejście do światowej kinematografii oraz piękne, głębokie oczy. Miejmy nadzieję, że nie skończy jako one-time wonder (o ile planuje oczywiście kontynuować aktorską karierę). Największe oklaski jednakże należą się Agacie Kuleszy za kolejną brawurową kreację. Wanda Gruz być może kiedyś była stalinowskim siepaczem, niemniej obecnie to wyniszczona życiem sędzina uzależniona od alkoholu i przypadkowego seksu. Jakkolwiek zabrzmi to dziwnie byłą prokurator pod wieloma względami można uznać za hedonistkę (oczywiście do pewnego momentu) – futra, auto, alkohol, mężczyźni, muzyka klasyczna. Wybitnie interesująca postać! Monstrualne propsy należą się także za stworzenie znakomitej chemii między głównymi bohaterkami. Niestety na drugim planie dzieje się stosunkowo niewiele. Warto zwrócić uwagę na kolejną fajną rolę Dawida Ogrodnika, ale w zasadzie to wszystko.
źródło: http://www.ida-movie.com/
Chociaż "Ida" z pewnością nie zasługuje na miano najlepszego filmu w dziejach polskiej kinematografii to jednak Paweł Pawlikowski w pełni zasłużył na Oscara. Może nie pod względem fabularnym, ale z pewnością za mistrzowskie zdjęcia oraz unikalną scenografię należą się twórcom najwyższe laury. W mojej opinii pozycji obowiązkowa, ale Wy i tak powiecie, że recenzja została napisana za grube hajsy przelane z syjonistyczno-masońskich kont z banków na Arubie albo w Tel Awiwie.
źródło: http://www.ida-movie.com/
Ocena: 8/10 (ocena podniesiona za znakomite zdjęcia).