poniedziałek, 31 marca 2014

"Trance"



W zeszłym roku bardzo chciałem wybrać się na "Trance" do kina. Niestety, jak to zwykle bywa w moim przypadku, z powodu koktajlu różnego rodzaju czynników (m.in. lenistwo fizyczne oraz intelektualne, brak wystarczających środków finansowych, użalanie się nad marnością ludzkiej egzystencji, wreszcie zbyt częste przebywanie w stanie upojenia alkoholowego) zamiar nigdy nie wszedł do fazy wykonawczej. Film Danny’ego Boyle’a zainteresował mnie po pierwsze ze względu na całkiem niezły plakat, który niezwykle skutecznie przykuł moją uwagę. Drugim powodem były oczywiście względy fabularne – któż z nas nie lubi przewrotnych historii kryminalnych z pięknymi kobietami i dziełami sztuki w tle? Po trzecie Danny Boyle to w końcu twórca wybitnych produkcji, wspomnę choćby "Trainspotting", "Sunshine" czy też "Slumdog Millionaire". Osoba reżysera dawała zatem nadzieję na co najmniej solidną rozrywkę, ale tematyka filmu dodatkowo znacznie podbijała stawkę.

Znakomity plakat.
(źródło: http://www.impawards.com)

W przypadku fabuły "Trance" pojawia się zasadniczy problem. Pamiętam doskonale, że gdy film wchodził do kin czytałem recenzję wypełnioną stwierdzeniami typu twist na twiście, a za nimi kolejny twist. Po seansie mogę śmiało napisać, że jest to spore wyolbrzymienie, niemniej nagłe zwroty akcji atakują widza już od samego początku. Z tego powodu strach napisać coś więcej o fabule, żeby nie spotkać się z hejtami i oskarżeniami o syte spoilery. Generalnie "Trance" opowiada o kradzieży obrazu Francisco de Goi Lot czarownic z londyńskiego domu aukcyjnego. Rabunku o tyle dziwnego, że pracownik tegoż przybytku, Simon (James McAvoy), za swoją dzielną postawę zostaje okrzyknięty bohaterem, mimo iż obraz wyparował. Sprawa jest również dosyć tajemnicza dla Francka (Vincent Cassel), zleceniodawcy i wykonawcy zbrodni, który chciałby dostać w swoje ręce drogocenne dzieło sztuki.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Z filmami opierającymi się fabularnie na nieoczekiwanych zwrotach akcji jest jeden szkopuł: aby zostały dobrze przyjęte twisty muszą być zaskakujące, ale jednocześnie w miarę sensowne, logiczne, wiarygodne oraz uzasadnione fabularnie. Czy "Trance" spełnia powyższe założenia? Niestety, w mojej opinii jedynie częściowo. Niektóre z zastosowanych w filmie rozwiązań wypadają, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnie i nieprzekonywująco. Ponadto spoglądając z dystansu na fabułę nie potrafię dostrzec w niej ani lekkości ani jakichkolwiek przejawów świeżości. Oglądając produkcję Boyle’a miałem wrażenie jakbym to wszystko już gdzieś i kiedyś widział. Z tego powodu "Trance" jawi mi się jako mieszanka wątków z przeróżnego rodzaju gatunków filmowych. Nie twierdzę przy tym, że zawsze wypada to źle, aczkolwiek w przypadku Boyle’a trąci niestety wtórnością. Na pewno nie pomagają dialogi, w których troszkę za dużo pseudofilozoficznego pierdolenia o możliwościach ludzkiego umysłu. Jestem przekonany, że Paulo Coelho mógłby je wykorzystać w kolejnej swojej wybitnej inaczej książce. Mogę zatem śmiało napisać, że jestem wysoce rozczarowany poziomem i gdybym jednak zdołał wybrać się do kina to bym się najzwyczajniej wkurwił.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Niemniej Danny Boyle nie jest średniej klasy wyrobnikiem i nawet, gdy prezentuje gorszą formę potrafi wykrzesać z filmu coś więcej (to jest zrobić różnicę jak to mawiają w futbolu). "Trance" zapamiętam z powodu wyjątkowo ładnych zdjęć głównie nocnego Londynu oraz paru naprawdę fajnych ujęć. Do tych naprawdę fajnych ujęć z pewnością należy zaliczyć niektóre sekwencje z Rosario Dawson, w których, że tak się wyrażę eufemistycznie, została ukazana w pełnej krasie. Oczywiście, znajdą się tacy, którym będzie tego zdecydowanie za mało. Ponadto film momentami jest dosyć brutalny – oglądamy headshoty, wyrywanie paznokci, czy też i tu uwaga – całkowicie unikatowy postrzał w qtaza. Na plus muszę również zaliczyć całą galerię pięknych obrazów, które możemy podziwiać na ekranie. Zawsze czuję się lepiej, gdy widzę tak doskonałe dzieła sztuki i bardzo chętnie zobaczyłbym je na żywo, ewentualnie zawiesił na ścianach mojego prawie penthouse’a. Mogę także pochwalić "Trance" za wysiłki aktorskie. James McAvoy wypada bardzo dobrze, aczkolwiek nie mogę napisać nic więcej o jego postaci bez spoilowania. Rosario Dawson może nie powala na kolana swoją kreacją, ale prezentuje za to inne zalety, o których wspomniałem powyżej. To także trzeba umieć docenić. Na koniec zostaje solidny jak zawsze Vincent Cassel – bardzo lubię tegoż aktora, toteż jego widok na ekranie wyjątkowo mnie ucieszył. A reszta obsady? Reszta jest milczeniem – jak napisał kiedyś siedemnasty earl Oxford, Edward de Vere. Może nie jest tragicznie, ale spośród aktorów drugoplanowych nie jestem w stanie wyróżnić absolutnie kogokolwiek. Wynika to również z faktu, że Boyle jakieś 90% filmu skupił na relacji w trójkącie Simon – Franck – Elizabeth.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
"Trance" miał mi przynieść wiele radości, ale jak się okazało po raz kolejny życie depcze wyobraźnię. Chyba po raz pierwszy przejechałem się tak mocno na twórczości Danny’ego Boyle’a. Początkowo zamierzałem wystawić notę o oczko wyższą, ale w trakcie pisania recenzji zacząłem się nad tym zastanawiać dosyć głęboko. Dlaczegóż miałbyś spojrzeć łaskawszym okiem na "Trance", szlachetny Maiconie? – spytałem sam siebie w myślach – Czyż Danny Boyle ostatnimi czasy zasilił Twoje lewe konto na Arubie pokaźną kwotą wyrażoną w funtach szterlingach? Danny pożałował hajcu na zasilenie konta, więc ocena jest jaka jest.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 5/10.

środa, 26 marca 2014

"Only Lovers Left Alive"



Jim Jarmusch jest dla mnie jednym z najbardziej oryginalnych reżyserów we współczesnej kinematografii. Któż bowiem inny wpadłby na pomysł nakręcenia filmu, którego bohaterowie przez półtorej godziny piją kawę i palą papierosy i co najlepsze, świetnie się to ogląda? Albo opowieści o czarnym samuraju wykonującym zlecenia dla włoskiego mafiosa średniego szczebla? Nawet jeśli Jarmusch zabiera się za zwyczajne tematy obyczajowe, wychodzi z tego coś niezwykle interesującego – polecam w szczególności "Broken Flowers". Tym razem nasz oryginał postanowił dorzucić swoją cegiełkę do tematu wampiryzmu w kinie. Tematu, jak wszyscy doskonale wiemy, niezwykle popularnego i charakteryzującego się prawdziwą mnogością interpretacji. Nie mam ambicji opisywać historii całego nurtu, bo zapewne moja wiedza jest tak naprawdę szczątkowa, a zgłębienie wszystkich najważniejszych dzieł gatunku zajęłoby zbyt wiele mojego cennego czasu. Niemniej, z wyjątkiem pewnej haniebnej sagi, wydaje mi się, że gdzieś od czasów "Draculi 2000" ogarnąłem wszystkie kluczowe produkcje kinowe, a ponadto mogę pochwalić się znajomością pięciu sezonów "True Blood".

źródło: http://www.impawards.com
O ile nie jesteście retardami, zapewne domyśliliście się, że głównymi bohaterami "Only Lovers Left Alive" są wampiry. Adam (Tom Hiddleston) i Eve (Tilda Swinton) żyją już w wielowiekowym związku i co jakiś czas porzucają się, aby pobyć troszkę w samotności. Adam, będąc miłośnikiem muzyki i wszelkiego sprzętu grającego, zamieszkuje opuszczoną dzielnicę Detroit, gdzie spędza noce na komponowaniu nowych utworów i kolekcjonowaniu unikatowych gitar. Z kolei Eve poświęciła życie książkom, których całkiem pokaźną kolekcję udało się jej zgromadzić w Tangerze. Dosyć długi okres rozłąki sprawia, iż nasi bohaterowie zaczynają za sobą tęsknić, co jak łatwo przewidzieć skutkuje rychłym spotkaniem. I w zasadzie na tym można zakończyć opis fabuły najnowszego filmu Jarmuscha.
©2014 Sony Pictures Classics. All Rights Reserved.
Jeśli mieliście do czynienia z filmami o wampirach przepełnionymi akcją, walkami z ludźmi albo wilkołakami i prawdziwym ekranowym Armagedonem, to "Only Lovers Left Alive" wprowadzi Was w najprawdziwszą konfuzję. Napisać, że na ekranie niewiele się dzieje to zdecydowanie za mało. Jarmusch ograniczył filmową akcję niemal do minimum, przez co jego film wydaje się niezwykle poetycki. Już sam początek, kiedy oglądamy na przemian piękne sekwencje Adama i Eve, zwiastuje czego można się spodziewać po całości. Dla mnie wypadło to niemal doskonale, ale mam świadomość, że zaraz nad filmem zaczną pastwić się hejterzy (tak jak w przypadku doskonałego "Only God Forgives"). Minimalizm fabularny był niezwykle trafionym zabiegiem, ponieważ pozwala się skupić widzom na bohaterach, a nie na wtórnym fragowaniu wilkołaków. Ponadto Jarmusch naprawdę postarał się, aby film nabrał doskonałego klimatu. Imponujące zdjęcia oraz znakomicie dobrana muzyka potrafią zdziałać najprawdziwsze cuda. Jestem po prostu zachwycony ścieżką dźwiękową, a nocne zdjęcia opustoszałych ulic Detroit przywołały najlepsze skojarzenia z "Drive". Również osadzenie części akcji w Tangerze wydaje mi się strzałem w dziesiątkę. Moim zdaniem warto przytoczyć opinię samego reżysera o tym marokańskim mieście: Tanger został zgwałcony przez każdą możliwa kulturę. Jest jak dziwka, z której każdy korzysta, a ona wciąż jest nieprzenikniona i należy tylko do siebie (wywiad dla „Gazety Wyborczej” z 7 marca 2014).

©2014 Sony Pictures Classics. All Rights Reserved.
Jak zwykle Jarmusch podszedł do tematu oryginalnie. Jego wampiry co prawda gardzą ludzkością określając jej przedstawicieli mianem zombie, ale krew zdobywają kupując ją na lewo od lekarzy, którym potrzebny jest pieniądz. Prowadząc samotne życie w praktyce nie istnieją dla współczesnego świata. Zarówno Adama, jak i Eve, cechuje pogarda dla kultury masowej – myślę, że w obu postaciach jest bardzo wiele samego Jarmuscha. Ponadto w przeciwieństwie do większości modnych produkcji wampiry prawie nie dysponują wachlarzem unikalnych umiejętności zapewniających supremację podczas eksterminacji gatunku ludzkiego. Jedynie z opowieści naszych bohaterów dowiadujemy się o ich przeszłości, bowiem Jarmusch nie zdecydował na wprowadzenie flashbacków. Z pewnością zwiększyłyby znacznie budżet filmu, a przecież czytałem, iż i tak było niezwykle ciężko dopiąć finansowo całą produkcję. I tu w zasadzie pojawia się jedyny zarzut jaki mogę postawić "Only Lovers Left Alive". Troszkę za dużo się tu wspomina różnych postaci historycznych, co może raczej dziwić, zważywszy, że oba wampiry wydają się kompletnymi odludkami. Niemniej nie jest to poważna wada, to może malutki przytyk w stronę Jarmuscha. Aktorstwo wypada znakomicie. Między parą głównych bohaterów widać najprawdziwszą ekranową chemię. Tom Hiddleston i Tilda Swinton zasłużyli na ogromne brawa! Na drugim planie też jest bardzo ciekawie. Z pewnością po raz kolejny wyróżniła się Mia Wasikowska (Ava), chociaż pojawia się w zasadzie tylko w kilku scenach. John Hurt (Marlowe) to aktor, którego klasy nie trzeba opisywać. Na koniec chciałbym pochwalić dwóch przedstawicieli ludzkiej rasy: bardzo zabawnego Jeffreya Wrighta (dr Watson) oraz Antona Yelchina (Ian), wcielającego się w głównego pomagiera Adama.
©2014 Sony Pictures Classics. All Rights Reserved.
Jeżeli szukacie filmu, który pozwoli Wam odpocząć od nawału bezsensownej akcji, niepotrzebnych twistów oraz nadmiaru CGI, to szczerze polecam "Only Lovers Left Alive". Nieśpieszna narracja, minimalizm fabularny, perfekcyjna dbałość o wygląd poszczególnych scen, doskonałe aktorstwo oraz znakomita ścieżka dźwiękowa to wszystko, co tym razem zaoferował widzom Jim Jarmusch. Jak dla mnie bomba!
©2014 Sony Pictures Classics. All Rights Reserved.
Ocena: 8/10.

piątek, 21 marca 2014

"Philomena"

Z okazji tegorocznego Saint Patrick's Day planowałem przygotować niezwykle subiektywny ranking najlepszych filmów dotyczących szeroko pojętej tematyki irlandzkiej (m.in. Republika, Ulster, diaspora). Niestety z przyczyn technicznych, a może nawet bardziej intelektualnego lenistwa, ponownie zawiodłem. Jednakże na osłodę proponuję recenzję produkcji Stephena Frearsa, która z pewnością znajdzie się w górnej połówce zestawienia (o ile kiedykolwiek zostanie zaktualizowane). Generalnie wybrałem się na "Tajemnicę Filomeny" z dwóch powodów. O pierwszym w zasadzie wspomniałem powyżej. Obawiałem się od jakiegoś czasu, że nie będę w stanie zaktualizować zestawienia, więc postanowiłem znaleźć jakiś zamiennik związany z Irlandią. Drugi powód to ogromna sympatia, którą żywię do Judi Dench. Jest to tak wspaniała aktorka, że nadal trudno mi wyobrazić sobie kolejne Bondy bez M w jej wykonaniu. W tym miejscu jeszcze raz wypomnę twórcom "Skyfall" haniebną śmierć, jaką pożegnali tak wspaniałą postać. Horror, horror. Niemniej jeszcze w czasie przedoscarowej gorączki słyszałem, iż Judi Dench za swoją rolę Filomeny była jedną z trzech murowanych kandydatek do zwycięstwa (obok Amy Adams i Cate Blanchett). Kto ostatecznie otrzymał nagrodę wiemy wszyscy, więc przyjrzyjmy się fabule "Tajemnicy Filomeny".
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu przenosi nas w początki lat 50-tych ubiegłego stulecia, kiedy całkiem niedawno ustanowiona Republika Irlandii nie zdążyła jeszcze nawet okrzepnąć. Zaprawdę nie były to łatwe czasy do życia. Co prawda Irlandzka Armia Republikańska przechodziła reorganizację po wojennej zapaści, przygotowując się do operacji Żniwa, ale sytuacja gospodarcza młodego państwa była raczej nie do pozazdroszczenia. Niemniej "Tajemnica Filomeny" nie została poświęcona walce o zjednoczenie Szmaragdowej Wyspy ani reprezentowaniu totalnej biedy na torfowisku. Młodziutka Filomena poznaje na lokalnym festynie przystojnego chłopaka i przeżywa swój pierwszy raz. Niefortunnie zachodzi w ciążę, a jej rodzina nie mogąc znieść ogromnego upokorzenia, postanawia oddać ją do klasztoru. Dziewczyna rodzi chłopca, aczkolwiek musi spędzić w klasztorze cztery lata by odpracować koszty związane z jej przyjęciem oraz porodem. W międzyczasie dziecko zostaje oddane do adopcji. Po 50 latach leciwa już Filomena (Judi Dench) postanawia podjąć ostatnią próbę odnalezienia utraconego syna.
Young & Beautiful
źródło: http://movies.yahoo.com
Odnośnie fabuły warto dodać, że jest oczywiście based on true story. Za kanwę opowieści posłużyła bowiem książka Martina Sixsmitha The Lost Child of Philomena Lee, a na sam koniec filmu możemy się przekonać jak wyglądały pierwowzory kinowych bohaterów. Po "Tajemnicy Filomeny" nie należy oczekiwać szalonych twistów ani dynamicznej akcji. Jest to niezwykle prosta opowieść, czasem bardzo gorzka, aczkolwiek niepozbawiona również naturalnych elementów humorystycznych. Fabuła opiera się na zestawieniu dwójki całkowicie różnych postaci. Filomena to uprzejma starsza pani, traktująca wszystkich ludzi w niezwykle miły sposób. Nie można nazwać jej mistrzynią intelektu, nie potrafi zrozumieć ironii ani sarkazmu, a wolne chwile poświęca na czytanie najtańszych romansideł (polecam tekst Martina o mózgu wypranym przez romanse). Mimo ogromnej krzywdy jakiej doznała ze strony zakonnic, Filomena nadal żarliwie trwa w wierze katolickiej, modląc się codziennie. Martin (Steve Coogan), jako oświecony absolwent Oxfordu, pochodzi z całkowicie innej bajki. Dziennikarz, pisarz i upadły spin doctor pomaga Filomenie, ponieważ wyjaśnienie zagadki jest szansą na rezurekcję jego mocno nadwątlonej kariery. Oczywiście dla podkreślenia kontrastu warto dodać, że głosi jawnie ateistyczne poglądy i jawi się jako znakomity ironista rzeczywistości. Mimo różnić dzielących Filomenę i Martina, powstaje między nimi więź, która świadczy o sile filmu. Nie wydaje się ona przy tym ani sztuczna ani tym bardziej pretensjonalna.
źródło: http://movies.yahoo.com
Jedyny zarzut fabularny jaki mogę postawić "Tajemnicy Filomeny" to troszkę zbyt szybkie spotkanie Martina, które może jawić się dosyć nierealistycznie. Niemniej z drugiej strony życie wypełnione jest na tyle niedorzecznymi zbiegami okoliczności, że w sumie trudno czepiać się tego aż tak bardzo. Jednakże ogólnie rzecz biorąc film Stephena Frearsa to niezwykle przyziemna opowieść pozbawiona lukru. Sceny, w której Filomena z prawdziwą fascynacją streszcza Martinowi jakieś marne romansidło, doświadczyłem ostatnio empirycznie na własnej skórze, więc tym bardzie potrafię docenić reakcję dziennikarza na tę pasjonującą inaczej opowieść. Wiele dialogów pomiędzy bohaterami jest autentycznie zabawnych, ale Filomena potrafi również zabłysnąć życiową mądrością (m.in. wyjaśniając dlaczego należy być uprzejmym dla ludzi). Warto również zauważyć, że twórcy nie starali się na siłę demonizować wszystkich zakonnic. Chociaż siostra Hildegarda (Barbara Jefford) z pewnością doskonale spełniłaby się w roli strażniczki w obozie zagłady, to w klasztorze były również osoby, które starały się pomóc Filomenie. Jeśli chodzi o filmowe follow up'y to jedna ze scen wywołała u mnie bardzo ciekawe skojarzenia. Otóż chodzi mi o moment, w którym Filomena i Martin stojąc obok BMW spoglądają na piękny irlandzki krajobraz. Czyż pamiętacie, że całkiem niedawno widzieliśmy Judi Dench w podobnej sytuacji? Co prawda zamiast Irlandii oglądaliśmy szkockie wrzosowiska oraz Astona Martina, ale obie sceny są łudząco do siebie podobne. Przypadek? Nie sądzę!
Prawie jak "Skyfall"...
źródło: http://movies.yahoo.com
We wstępie wspomniałem, że Judi Dench miała ogromne szanse na zdobycie Oscara za rolę Filomeny. Zaiste jest to genialna kreacja. Dotychczas zawsze patrząc na panią Dench w mojej podświadomości pojawiała się litera M. W "Tajemnicy Filomeny" brytyjska aktorka nie jest wszechpotężną i twardą szefową wywiadu, ale po prostu najzwyklejszą w świecie babcią, którą zna każdy z nas. Naprawdę dla mnie jest to rola godna największego podziwu, bowiem niełatwo wcielić się w zwyczajną osobę, bez popadania w sztuczność. Dench udało się wykreować 100% naturalną postać bez najmniejszego cienia fałszu. Brawa należą się również Steve'owi Cooganowi, którego Martin idealnie wypada jako zblazowany, ironiczny intelektualista. W obsadzie nie ma poza tym wielkich sław. Na ekranie pojawia się jeszcze m.in. Michelle Fairley, doskonale znana jako Catelyn Stark z "Games of Thrones". Reasumując w kategorii zwykłego, obyczajowego, codziennego filmu "Tajemnica Filomeny" sprawdza się doskonale. Co prawda trochę może mało w niej samej Irlandii (Filomena mieszka w Anglii), ale jednakże dzięki dużej dawce naturalności produkcja Stephena Frearsa zyskuje wysokie miejsce w moim rankingu. Naprawdę warto zobaczyć! Sláinte!
źródło: http://movies.yahoo.com
Ocena: 7/10.

wtorek, 4 marca 2014

"American Hustle"


Na wstępie muszę zaznaczyć, że moje oczekiwania wobec "American Hustle" były dosyć spore. Co prawda przeważnie nie mam w zwyczaju napalać się na filmy, aczkolwiek upchnięcie w jednej produkcji Jennifer Lawrence, Christiana Bale'a, Roberta De Niro, Bradleya Coopera oraz Amy Adams naprawdę robi wrażenie. Nie dziwcie się, że Jeremy Renner nie został wymieniony w powyższej linijce, ale nienawidziłem go szczerze za rolę kompletnie bezużytecznego Hawkeye'a. Ponadto spoglądając na dotychczasową twórczość Davida O. Russella (m.in. "Złoto pustyni", "Fighter", "Silver Linings Playbook") można było wywnioskować, że i tym razem zapewni co najmniej solidny poziom rozrywki, zaczynający się gdzieś na poziomie 6/10 z wysoce prawdopodobną tendencją wzrostową. Do wybrania się na seans zachęcały również recenzje wszelkiej maści krytyków filmowych oraz wyjątkowo wysoki wynik na Metascore (90%!!!). W tejże idealnie wykreowanej bajce wszystko wydawało się na tyle doskonałe, iż "American Hustle" miał zmiażdżyć tegoroczne Oscary, zdobywając milijon statuetek. Niestety, rzeczywistość brutalnie zweryfikowała wybujałe oczekiwania, ponieważ 10 nominacji przełożyło się na dokładnie zero statuetek. Smuteczek raczej.
źródło: http://www.impawards.com
Po fabule "American Hustle" spodziewałem się rozmachu i epickości – w końcu tytuł filmu zobowiązuje. Tymczasem jest to historia małego oszusta, Irvinga Rosenfelda (Christian Bale), który oprócz wielu niewielkich biznesów, para się na boku udzielaniem lewych pożyczek i handlem dziełami sztuki (najczęściej lipnymi). Na pewnej imprezie spotyka uroczą Sydney Prosser (Amy Adams), podzielającą zarówno jego zamiłowanie do Duke'a Ellingtona, jak i szemranych interesów. Para naszych bohaterów łączy swoje talenty i zaczyna rozwijać działalność na coraz większą skalę. Niestety w wyniku prowokacji niezwykle neurotycznego agenta FBI (Bradley Cooper) Sydney i Irving zostają zmuszeni do współpracy z fedziami. Stawka jest wysoka, ponieważ niezrównoważony psychicznie Richie DiMaso nienawidzi korupcji, a jak doskonale wiemy, w latach 70-tych to negatywne zjawisko opanowało nie tylko władze lokalne, ale nawet Kongres. I oczywiście cała opowieść jest based on true story.
źródło: http://www.americanhustle-movie.com/site/
Wspaniała obsada, lata 70-te, klimaty przestępcze – David O. Russell stanął przed wielką szansą, by stworzyć dzieło naprawdę wybitne. Niestety, końcowy efekt jest relatywnie rozczarowujący. Naprawdę rzadko mi się zdarza, aby siedząc w kinie przez początkowe 60 minut filmu, poczuł się totalnie wynudzony. Oglądając pierwszą część "American Hustle" potrafiłem co prawda docenić doskonale rozpisane postacie i grę aktorską, aczkolwiek fabuła nie zbliża się nawet na chwilę do ich poziomu. W zasadzie fabularna ułomność to największy zarzut, jaki mogę postawić produkcji Russella. Na tle wielu innych filmów o zbliżonej tematyce intryga przedstawiona w "American Hustle" nie wypada imponująco. Co więcej, mogę nawet stwierdzić, że jest najzwyczajniej w świecie miałka. W drugiej części zaczyna się robić trochę ciekawiej i z większym rozmachem. Richie, Sydney i Irving wchodzą do naprawdę niebezpiecznej gry zahaczając o plany rewitalizacji Atlantic City i współpracowników samego Meyera Lansky'ego. Niemniej wszystko zostaje ucięte w pewnym momencie i "American Hustle" nagle się kończy. Russell tak naprawdę nie zrobił filmu na serio, ale zdecydowanie uderzył w tzw. przymrużenie oka. Myślicie, że gdyby była to produkcja z ciężarem gatunkowym na przykład "Chłopców z ferajny", ktokolwiek z głównych bohaterów dożyłby do końca?
źródło: http://www.americanhustle-movie.com/site/
Oczywiście twórcom należą się ogromne brawa za sprawność realizacyjną oraz doskonałe oddanie realiów tejże zamierzchłej epoki. Kostiumy i poszczególne stylówki są po prostu bezbłędne – mój faworyt to Shea Whigham. Prawdziwym hitem jest wygląd Christiana Bale'a, który naprawdę wiele zrobił (a raczej zjadł) by stać się Irvingiem. Aby zobaczyć jego wysiłek w pełnej okazałości polecam scenę słuchania Duke'a Ellingtona na imprezie. Kto pamięta jego doskonałą sylwetkę z "Batmana" czy wychudzony szkielet z "Mechanika" może być w szoku bardzo. Ponadto zaskoczyła mnie dosyć spora ilość nawiązań do "Boardwalk Empire". Nie dość, że wiele mówi się o Atlantic City, gdzie została osadzona akcja serialu, to na dodatek na ekranie pojawiają się Shea Whigham oraz Jack Huston, a gdzieś w oddali majaczy widmo potężnego Meyera Lansky'ego. Niestety dialogi nie były aż tak zabawne jak oczekiwałem. Cytując klasyka śmiechłem zaledwie kilka razy (i to delikatnie). O wiele więcej radości przyniosła natomiast relacja DiMaso z jego szefem w FBI i świetnie w nią wpleciona opowieść o łowieniu ryb na zamarzniętym jeziorze.
źródło: http://www.americanhustle-movie.com/site/
Na koniec największa perełka "American Hustle" - aktorstwo. Spośród piątki głównych bohaterów niemal każdy stworzył kreację wybitną, ale warto pamiętać, że są to świetnie napisane postacie. Christian Bale, dokonawszy kolejnej fizycznej metamorfozy, zagrał wspaniałą rolę. Jego Irving to w zasadzie zwyczajny, dosyć sympatyczny człowiek, który posiada również wiele wad i słabości. Zwróćcie uwagę jak się niemal rozkleja w scenie nigdy nie mów prawdy kobiecie. Wyborne aktorstwo, aczkolwiek największe oklaski należą się Amy Adams. Po obejrzeniu "American Hustle" stała się moją główną kandydatką do Oscara, niemniej jak zwykle Akademia mnie oszukała. Jako Sydney wypada po prostu olśniewająco – znakomity angielski akcent, którego mam ochotę słuchać zawsze, oraz bardzo odważne dekolty, które również mógłbym oglądać przez całą wieczność. Splendid! Amy Adams swoją rolą zdecydowanie usunęła w cień jedną z moich ulubionych aktorek. Jennifer Lawrence dostała w sumie niewielką rólkę, zagrała bardzo wyraziście i fajnie, ale to jednak akcent i dekolty Sydney będę najbardziej kojarzył z "American Hustle". Bradley Cooper znowu dostał postać, która kompletnie nie radzi sobie z agresją i muszę przyznać, ze jako zawsze wkurwiony wypadł niezwykle realistycznie. Nawet wielokrotnie hejtowany przeze mnie Jeremy Renner zrobił dobrą robotę. Jego Carmine Polito to naprawdę sympatyczna i szczera postać, którą lubi się po prosu od razu. Brawo Jeremy, prawie zapomniałem, że grałeś Hawkeye'a. W filmie pojawia się również na chwilę Robert De Niro, ale jakoś nie jestem zachwycony jego występem. Moja rada dla Davida O. Russella w tej kwestii: następnym razem zaangażuj kogoś mniej znanego, kto nie jedzie na sławie nazwiska – przynajmniej będzie taniej.
źródło: http://www.americanhustle-movie.com/site/
Według IMDb Christian Bale twierdził, że większość filmu została zaimprowizowana, a Russell w trakcie kręcenia miał nawet powiedzieć: I hate plots. I am all about characters, that's it. Przychylam się do tej teorii, ponieważ naprawdę widać to na ekranie. Niestety miałkości fabularnej nie zastąpią nawet najlepsze aktorskie kreacje. Z tego powodu nie pałam jakąś szczególnie wielką chęcią, aby obejrzeć "American Hustle" raz jeszcze. W przypadku "Silver Linings Playbook" są przynajmniej dwie sceny, które mnie ogromnie bawią za każdym razem. Tutaj naprawdę ciężko wskazać choćby jedną, a to naprawdę daje do myślenia.
źródło: http://www.americanhustle-movie.com/site/
Ocena: 6/10.