środa, 22 lutego 2017

"Moonlight" (2016)



At some point, you gotta decide for yourself who you're going to be. Can't let nobody make that decision for you.

W dalszym ciągu pozostajemy w kręgu Oscarów, więc dzisiaj na warsztat trafia czwarta z dziewięciu produkcji nominowanych w kategorii najlepszy film roku. Tym razem skupimy się na przedstawicielu amerykańskiej kinematografii niezależnej (swoją drogą tak bardzo niezależnej, że niejaki Brad Pitt pełni rolę producenta wykonawczego), czyli chwalonym przez wielu i wysoko ocenionym "Moonlight" w reżyserii Barry’ego Jenkinsa. Szczerze przyznam, że po dotychczasowej przygodzie z trzema tegorocznymi nominacjami zacząłem głęboko wątpić w ideę wyróżniania tego rodzaju filmów nagrodami, ponieważ jeszcze żadna z propozycji, które obejrzałem, nie wybiła się ponad solidność, a o urwaniu dupy to mogę jedynie pomarzyć. Jednak postanowiłem nie poddawać się i mieć nadzieję, że "Manchester by the Sea" oraz "Moonlight", które zostało nominowane aż w ośmiu kategoriach, pokażą wreszcie długo wyczekiwaną klasę. Tytułem wstępu warto wspomnieć, że fabuła filmu Barry’ego Jenkinsa została oparta na sztuce In Moonlight Black Boys Look Blue autorstwa Tarrella Alvina McCraneya.
Genialny plakat.
(źródło: http://www.impawards.com)
"Moonlight" to rozgrywająca się pośród pogrążonych w nędzy i przemocy slumsach Liberty City (dzielnica Miami) historia 9-letniego Chirona (Alex R. Hibbert), zwanego przez rówieśników Małym (Little). Egzystencja czarnoskórego chłopca nie jest zbyt wesoła i godna pozazdroszczenia: regularne wpierdole od kolegów z podwórka są urozmaicane przez odpały matki uzależnionej od cracku. W trakcie jednej z ucieczek przed bandą agresywnych małolatów Little poznaje lokalnego dilera narkotyków z kubańskim rodowodem. Z nieznanych przyczyn Juan (Mahershala Ali) oraz jego piękna dziewczyna Teresa (Janelle Monáe) od czasu do czasu opiekują się chłopcem, pozwalając choć na chwilę zapomnieć o niezbyt fortunnym dzieciństwie.
źródło: http://moonlight.movie/
Obejrzawszy zapowiedź "Moonlight" spodziewałem się klimatów rodem z legendarnego "The Wire": brzydkich, zaśmieconych ulic pogrążających się w nędzy i rozpaczy, bezwzględnej walki o najlepsze miejscówki do sprzedaży anielskiego pyłu czy tak zwanych czarnuchów z charakterem (jak choćby Stringer Bell, Marlo czy Slim Charles, nie wspominając już o tak mitycznej postaci jak Omar Little). I rzeczywiście muszę przyznać, że początek filmu Barry’ego Jenkinsa spełnił moje oczekiwania. Juan sprawdza jak idzie narkobiznes niczym Stringer Bell, a Little, przemierzający szybkim tempem getto, trafia do narkomańskiej miejscówki żywcem wyjętej z "The Wire" (Chris i Snoop zapewne nie omieszkaliby zostawić w niej kilku ciał przykrytych grubą warstwą wapna). Niemniej wraz z rozwojem akcji podobieństwa do tego znakomitego serialu zaczęły tracić pierwszoplanową rolę. Chociaż akcja "Moonlight" została osadzona w obskurnym, pełnym przemocy getcie to jednak jest to bardzo osobista i delikatna, wręcz poprowadzona w poetycki sposób historia, o nieustannym poszukiwaniu własnej tożsamości. Fabuła rozciągnięta na przestrzeni kilkunastu lat pozwala na zaobserwowanie procesu dojrzewania i akceptacji samego siebie od dziecka (segment "Little"), poprzez nastolatka ("Chiron"), aż po młodego mężczyznę ("Black"). Dodatkowa zaleta to wręcz zaskakujący wątek homoseksualny skontrastowany z wyjątkowo homofobicznym środowiskiem afro-amerykańskiej społeczności zamieszkującej Liberty City. Niemniej nie trzeba mieć bogatej wyobraźni, aby przewidzieć ból dupy (dosłownie) w polskich niepokornych mediach, jeśli "Moonlight" zwycięży.
źródło: http://moonlight.movie/
Pod wieloma względami "Moonlight" może przyprawiać widza o depresję. Rzadko na ekranie mamy okazję oglądać uzależnioną od cracku matkę, która nie dość, że okrada własne dziecko z pieniędzy to jeszcze wyrzuca syna z domu, ponieważ ma randkę z przygodnym kutasem. Generalnie wygląd Liberty City może skutecznie zniechęcić do odwiedzenia Miami. Za tak dobraną do klimatu opowieści scenografię należą się twórcom wielkie brawa. Warto również zwrócić uwagę na niedopowiedzenia, gdyż w "Moonlight" zrezygnowano z łopatologicznego tłumaczenia pewnych wydarzeń, ograniczając się jedynie do krótkiej informacji podanej w dialogu (w ten sposób dowiadujemy się choćby o śmierci jednego z bohaterów, a okoliczności zejścia pozostają nieznane). Nie poznajemy także motywacji, która kierowała Juanem, gdy postanowił zaopiekować się małym chłopcem. Czyżby starając się naprawić dzieciństwo Chirona próbował odkupić swoje grzechy wynikające ze sprzedaży narkotyków czy też po prostu był dobrym, wrażliwym człowiekiem nieobojętnym na ludzką krzywdę? I najfajniejsze jest to, że sami możecie odpowiedzieć na powyżej postawione pytania, a potem kłócić się, która wersja wydarzeń jest najbardziej prawdopodobna. Pewnym mankamentem "Moonlight" jest dosyć mało wyrazista ścieżka dźwiękowa (udało mi się zapamiętać jedynie utwór o chwytliwym tytule Every Nigger is a Star Borisa Gardinera), ale historia Chirona jest na tyle wciągająca, że nie odgrywa to większego znaczenia w odbiorze filmu.
źródło: http://moonlight.movie/
Co ciekawe reżyser kręcąc film zadbał, aby odtwórcy ról Chirona oraz Kevina nie spotkali się na planie, dzięki czemu chciał sprawić, żeby każdy z aktorów stworzył oryginalne spojrzenie bez oglądania się na kolegów. W efekcie wszyscy odtwórcy głównych ról (Chiron: Alex R. Hibbert, Ashton Sanders, Trevante Rhodes; Kevin: Jaden Piner, Jharrel Jerome, André Holland) wypadli wprost znakomicie i bardzo trudno wyróżnić któregokolwiek z nich pomijając pozostałych. Do tego brawurowo w rolę Juana wcielił się Mahershala Ali, znany choćby z serii "Hunger Games". Pozostaje jedynie ubolewać, że nie ma go więcej na ekranie. Podobne odczucia mam w stosunku do Janelle Monáe, która po prostu prezentuje się w "Moonlight" jako jedna z najpiękniejszych kobiet, które miałem okazję oglądać w swoim życiu. Wielkie propsy należą się również Naomie Harris za przekonującą do bólu rolę uzależnionej od narkotyków matki Chirona.
źródło: http://moonlight.movie/
 "Moonlight" zaskakuje kameralnością, klimatem, doskonałymi zdjęciami oraz znakomitym aktorstwem. Niemniej jest to kino dosyć ciężkie pod względem tematyki i z pewnością wielu z Was nie przypadnie do gustu. Po obejrzeniu czterech z dziewięciu tegorocznych kandydatów do Oscara z całą pewnością śmiem twierdzić, że jest to póki co najciekawsza i najbardziej oryginalna pozycja w zestawieniu. Polecam gorąco, acz nie jest to łatwe i przyjemne kino.
źródło: http://moonlight.movie/
Ocena: 8/10.

sobota, 18 lutego 2017

"Arrival" (2016)



If you could see your whole life from start to finish, would you change things?

Dzisiaj również kontynuujemy przygodę z kandydatami do tegorocznych Oscarów. Na warsztacie wylądowało zatem "Arrival" w reżyserii Denisa Villeneuve, które otrzymało zawrotną liczbę ośmiu nominacji. Dotychczasową twórczość kanadyjskiego reżysera uważam za bardzo udaną, a przede wszystkim prezentującą bardzo zbliżony do siebie, wysoki poziom. Produkcje takie jak "Prisoners", "Enemy" czy "Sicario" oglądałem z prawdziwą przyjemnością, więc cieszyłem się na myśl, że Kanadyjczyk wziął się za science fiction. Ponadto seans "Arrival" postanowiłem potraktować jako prawdziwy test przed zbliżającą się premierą "Blade Runner 2049". Jedyne, co wywołało u mnie pewien niepokój, to polskojęzyczna wersja tytułu. "Nowy początek" nadaje się tu jak, cytując Króla Szczepana Twardocha (swoja drogą polecam przeczytać, wybitna lektura), gówno na kolację. Dziwi mnie to tym bardziej, iż oryginalnie przyjmowano, że film przyjmie tytuł literackiego pierwowzoru autorstwa Teda Chianga – Story of Your Life (ostatecznie tytuł nie przypadł do gustu widowni testowej).
źródło: http://www.impawards.com
Samotna egzystencja dr Louise Banks (Amy Adams) wydaje się wyjątkowo monotonna. Poza pracą na uczelni ceniona ekspertka od lingwistyki praktycznie nie ma żadnego życia rodzinnego. Sytuacja ulega diametralnej zmianie, gdy kompletnie nieoczekiwanie w dwunastu miejscach na Ziemi pojawiają się tajemnicze pojazdy, ewidentnie należące do pozaziemskiej cywilizacji. Z powodu sławy oraz uznania na arenie międzynarodowej dr Banks zostaje zwerbowana przez pułkownika Webera (Forest Whitaker) do tajnego, rządowego zespołu, w którym ważną rolę odgrywa fizyk teoretyczny Hawkeye Ian Donnelly (Jeremy Renner). Para naukowców staje przed karkołomnym zadaniem nawiązania komunikacji z obcymi w celu jak najszybszego ustalenia ich zamiarów wobec mieszkańców Ziemi.
źródło: http://www.arrivalmovie.com/
Przyznam szczerze, że zasiadając do seansu "Arrival" spodziewałem się czegoś w rodzaju bardziej poważnego "Dnia Niepodległości" (oczywiście chodzi mi o pierwszą część). Jednakże, jak słusznie zauważył ostatnio towarzysz Otwór (co jest o tyle dziwne, iż zdarza mu się to niezwykle rzadko) w filmie Denisa Villeneuve dramat zdecydowanie zdominował science fiction. Chociaż przeważnie mocno narzekam na tego rodzaju rozwiązania to tym razem twórcom naprawdę udało się zainteresować widza flashbackami z życia prywatnego dr Banks i postawić bardzo ciekawy dylemat: co zrobilibyście wiedząc dokładnie jak potoczy się Wasza marna egzystencja na tym ziemskim łez padole? Czy próbowalibyście coś zmienić czy też postąpilibyście zgodnie z radą Jima Morrisona z The Doors: takes it easy, baby; take it as it comes? I to właśnie pytanie stanowi praktycznie esencję "Arrival" (abstrahując od jednoznacznego przesłania: jednoczcie się Ziemianie! – zastanawiam się czy przybycie obcych byłoby wystarczającym czynnikiem do zjednoczenia Polaków). Niemniej oglądając film miałem nieodparte wrażenie, że przypomina mi pod pewnymi względami trochę bardziej wysublimowaną wersję "Kontaktu" z Jodie Foster. Z tą różnicą, że nie musimy czekać do samego końca, aby zobaczyć obcych (choć tak naprawdę wszystko mogło się tam przecież nie wydarzyć).
źródło: http://www.arrivalmovie.com/
Obcy oraz pozaziemska technologia przedstawiona w filmie nie zrobiły na mnie większego wrażenia z wyjątkiem sceny, w której bohaterowie po raz pierwszy wchodzą na pokład statku kosmicznego. Widziałem już sporo produkcji science fiction, więc trudno mnie zaskoczyć czymś nowym. O ile nowości jest mało, o tyle w "Arrival", ku mojemu totalnemu zdziwieniu, pojawiło się kilka starych, wyświechtanych do bólu klisz. Pułkownik Weber chyba nie jest zbyt dobrym head hunterem, ponieważ przyjął do swojej drużyny chyba najbardziej niepokornych naukowców w USA (twarda erekcja u Jana Pospieszalskiego), którzy potrafią zignorować każdy rozkaz. Niemniej, o ile postać grana przez Foresta Whitakera nie zatraciła kompletnie umiejętności trzeźwego myślenia, o tyle reszta dzielnych wojaków wygląda jakby miała chuja zamiast głowy. Nie wspominając już o szeregowcach, nawet oficerowie pod wpływem kretyńskich programów telewizyjnych wpadają na jeszcze bardziej kretyńskie pomysły. Gdyby ode mnie zależało zarządzanie tak istotnym przybytkiem to odciąłbym go kompletnie od świata, a każda osoba przybywająca w bazie przeszłaby uprzednio testy na odporność od ogłupiającej telewizji. Ponadto również średnio odczuwam naukowość "Arrival", chociaż ponoć twórcy wiele zrobili, aby uwiarygodnić przedstawione na ekranie teorie językowe. Jako zdecydowane plusy mogę natomiast wyróżnić wyraźny klimat niepokoju potęgowany przez dobrze dobraną ścieżkę dźwiękową oraz bardzo ładne, stylowe zdjęcia. Ponadto zawsze na propsie są u mnie zabawy z czasem, oczywiście, jeżeli są zrobione w prawidłowy sposób.
źródło: http://www.arrivalmovie.com/
W kwestii aktorstwa mam natomiast zdecydowanie mieszane uczucia. Co prawda Amy Adams bardzo fajnie zagrała dr Banks, ale jeżeli osobiście uważam, że zdecydowanie lepiej wypadła w "Nocturnal Animals". Hawkeye Jeremy Renner po raz kolejny na ekranie wydaje się całkowicie zbędny, a nawet wydaje mi się, że można by śmiało usunąć jego postać z filmu. Weź się wreszcie do roboty i pozwól mi się zapamiętać z czegoś innego niż nijakość oraz bezużyteczność! Na drugim planie nie dzieje się natomiast praktycznie nic ciekawego. Forest Whitaker gra typowego wojskowego, który jednakże jeszcze umie trochę myśleć. Szansą na ciekawą postać był natomiast agent CIA Halpern, ale mimo mojego szacunku do Michaela Stuhlbarga za rolę Arnolda Rothsteina w "Boardwalk Empire" oraz znakomity występ w "A Serious Man" braci Coen, trudno ocenić ją na więcej niż przeciętną. W związku z tym nagrodę za najciekawszy występ drugoplanowy nieoczekiwanie otrzymuje Tzi Ma, wcielający się w chińskiego generała Shanga.
źródło: http://www.arrivalmovie.com/
"Arrival" jako film science fiction wypada raczej średnio, ale jako dramat sprawdza się dosyć dobrze. Niemniej, przepraszam, że się powtarzam, ale nominacja dla produkcji Denisa Villeneuve przy pominięciu "Nocturnal Animals" Toma Forda wydaje mi się kompletnym absurdem i nonsensem (pozdro Szasza, gdziekolwiek jesteś!). Mimo wszystko warto sprawdzić "Nowy początek" choćby dla ciekawego, językowego podejścia do tematu obcych, aczkolwiek nie jest to film, do którego będę wracał.
źródło: http://www.arrivalmovie.com/
Ocena: 7/10.

czwartek, 9 lutego 2017

"La La Land" (2016)



That's LA. They worship everything and they value nothing.

Tradycyjnie już, jak to normalnie o tej porze roku, kontynuujemy przygodę z tegorocznymi kandydatami do Oscara. Po ostatniej recenzji "Hell or High Water" przyszedł czas na kolejnego rekordzistę pod względem nominacji (aż czternaście!), który pod tym względem dołączył do elitarnego grona "All About Eve" oraz "Titanica". Chociaż nie przepadam w szczególności za musicalami to jednak z uwagi na tak dużą liczbę potencjalnych statuetek oraz niezwykle pochlebne recenzje postanowiłem wybrać się do kina. Zresztą wydaje mi się, że tego typu filmy wymagają kinowej sali, aby odczuć pełnię wrażeń – trochę coś jak teatr. Dodatkowym czynnikiem zachęcającym do obejrzenia "La La Land" była osoba reżysera. Trzy lata temu Damien Chazelle kręcąc "Whiplash" udowodnił, że na ekranie całkiem dobrze radzi sobie z branżą muzyczną (acz nadmierne spusty nad tym dziełem nie powinny mieć miejsca), więc byłem ciekaw, w jaki sposób ogarnie znacznie większy budżet oraz rozmach nowego przedsięwzięcia.
© 2016 Summit Entertainment, LLC
"La La Land" to opowieść o pogoni za marzeniami. Mia (Emma Stone), początkująca aktorka o wielkich ambicjach, w przerwach między licznymi (i najczęściej kompletnie nieudanymi) przesłuchaniami, dorabia sobie w kawiarni położonej w centrum studia filmowego. Sebastian (Ryan Gosling), utalentowany pianista i prawdziwy fanatyk jazzu, nie może otrząsnąć się z nieudanego interesu, w którym utopił wszystkie oszczędności. By zarobić na życie porzuca dumę artysty chałturząc w restauracjach i na przyjęciach. Nie muszę chyba dodawać, że losy dwójki bohaterów diametralnie odmienią kolejne przypadkowe spotkania w Mieście Aniołów.
© 2016 Summit Entertainment, LLC
Otwierająca film, dosyć wesoła piosenka Another Day of Sun wywołała u mnie dosyć negatywne odczucia. Pomyślałem sobie, że jeżeli "La La Land" będzie w całości utrzymany w takiej konwencji to chyba nie wysiedzę w kinie ponad dwóch godzin. Na szczęście, jak się później okazało, wstawki taneczno-muzyczne nie są aż tak częste, a akcja nawet całkiem płynnie przechodzi w nie z normalnej fabuły. Nie miałem zatem wrażenia, że jak to często ma miejsce w przypadku rodzimej kinematografii, piosenka zostaje wpierdolona do filmu bez żadnej wazeliny, w efekcie czego wydaje się potrzebna jak kurwie deszcz. Co więcej, "La La Land" zapowiadał się jako wesoła i lekka produkcja o miłości i spełnianiu marzeń w Mieście Aniołów. Jakież było zatem moje zdziwienie, gdy wraz z rozwojem fabuły, na ekranie zaczęły dominować poważne (przynajmniej jak na musical) wątki obyczajowe, które sprawiają, że w ostatecznym rozrachunku film Damiena Chazelle’a ma niezwykle smutny wydźwięk. Abstrahując już od zakończenia i licznych nawiązań do "Casablanki" zwróćcie uwagę na wątek przemijania starych czasów wyrażony poprzez zamknięcie legendarnego klubu jazzowego czy kina, w którym bohaterowie oglądali "Buntownika bez powodu". Szczerze doceniam tę nietypową dla gatunku, smutną tonację.
© 2016 Summit Entertainment, LLC
Aczkolwiek należy pamiętać, że w musicalu wątki fabularne nie odgrywają głównej roli (co nie znaczy jednak, że można klecić stolce pozbawione kompletnie fabuły). Wrażenia audio-wizualne powinny wysuwać się zdecydowanie na pierwszy plan i pod tym względem mam trochę mieszane uczucia. Z jednej strony oprawa wizualna, kostiumy, zdjęcia oraz instrumentalna ścieżka dźwiękowa są super i naprawdę nie ma się do czego przyczepić, ale po prostu nie mogę przejść do porządku dziennego nad popisami wokalnymi pary głównych bohaterów. Może nie mam wykształcenia muzycznego ani nawet poczucia rytmu, ale jeśli mogę śmiało stwierdzić, że Ryan Gosling śpiewa bardzo mizernie to chyba coś poszło nie tak. Trochę lepiej pod tym względem wypada Emma Stone, ale warto zauważyć, że ostatnio grała w broadwayowskiej wersji słynnego "Kabaretu". Z tego co zapamiętałem z prozy Christophera Isherwooda (Pożegnanie z Berlinem) Sally Bowles, w którą wcieliła się Emma Stone, była raczej marną wokalistką. I tu niestety jest podobnie: zarówno Mia, jak i zdecydowanie jeszcze bardziej Sebastian, nie urywają niczego pod względem wokalnym. Na szczęście, jak już wspominałem, piosenek nie jest tak wiele, więc można to jakoś przeboleć w ogólnym rozrachunku. Warto natomiast pochwalić "La La Land" za całkiem zabawne momenty czysto humorystyczne – komiczny występ Sebastiana na przyjęciu czy śmieszki przy sesji zdjęciowej zespołu. Osobiście pragnę natomiast wyróżnić osobę odpowiedzialną za przygotowanie polskich napisów do filmu. Przetłumaczenie nazwy lokalu Seb’s na U Seba to mistrzostwo świata.
© 2016 Summit Entertainment, LLC
Jeśli chodzi o aktorstwo to poza wspomnianą ułomnością wokalną nie mogę przyczepić się pod żadnym względem do Ryana Goslinga i Emmy Stone. Między parą głównych bohaterów widać prawdziwą, ekranową chemię, ale także warto docenić bardzo realistyczne oddanie burzliwych emocji, które targają postaciami. Momentami Goslingowi udało się także wprowadzić w kreację Sebastiana luzackie podejście, które zaprezentował choćby w "The Nice Guys", dzięki czemu kilka scen jest autentycznie zabawnych. Emma Stone, podobnie jak w "Birdmanie", po raz kolejny udowadnia, że jest aktorką z hollywoodzkiej ekstraklasy. Czego natomiast brakuje mi najbardziej w "La La Land" to o wiele bardziej wyraziste postacie drugoplanowe. O ile J.K. Simmons, pojawiający się w epizodycznej, autoparodystycznej kreacji z "Whiplash" oraz John Legend (Keith) wryli się dosyć dobrze w moją pamięć, o tyle reszta obsady pozostała dla mnie kompletnie anonimowa. Trochę szkoda, ponieważ czuję pod tym względem niedosyt z powodu jawnie niewykorzystanego potencjału.
© 2016 Summit Entertainment, LLC
Osobiście nie uważam, żeby "La La Land" był aż tak wybitnym filmem, aczkolwiek mam świadomość, że kolorowa, roztańczona produkcja Damiena Chazella’a może się podobać i zgarnąć kilka statuetek. Jakby to ujął Fletcher z "Whiplash": not quite my tempo. Mimo wszystko jest to solidna produkcja, która zaskoczyła mnie przede wszystkim dosyć pesymistycznym wydźwiękiem. Warto sprawdzić choćby dla ścieżki dźwiękowej, znakomitej scenografii czy niepowtarzalnego klimatu Miasta Aniołów.
© 2016 Summit Entertainment, LLC
Ocena: 7/10.