sobota, 30 grudnia 2017

"Star Wars: Episode VIII - The Last Jedi" (2017)



The greatest teacher, failure is.

Tym razem postanowiłem nie pierdolić się w tańcu i ruszyłem do kina "Star Wars: Episode VIII - The Last Jedi" już wkrótce po premierze. Co ciekawe sala w Małopolskim Ogrodzie Sztuki (interesująca akcja Kina pod Baranami – Barany w MOSie) z pewnością nie należy do największych, a chociaż cena poniedziałkowego seansu była bardziej niż przystępna, to jednak nie powiem, żebym szczególnie narzekał na gęsty tłum popcornożerców i siorbaczy Coca-Coli. Rychła chęć obejrzenia kolejnej części sagi nie wynikała może bezpośrednio z umiarkowanie solidnego "Przebudzenia mocy", lecz raczej z nadziei, które rozbudził znakomity wręcz "Łotr 1" (mimo upływu czasu polski tytuł brzmi dalej tak samo kretyńsko jak na początku). Co prawda dosyć szybko ogarnąłem się i zorientowałem, że nie będę już oglądał przygód Jyn i Cassiana, lecz Rey i pierwszego emo-Jedi, ale jakiś tam szczątkowy entuzjazm pozostał. Żeby to zrozumieć ten sentyment trzeba by wrócić na boiska podstawówki lat 90-tych ubiegłego stulecia, trzymając w rękach paczkę Ruffles z legendarnymi tazosami, które umieszczało się w Albumie Mocy. Pamiętam, że zebrałem wszystkie (gdzie to jest teraz, Drodzy Rodzice?!), a jednego tazosa miałem tak rozjebanego, że musiałem go skleić taśmą… Ale, ale wracajmy do sedna! Na zakończenie wstępu pragnę nadmienić, że w recenzji mogą pojawić się spoilery istotne z punktu widzenia ostatecznej oceny filmu.

© & ™ Lucasfilm Ltd.

Jak doskonale pamiętamy (lub nie) z poprzedniej odsłony Rey (Daisy Ridley) w końcu dopięła swego i odnalazła legendarnego Luke’a Skywalkera (Mark Hamill). Niemniej upragnione spotkanie wypadło co najwyżej blado, przez co młoda adeptka Jedi musiała sporo natrudzić się, aby skłonić starego mistrza do przekazania jej swojej mądrości. Tymczasem, mimo spektakularnej klęski kolejnej Gwiazdy Śmierci  w poprzedniej części, faszystowsko-militarystyczne siły Najwyższego Porządku odnoszą spore sukcesy w zwalczaniu Nowej Republiki. W zasadzie jedynym godnym przeciwnikiem dla organizacji Snoke’a (Andy Serkis) pozostaje Ruch Oporu dowodzony przez niezłomną generał Organę (Carrie Fisher). Oczywiście sytuacja pogarsza się wydatnie w momencie, gdy Najwyższy Porządek lokalizuje ważną bazę rebeliantów.
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Przechodząc do istoty recenzji muszę przypomnieć, że nigdy nie udało mi się zostać totalnym freakiem "Star Wars", by pochłaniać coraz to nowsze wytwory tzw. expanded universe. Z tego też powodu nie szukajcie w tekście odpowiedzi kto jest kim i skąd się wziął albo listy wszystkich Easter eggs (a tak przy okazji dopiero po lekturze Amerykańskich bogów Neila Gaimana zainteresowałem się skąd wzięła się nazwa Wielkanocy w języku angielskim). Pierwsze myśli, jakie nasunęły mi się zaraz po seansie, to chaos, niespójność oraz wyraźne luki scenariuszowe, które w tak dopieszczonej produkcji nie mają prawa zaistnieć. Powiedzmy, że "Last Jedi" składa się z mniej więcej trzech, przeplatających się wątków. O ile trening Rey z Luke’m oraz ucieczka rebeliantów przed flotą Najwyższego Porządku wpisują się kanon "Star Wars", o tyle absurdalna i bezsensowna misja Finna oraz Rose jest jakby wyjęta z całkowicie innego uniwersum. Planeta z kosmicznym kasynem (sic!) wygląda bowiem jak połączenie "Casino Royale" ze "Strażnikami Galaktyki" – i w zasadzie właśnie w tym drugim filmie idealnie odnalazłaby się postać grana przez Benicio Del Toro (DJ). Absurd i nonsens kompletnie nic nie wnoszący do fabuły filmu. Odnośnie luk w fabule to, aby nie za bardzo spoilować, wspomnę jedynie o dwóch kwestiach. Ucieczka jednego z bohaterów z chyba najlepiej strzeżonego pomieszczenia w całym imperium Najwyższego Porządku nie zaprzątała zbytnio uwagi scenarzystów. Czy naprawdę nie istniała żadna możliwość zniszczenia rebelianckiej floty zanim skończyło się paliwo? Oprócz tego nie trudno wskazać o wiele więcej przykładów, ale to już pozostawiam w Waszej gestii.
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Długimi latami czekałem, żeby ujrzeć na ekranie potężnego, kosmicznego dreadnoughta. Tylko po to, żeby zobaczyć, że może zniszczyć go statek kosmiczny poruszający się w tempie Roberta Korzeniowskiego za pomocą bomb (podobno elektromagnetycznych, ale nikt w filmie o tym nie mówił). Pod względem taktycznym "The Last Jedi" to prawdziwy dramat. Ruch Oporu marnuje swoje szczupłe siły w kretyński sposób, w czym prym wiedzie niezaprzeczalnie sympatyczny i pełen wigoru kosmiczny Pyrrus Poe Dameron (Oscar Isaac). Jednakże w przeciwieństwie do króla Epiru nasz bohater kompletnie nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia ponoszonych strat, chcąc dalej bezmyślnie napierdalać wroga (pojęcie odwrotu taktycznego wydaje się kompletnie obce). Nawiązań do "Imperium kontratakuje" to mi się nawet nie chce wypisywać, ponieważ szkoda miejsca. "Ostatni Jedi" potwierdza również tezę, że im krócej trenujesz posługiwanie się Mocą i walkę mieczem świetlnym, tym lepsze osiągasz wyniki. Z odrazą i lękiem oglądałem rzeź świetnie wyszkolonej gwardii przybocznej Snoke’a przez osobę, która trzymała miecz świetlny w ręce po raz chyba trzeci w życiu (co zresztą trafnie zauważa Najwyższy Przywódca na chwilę przed żenującym zakończeniem swojej egzystencji). Ale na koniec zostawiam najbardziej frustrujący i najpoważniejszy argument: przestałem czuć Moc w tym filmie.
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Powyższy hejting wynika w głównej mierze z mojej frustracji z powodu niedopracowania wydawałoby się banalnych kwestii – a przecież mieliście tyle lat, że to zrobić tak jak należy! Niemniej należy podkreślić, że "The Last Jedi" nie jest filmem tragicznym, lecz solidną produkcją nie schodzącą poniżej pewnego poziomu. W kwestii zdjęć oraz efektów specjalnych produkcja reżyserowana przez Riana Johnsona robi kolosalne wrażenie, chociaż nieoczekiwanie zdarzyło się kilka słabszych rozwiązań. Ogólnie rzecz biorąc film ogląda się całkiem nieźle i dwie pół godziny projekcji mijają jak z bicza strzelił. Wiele scen niesie ze sobą wyraźny ładunek emocjonalny lub są po prostu piękne pod względem wizualnym, co dodatkowo podkreśla znakomita muzyka Johna Williamsa (zwróćcie uwagę na epicką kwaterę Snoke’a i jego gwardię przyboczna skąpaną w czerwieni). Flashback Luke’a i Kylo ma szansę się stać czymś w rodzaju casusa kto pierwszy strzelił  Hana Solo, z tą różnicą, że chodzi o to kto pierwszy doprowadził do rozpierdolenia świątyni Jedi (erekcje nerdów są nieuniknione). Poważne wydarzenia przeplatane są licznymi humorystycznymi wstawkami, z których część jest autentycznie zabawna (szczególnie motyw mistrza Yody) . Oczywiście przesadzono z kosmicznymi dziwadłami pokroju włochatych pingwinów (zwanych porgs), paskudnych krów czy majestatyczny kryształowych lisów (serio). Wielka zaletą "The Last Jedi" jest z kolei aktorstwo, o czym pozwolę sobie wspomnieć w kolejnym akapicie.
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Mimo wielu głosów hołubiących rolę Adama Drivera, dla mnie Kylo Ren w dalszym ciągu pozostaje kompletnie niestabilnym emocjonalnie emo-Jedi, który nie wie czego chce. Doceniam kunszt aktorski Kalifornijczyka za występy w "Patersonie" czy "Silence", ale tutaj po prostu się nie sprawdza. Szkoda zmarnowanego potencjału tej postaci. Z przykrością zauważam, że od ostatniej odsłony moja więź emocjonalna z Rey nie uległa zmianie: po prostu nie istnieje. Nie mam przy tym większych pretensji pod adresem Daisy Ridley – jej bohaterka mnie całkowicie nie obchodzi, interesują mnie jedynie jej rodzice. John Boyega jest naprawdę spoko, ale udział w kretyńskiej misji nie napawa mnie optymizmem. Podobnie ma się rzecz z Oscarem Isaaciem. Poe Dameron to naprawdę jedna z sympatyczniejszych postaci nowej trylogii, ale jego ekranowe zachowania pod względem taktyki pozostawiają wiele do życzenia. Generał Hux (Domhnall Gleeson) to również rola, która mogła wnieść ożywienie w nudne siły Najwyższego Porządku, ale coś poszło wyraźnie nie tak. Prawdziwa radość płynie jednakże ze starej gwardii. Carrie Fisher jako Leia sprawdza się z każdą kolejną częścią coraz lepiej – niemniej twórcy zmarnowali znakomitą okazję na wzruszające zakończenie jej wątku. Jednakże wszystkie laury zbiera doskonały (najlepsza rola w karierze?) Mark Hamill, który zaprezentował na ekranie całkowicie nowe oblicze legendarnego Luke’a Skywalkera. Imponująca rola o wyjątkowo dramatycznym wymiarze! Na koniec warto wspomnieć, że "The Last Jedi" jest trochę jak "Gra o tron": polubicie jakiegoś bohatera i zaraz nie żyje. W tym przypadku odnoszę się do znanej ze współpracy z Davidem Lynchem Laury Dern (wiceadmirał Holdo) czy niezwykle interesującej Gwendoline Christie (kapitan Phasma).
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Podsumowując "The Last Jedi" muszę stwierdzić, że jest to z pewnością solidne kino na wysokim poziomie audio-wizualnym. Film Riana Johnsona zawiera wiele ważnych, przejmujących scen, ale jako całokształt nie może uwolnić się od zbyt dużej ilości oczywistych wad fabularnych. Najbardziej bolesny dla mnie fakt to oczywiście zatracenie możliwości odczuwania Mocy, która na zawsze związała mnie z oryginalną trylogią. Ponadto po tym co zobaczyłem w ostatniej odsłonie jestem pełen obaw odnośnie zwieńczenia serii…
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Ocena: 6/10.

Recenzje pozostałych filmów "Star Wars":

czwartek, 21 grudnia 2017

"The Killing of a Sacred Deer" (2017)

Do you realize Steven, we're in this situation because of you.


Chociaż od opublikowania mojej recenzji "Lobstera" minęło już prawie półtora roku, to w dalszym ciągu mam w głowie niezwykle oryginalny i specyficzny klimat filmu Yorgosa Lanthimosa. Zatem niezmiernie ucieszył mnie fakt, ze grecki reżyser postanowił po raz kolejny zaangażować do swojej produkcji powstającego z upadłych Colina Farrella, który znakomicie wypadł w ich ostatniej kolaboracji. A że oprócz Irlandczyka w obsadzie znalazła się choćby Nicole Kidman czy Alicia Silverstone, to można było się cieszyć jeszcze bardziej. Gdybyście przypadkiem wykazywali intelektualną ciekawość zastanawiając się skąd wziął się tak długi, a przede wszystkim dziwaczny tytuł filmu, to łaskawie służę pomocą. "The Killing of a Sacred Deer" (błyskotliwe tłumaczenie: "Zabicie świętego jelenia") nawiązuje bezpośrednio do greckiego mitu o Ifigenii (i przy okazji antycznej tragedii Eurypidesa Ifigenia w Aulidzie). Ojciec dziewczyny, potężny grecki wódz Agamemnon, zbierając wojska na wyprawę przeciwko Troi, przypadkowo zabił jelenia w świętym gaju Artemidy. Wielce urażona bogini w akcie zemsty zaczęła manipulować wiatrami, przez co flota nie mogła opuścić portu w Aulidzie. Dodatkowo, aby jeszcze bardziej pognębić żywot śmiertelnika, Wielka Łowczyni zażądała złożenia w ofierze ku swoje czci Ifigenii. Gdyby Agamemnon był nędzarzem powyższą sytuację idealnie podsumowałaby słynne słowa Paulo Coelho: biednemu zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
A więc przenieśmy antyczny, grecki mit we współczesne czasy! Steven Murphy (Colin Farrell) to uznany i zamożny kardiochirurg mogący pochwalić się szczęśliwą rodziną złożoną z pięknej żony Anny (Nicole Kidman) oraz dwójki dzieci: Kim (Raffey Cassidy) i Boba (Sunny Suljic). Amerykańska sielanka trwałaby w najlepsze, gdyby Steven w przeszłości nie miał poważnego problemu z alkoholem i nie popełnił błędu na stole operacyjnym (co prawda stale trwa przepychanka kto ponosi odpowiedzialność za śmierć pacjenta). W ramach swoistej rekompensaty kardiochirurg zaczyna spotykać się z synem zmarłego pacjenta. Jednakże od samego początku relacja z Martinem (Barry Keoghan) wydaje się być co najmniej dziwna, a wraz z upływem czasu mający wyraźne problemy z psychiką chłopak staje się coraz bardziej zaborczy i bezwzględny.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
Jeżeli nie oglądaliście "Lobstera" to seans "Zabicia świętego jelenia" może być dla Was prawdziwym szokiem. Produkcja Yorgosa Lanthimosa w niezwykłe oschły i pozbawiony emocji sposób podchodzi bowiem do tak poważnych tematów jak śmiertelne choroby czy powolne umieranie. Pozbawienie bohaterów współczucia oraz innych, typowo ludzkich, uczuć czasem sprawia komiczne wrażenie (np. gdy w obliczu rychłej śmierci syna jeden z bohaterów stwierdza, że chętnie zjadłby na obiad purée). Niemniej należy podkreślić, że uwspółcześnienie starożytnego greckiego mitu wypada na ekranie po prostu świetnie. Kontrast wiedzy naukowej, współczesnej medycyny oraz technologii z kompletnie nieznaną siłą wypada co najmniej intrygująco, budząc u widza wyraźny niepokój. Bo czyż można sobie wyobrazić, że w dzisiejszych czasach, w kraju nad wyraz rozwiniętym, ludzie bez żadnego wyraźnego powodu zaczną zapadać na kompletnie nieznaną chorobę, której przyczyn nie można ustalić w żaden naukowy sposób? Proces całkowitego moralnego upadku, totalnej bezradności, a następnie zwątpienia we własne możliwości przedstawiono na ekranie zadziwiająco realistycznie. A wszystko dodatkowo potęgują dialogi, w pewien zamierzony sposób sztuczne, bez emocji, które wydatnie podkreślają dziwaczny klimat filmu.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
"Zabicie świętego jelenia" to także przedziwna mieszanka wydarzeń bezapelacyjnie tragicznych z niezwykle czarnym, wręcz groteskowym poczuciem humoru. Niektóre z filmowych działań czy decyzji bohaterów mają bowiem kluczowe znaczenie dla ich egzystencji, niemniej ich realizacja generuje komiczne efekty (oczywiście dla osób o odpowiednim poczuciu humoru). Warto zwrócić uwagę choćby na wyraźny fetysz masturbacyjny (obleśna opowieść Stevena), alternatywne metody leczenia choroby dzieciaków czy też totalnie absurdalną metodę ostatecznego rozwiązania głównego problemu. Wielkim atutem jest również finał, ponieważ przez cały film zastanawiałem się w jaki sposób twórcy wyjaśnią widzom ekranowe wydarzenia. O dziwo okazało się, że najprostsze rozwiązanie przynosi wręcz zdumiewającego efekty. Wspaniałą robotę, wydatnie podkreślającą oryginalny klimat filmu, zrobiła ponadto ścieżka dźwiękowa. Bardzo fajnie, że Yorgos Lanthimos postanowił nakręcić swoją produkcję w raczej rzadko wykorzystywanym Cincinnati (Ohio), które dotychczas kojarzyło mi się prawie wyłącznie z umiejscowienia w nim HUB firmy kurierskiej DHL.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
Rolą Stevena Colin Farrell po raz kolejny udowadnia, że dobierając odpowiednie, niesztampowe propozycje można wyjść na prostą z poważnego aktorskiego kryzysu. Świetnie zagrana postać utalentowanego kardiochirurga, a przy okazji byłego alkoholika, zdecydowanie zapisuje się po stronie zalet filmu. Bardzo dobrze obsadzono również Nicole Kidman. Anna w jej wykonaniu to matka gotowa na wszystko, aby uratować swoje dzieci przed śmiercią, ale również żona, gotowa spełniać dziwaczne seksualne zachcianki męża. W tym przypadku chemia między parą małżonków jest bardzo łatwo dostrzegalna. Pochwalić należy również pozostałą część ekranowej rodziny. Sunny Suljic, a w szczególności Raffey Cassidy, pokazali się z bardzo dobrej strony (bardzo intrygująco wypadła relacja Kim i Martina). Na koniec nie sposób oczywiście zapomnieć o filmowym Nemezis głównego bohatera. Martin w wykonaniu Barry’ego Keoghana to jakby połączenie autyzmu z bezwzględnością w dążeniu do celu. Może brzmi to głupio, ale świetnie się ogląda.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
Podobnie jak wspomniany w recenzji "Lobster", "Zabicie świętego jelenia" to świetne kino o oryginalnym specyficznym klimacie, który może odrzucić przeciętnego widza. Przeniesienie do XXI-wiecznej Ameryki antycznego, greckiego mitu wypadło jednakże nadspodziewanie dobrze i z całą odpowiedzialnością mogę Wam polecić tą produkcję - o ile oczywiście odczuwacie potrzebę oglądania trochę bardziej ambitnej kinematografii.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
Ocena: 8/10.

sobota, 18 listopada 2017

"American Pastoral" (2016)



Daddy, how much suffering do you want?

Im bardziej dogłębnie poznaję twórczość Philipa Rotha, tym więcej cenię amerykańskiego pisarza urodzonego w Newark. Przeczytawszy całą tzw. trylogię amerykańską (Wyszłam za komunistę, Ludzka skaza oraz Amerykańska sielanka), a obecnie chłonąc znakomity i bezwstydny wręcz Kompleks Portnoya, jestem pełen najszczerszego uznania oraz zachwytu. A cała przygoda rozpoczęła się oczywiście od filmu, ponieważ w zeszłym roku Ewan McGregor postanowił zadebiutować na reżyserskim stolcu i na rozdziewiczenie swojej przygody wybrał nie lada powieść. Amerykańska sielanka (w oryginale American Pastoral) wydana w 1997 roku, rok później otrzymała Nagrodę Pulitzera, a Time umieścił książkę na liście stu najlepszych powieści anglojęzycznych. W pełni zresztą zasłużenie, co mogę potwierdzić po lekturze tego ponad 600-stronicowego dzieła (dysponuję egzemplarzem wydanym przez Wydawnictwo Literackie w 2017 roku). Trochę zwlekałem z obejrzeniem filmu McGregora, ponieważ chciałem najpierw zapoznać się z oryginałem, aby potem nie doszło do błędów i wypaczeń w odbiorze. Niemniej muszę przyznać, że z uwagi na charakter tej powieści Szkot musiał mieć prawdziwe jaja ze stali, iż podjął się tak karkołomnego wyzwania.
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
"American Pastoral" to opowieść o życiu i rodzinie Seymoura "Szweda" Levova (Ewan McGregor), utalentowanego sportowca i biznesmena o żydowskich korzeniach. Przedsiębiorczy ojciec bohatera (Peter Riegert) rozkręcił chałupniczy biznes wytwarzania eleganckich, skórzanych rękawiczek do sprawnie działającej fabryki położonej w rodzinnym Newark w New Jersey. Po przejściu na emeryturę przedsiębiorstwo spoczęło w rękach doskonale przygotowanego do zarządzania syna. Oprócz sukcesów na polu zawodowym "Szwed" całkiem nieźle radził sobie w życiu osobistym. Poślubiwszy byłą miss New Jersey (Jennifer Connelly) Seymour zakupił starą rezydencję w sielankowej mieścinie Old Rimrock. Wkrótce na świat przychodzi długo upragniona córka – Meredith (Dakota Fanning). Nieoczekiwanie wraz z dojrzewaniem dziewczynki dotychczasowa idylliczna egzystencja "Szweda" zaczyna coraz częściej stawać pod znakiem zapytania.
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
Pierwsza rzecz, która zastanowiła mnie, gdy sięgnąłem po "Amerykańską sielankę" to jakim cudem Ewan McGregor upchnął w trwającym niecałe dwie godziny filmie 600-stronicową powieść? Mam oczywiście świadomość, że Philip Roth postanowił dogłębnie i niezwykle precyzyjnie wzbogacić wiedzę czytelnika w zakresie wszystkich etapów produkcji skórzanych rękawiczek (a także wyboru właściwej skóry) i nie są to może rzeczy, które koniecznie trzeba przedstawić na ekranie. Niemniej akcja powieści toczy się na przestrzeni wielu dekad, ukazując niemalże początki rodziny Levovów w USA i zahaczając daleko w przyszłość poza tragiczne wydarzenia z końca lat 60-tych, a dodatkowo wszystko zostało opisane z perspektywy alter ego pisarza, Nathana Zuckermana, który również pojawia się w filmie (David Straithairn). A zatem wystąpienie tzw. epizodyczności wydawało się być nieuniknione! W trakcie projekcji okazało się natomiast, że John Romano, który napisał scenariusz, wyciął po prostu praktycznie wszystkie retrospekcje bohaterów, skupiając się na wydarzeniach z 1968 roku oraz ich następstwach. Możliwe, że przyjąłbym ten fakt o wiele spokojniej, gdyby nie to, że twórcy oprócz koniecznych z ich punktu widzenia cięć, pozwolili sobie na drobne zmiany fabularne, które w mojej opinii diametralnie zmieniły wymowę powieści Rotha (w szczególności mam na myśli zakończenie). Długo zadawałem sobie pytanie dlaczego ktokolwiek wpadł na pomysł poprawienia tak znakomitego materiału i naprawdę nie doszedłem do żadnego konstruktywnego wniosku…
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
Naprawdę nie wiem, o czym bym pomyślał, gdybym obejrzał "Amerykańską sielankę" nie znając książkowego oryginału (chociaż Grażka twierdzi, że film jest spoko). Czy film Ewana McGregora zachęciłby mnie do przeczytania powieści Rotha? Trudno powiedzieć, ale abstrahując od haniebnego wypaczenia sensu powieści, muszę docenić warsztat reżyserski Szkota. Jak na debiut to "American Pastoral" ogląda się całkiem nieźle - ach te kolory! Warto zwrócić uwagę na interesującą scenografię. Dom "Szweda" w Old Rimrock (a także całe miasteczko) wyobrażałem sobie dokładnie w taki właśnie sposób. Doskonale ukazano dzielnice nędzy w Newark, w które nieopatrznie zapuszcza się Seymour – za te sceny przyznaję nagrodę imienia Rycha Peji. Co ciekawe, praktycznie cały film powstał w Pensylwanii, nie zahaczając nawet o rodzinne dla Philipa Rotha New Jersey (byłem przekonany, że wspomniane ulice nędzy kręcono w Detroit albo w Łodzi). W fabułę książki sprawnie wplecione zostały ważne zjawiska oraz wydarzenia polityczno-społeczne: amerykański antysemityzm, wojna w Wietnamie, afera Watergate, premiera „Głębokiego gardła” czy zamieszki w Newark z 1967 roku, które doprowadziły do zniszczenia sporych połaci miasta. W filmie z kolei wygląda to tak sobie, troszkę jakby na siłę. Dodatkowo zdecydowanie zabrakło głębszego skupienia się na wewnętrznych problemach trapiących w szczególności „Szweda” - głównie jego umiłowania dla Ameryki i amerykańskiego snu (dodam, że spora część powieści to po prostu przemyślenia bohatera na różne tematy, które raczej trudno przedstawić na ekranie).
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
Ciekawie wypada z kolei kwestia doboru obsady, ponieważ Ewan McGregor nijak nie pasuje do mojego wyobrażenia o "Szwedzie". Szkot zdecydowanie bardziej kojarzy mi się z wychudzonym heroinistą Rentonem z legendarnego "Trainspotting" niż z żydowskim sportowcem o aryjskim wyglądzie, który stał się niemal mityczną postacią dla młodzieży w Weequahic. I jakkolwiek by się nie starał na ekranie to nie jestem w stanie uwierzyć w jego wiarygodność. Podobnie wygląda sytuacja w przypadku córki Seymoura, Merry. Dakota Fanning jest, nie owijajmy w bawełnę, zbyt ładną dziewczyną, bym mógł ją zaakceptować w tej roli (zgodnie z książkowym opisem jej postać w pewnym momencie życia roztyła się, a z powodu trądziku nie była uważana za zbyt atrakcyjną). O wiele lepiej sprawy mają się z Jennifer Connelly, która zagrała Dawn, żonę "Szweda". Bardzo dobrze dobrana aktorka, po raz kolejny potwierdziła swój nieprzeciętny talent. W kwestii Lou Levova mam natomiast ambiwalentne odczucia, ponieważ Peter Riegert postarał się całkiem nieźle, ale książkowy pierwowzór miał wyjątkowy pazur. Zdecydowanie najbardziej wierna powieściowemu oryginałowi rola to z pewnością David Strathairn, który wcielił się w narratora opowieści.
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
"Amerykańska sielanka" z pewnością nie jest filmem, który może dorównać w jakimkolwiek stopniu książkowemu oryginałowi. Ewan McGregor na początku swojej drogi reżyserskiej porwał się na wybitną powieść i chociaż należy docenić jego ambicję, to jednak bez wątpienia poniósł sromotną porażkę niemal w każdym aspekcie. W dzisiejszym czasach pełnych kompletnej ignorancji warto jednakże zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt. Przyglądając się współczesnym mediom, zwłaszcza tym o prawicowej, wyjątkowo ograniczonej orientacji, łatwo można odnieść wrażenie, że terroryzm jest wyłącznie narzędziem walki radykalnych islamistów, a przed Al-Ka’idą nie było zamachów (któż bowiem pamięta zamach w Oklahoma City w 1995 roku?). Dlatego też w ramach uzupełnienia wiedzy do "Amerykańskiej sielanki" polecam obejrzeć znakomity, nominowany do Oscara, dokument "The Weather Underground" z 2002 roku (temat kompletnie nieznany lub zapomniany w Polszy).
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
Ocena: 5/10.

wtorek, 7 listopada 2017

"Blade Runner 2049" (2017)



 I have memories, but I can't tell if they're real.

Od premiery bez mała jednego z najważniejszych filmów w historii nie tylko science fiction, ale i całej kinematografii minęło 35 długich lat. Chociaż od dawna mówiło się na mieście o remake’u lub sequelu "Blade Runnera" to niezbyt chciało mi się wierzyć, że ktokolwiek podejmie się tego nie lada wyzwania. Niemniej moda na odświeżanie klasyków ma się w najlepsze (mimo różnych efektów końcowych) i na nic w tej kwestii zdają się moje obawy czy niezbyt optymistyczne podejście. Tym razem na reżyserskim stolcu zasiadł Denis Villeneuve i trzeba przyznać, że po ostatnich osiągnięciach Ridleya Scotta (żenujący głupotą "Alien: Covenant") może to nawet lepiej. Kanadyjczyk miał już na koncie kilka ciekawych produkcji (m.in.: "Prisoners", "Enemy" czy "Sicario"), a jego ostatni flirt z s-f w postaci "Arrival" przyjęto nadspodziewanie dobrze. Niemniej podziwiam człowieka, ponieważ do podjęcia się wyzwania tak dużego kalibru trzeba mieć jaja z najtwardszej stali. Zanim wybrałem się do kina obejrzałem trzy krótkie filmiki, które przedstawiały wydarzenia mające miejsce pomiędzy 2019 rokiem, w którym rozgrywał się oryginał, a 2049 rokiem, w którym osadzono akcję sequela. Animowany "Black Out 2022" przedstawia tragiczne wydarzenia, które doprowadziły do jednego z najpoważniejszych kryzysów w dziejach ludzkości, "2036: Nexus Dawn" to z kolei opowieść o początkach nowej generacji androidów, natomiast "2048: Nowhere to Run" stanowi już swoisty wstęp do najnowszej części.
źródło: http://bladerunnermovie.com/
W ciągu trzydziestu lat ludzkość przeszła tragiczną drogę od kompletnego zakazu produkcji androidów do powtórnego przywrócenia ich do łask. Wszystko za sprawą genialnego wynalazcy Niandera Wallace’a (Jared Leto), który uratował rodzaj ludzki przed klęską głodu, a na fundamentach upadłej korporacji Tyrella zbudował własne imperium zajmujące się wytwarzaniem sztucznej siły roboczej. Tym razem androidy nowej generacji mają być bezwzględnie posłuszne ludzkim panom i wykonywać wszystkie rozkazy bez zająknięcia. Niemniej zawód łowcy androidów wcale nie stracił racji bytu – w 2049 roku w dalszym ciągu egzystuje wiele androidów wytworzonych jeszcze za czasów Tyrella, które funkcjonują bez żadnych ograniczeń wiekowych. Młody blade runner K (Ryan Gosling) eliminując kolejny relikt z poprzedniej epoki wpada na trop przedziwnej i wręcz niemożliwej do wyobrażenia anomalii, która może doprowadzić do całkowitej zmiany relacji pomiędzy ludźmi oraz ich sztucznymi odpowiednikami.
źródło: http://bladerunnermovie.com/
"Blade Runner 2049", podobnie jak pierwowzór, przedstawia wyjątkowo spójną i jednocześnie wysoce pesymistyczną wizję przyszłości totalnie zdominowanej przez monumentalne korporacje transnarodowe. Jest to także rzeczywistość, w której nigdy nie powstało Apple, a triumfy święcą Atari czy Pan Am (nie wspominając już o Sony). Ogromne metropolie, spowite wiecznym smogiem, przerywanym częstymi opadami kwaśnego (i podejrzewam przy okazji radioaktywnego) deszczu, ulice na najniższym i najpodlejszym poziomie miasta, pełne śmieci oraz różnego rodzaju mętów to właśnie środowisko, w którym osadzony został sequel "Łowcy androidów". Jeśli pamiętacie jeszcze niezwykle oryginalny klimat pierwszej części to naprawdę nie będziecie zawiedzeni pod tym względem (chociaż spotkałem się z opiniami, że film kompletnie zatracił całą otoczkę noir). Los Angeles 2049 roku to wizja przyszłości obok której nie można przejść obojętnie. Szokujące wrażenia robią także pozostałe miejscówki w kiedyś słonecznej Kalifornii, które odwiedza K, ale prawdziwym majstersztykiem jest dopiero porzucone przez ludzi Las Vegas z monumentalnymi pozostałościami epickich kasyn. Pod względem wizualnym "Blade Runner 2049" to absolutne mistrzostwo świata – oprócz wspomnianych powyżej miejsc, zwróćcie koniecznie uwagę na bazę (główną siedzibę) Wallace’a: czyż nie zapiera tchu w piersiach? Osobny akapit należałoby w zasadzie poświęcić na efekty specjalne, ale postanowiłem ograniczyć się do wspomnienia o Joi (Ana de Armas), formie sztucznej inteligencji, którą można sobie dowolnie personalizować. Oczywiście od razu kojarzy się z "Her", ale oglądając tę istotę można zadać sobie tylko jedno pytanie: jak oni to zrobili? Muzyka świetnie komponuje się ze stroną wizualną filmu, choć i tu udało mi się przeczytać, że to już nie to samo co ścieżka dźwiękowa z oryginału (oczywiście, że nie skoro to inny film).
źródło: http://bladerunnermovie.com/
Fabuła "Blade Runner 2049" nie należy może do najbardziej oryginalnych i z pewnością nie jest najmocniejszym punktem filmu. Niemniej rozwiązania fabularne nie urągają inteligencji bardziej rozwiniętego intelektualnie widza, a co najważniejsze nie odbierają wcale przyjemności z seansu. W tym miejscu warto wspomnieć o długości produkcji Denisa Villeneuve’a: aż 2 godziny i 44 minuty! Jak na dzisiejsze standardy to naprawdę sporo! Niemniej muszę przyznać, że dawno niemal trzy godziny nie minęły tak szybko (no chyba, że nad oceanem w Miramar). Po prostu mam wrażenie, że chociaż ekranowych wydarzeń tak naprawdę nie było zbyt wiele, to ledwie rozsiadłem się w kinowym fotelu, a już za chwilę oglądałem napisy końcowe. Pod względem oglądalności oraz czerpania przyjemności z seansu "Blade Runner 2049" osiągnął wszystko, co można było osiągnąć. Oczywiście od razu pojawiły się głosy ortodoksyjnych wyznawców oryginału, że fabuła chujowa z powodu pozbawienia głębi filozoficznej i ma na celu jedynie wprowadzenie do kolejnych części. Dla mnie jest to troszkę śmieszne, ponieważ nie możemy zapomnieć, że nikt nie będzie kręcił po raz drugi takiego samego filmu, jakim był pierwotny "Łowca androidów". W kategorii sequelu Denis Villeneuve wycisnął ze swojej produkcji wszystko co można. Jedyne, czego tak naprawdę mi brakuje, to przejmującej sceny pokroju legendarnego monologu Rutgera Hauera.
źródło: http://bladerunnermovie.com/
Pod względem aktorskim jest bardzo dobrze. Ryan Gosling, wcielając się w K, nie tworzy może kreacji szczególnie oryginalnej dla swojej kariery (małomówny twardziel), ale na ekranie sprawdza się znakomicie. Partnerujący mu Harrison Ford (Rick Deckard), po raz kolejny wracający do legendarnej roli po latach, jest dokładnie taki jak trzeba: zgorzkniały, rozgoryczony i wkurwiony. Znakomity występ. Sporo ciekawych rzeczy ma miejsce na drugim planie. Poczynając od fantastycznej Any de Armas (Joi), przez przejmującego Dave’a Bautistę (Sapper Morton) oraz starego znajomego Edwarda Jamesa Olmosa (Gaff), a kończąc na niezwykle interesującej roli Robin Wright (porucznik Joshi). Oczywiście nie sposób pominąć świetnych czarnych charakterów: Jareda Leto wcielającego się w potężnego i bezwzględnego Niandera Wallace’a oraz Sylvii Hoeks (Luv) grającej jego absolutnie oddaną asystentkę.
źródło: http://bladerunnermovie.com/
"Blade Runner 2049" to znakomite oraz, co najważniejsze, inteligentne kino na bardzo wysokim poziomie. Wizualna maestria pesymistycznej wizji przyszłości, zapierające dech w piersiach efekty specjalne oraz świetne aktorstwo to bez wątpienia trzy największe zalety filmu Denisa Villeneuve’a. Dawno nie miałem ochoty tak bardzo polecić żadnego filmu!
źródło: http://bladerunnermovie.com/
Ocena: 8/10.

niedziela, 8 października 2017

"Zaćma" (2016)



W ramach wspomnienia wesołych, słonecznych wakacyjnych dni (ach, do dzisiaj zadaję sobie pytanie czy warto było wracać z Porto, żeby zobaczyć tak uroczy wrzesień oraz październik w Polszy?) postanowiłem napisać recenzję "Zaćmy" w reżyserii Ryszarda Bugajskiego, chociaż od seansu minęły już niemal dwa miesiące. Z twórczością tego niezwykle doświadczonego reżyseria nie miałem zbyt wiele styczności, świadomie pomijając ostatnie dzieła pokroju "Generała Nila" czy "Układu zamkniętego". Ostatnia produkcja zainteresowała mnie natomiast z powodu głównej bohaterki filmu, która postacią była wręcz niebanalną. Julia Brystiger (pieszczotliwie zwana Krwawą Luną) to z jednej strony doktor filozofii, a z drugiej funkcjonariuszka komunistycznego aparatu bezpieczeństwa (dyrektorka V Departamentu MBP), która szczególnie wykazała się w walce z organizacjami religijnymi w najmroczniejszych czasach powojennych. Co ciekawe po odejściu z ministerstwa bezpieczeństwa w 1956 roku Julia Brystiger poświęciła się działalności pisarskiej oraz redaktorskiej. A co jeszcze ciekawsze na starość rozpoczęła swoisty flirt z kościołem katolickim (tym dziwniejszy, że była Żydówką). Czyż nie jest to idealny scenariusz na film?
źródło: http://www.filmweb.pl
W siermiężnej, komunistycznej Polszy niegdyś potężna i budząca postrach farorzy wszystkich wyznań Julia Brystiger (Maria Mamona) stała się praktycznie zwyczajną obywatelką. Przechodząc swoistą duchową przemianę była dyrektorka V Departamentu MBP postanawia za wszelką cenę uzyskać audiencję u niezłomnego prymasa Stefana Wyszyńskiego (Marek Kalita). Duchowni, obawiając się prowokacji ze strony Służby Bezpieczeństwa, postanawiają zachować ostrożność i wybadać prawdziwe zamiary kobiety poprzez niewidomego księdza Cieciorkę (Janusz Gajos) oraz siostrę Benedyktę (Małgorzata Zajączkowska).
źródło: http://www.filmweb.pl
Oczywiście, jak to już niezwykle często bywa w polskiej kinematografii, zanim zaczął się film mogłem przez kilkadziesiąt sekund podziwiać nazwy wielu sponsorów, którzy przyczynili się do jego powstania. Przed seansem poczytałem pobieżnie życiorys głównej bohaterki, dlatego też liczyłem, że w produkcji wyreżyserowanej przez niezwykle doświadczonego w filmowym rzemiośle Ryszarda Bugajskiego, znajdę odpowiedź na pytanie co skłoniło Julię Brystiger do czegoś w rodzaju zbliżenia z kościołem katolickim. Albo choćby próbę wyjaśnienia tej niezwykłej przemiany światopoglądowej. Niestety muszę Was rozczarować – tak naprawdę "Zaćma" nie daje odpowiedzi na żadną z powyższych kwestii. Nawet pytania stawiane przez duchownych głównej bohaterce pozostają bez wyraźnej, jasnej odpowiedzi, tonąc w oceanie niedopowiedzeń oraz pokrętnych wyjaśnień. Można nawet odnieść wrażenie, że sama postać nie wie dlaczego robi to co robi. Pod względem poczułem zatem ogromny zawód, ponieważ twórcy zdecydowanie postawili na łatwiznę i przedstawili wszystko jako jedno wielkie niedopowiedzenie (no chyba, że uznamy za przyczynę nawrócenia nachalne, wręcz prostackie, wizjo-sny prześladujące byłą funkcjonariuszkę MBP).
źródło: http://www.filmweb.pl
Oglądając "Zaćmę" w kilku monetach poczułem prawdziwe zażenowanie. Nachalna symbolika religijna epatująca widza z ekranu naprawdę do mnie nie trafia. O ile flashbackowe (chociaż z drugiej strony mogły to być sny) sceny z przesłuchań ze złotych lat służby w MPB wyglądały początkowo całkiem dobrze, to Bugajski postanowił wszystko spierdolić, gdy okazało się, że niezłomny więzień to coś w rodzaju inkarnacji Jezusa Chrystusa. Kolejny żenujący i wyjątkowo ograny motyw to Zbawiciel przybity do krzyża i krwawiący prawdziwą krwią. Naprawdę? Czyż nie można było tego zrobić troszkę subtelniej i mniej nachalnie? Mocno średnio wypadają również sceny z międzywojennego Lwowa – wyraźnie brak niepowtarzalnego klimatu tego miasta. Kolejna wada to niezbyt dobrze napisane dialogi. Większość kwestii głównej bohaterki ma jakby teatralny charakter, kompletnie nie przystając do otaczającej rzeczywistości (w szczególności w trakcie rozmowy z prymasem). Wyjątki to oczywiście rozmowy z księdzem Cieciorką, siostrą Benedyktą oraz zdecydowanie najlepsza w filmie konwersacja z dozorcą Marianem. Ciężko tak poczuć na ekranie klimat głębokiego PRL – w oscarowej "Idzie" zrobiono to o wiele lepiej. Jeśli miałbym natomiast wskazać jakąś zaletę, to moim zdaniem bardzo dobrze przedstawiono bezradność Julii Brystiger jako zwyczajnej obywatelki, która w wielu sytuacjach życiowych po prostu sobie kompletnie nie radzi.
źródło: http://www.filmweb.pl
Pod względem aktorstwa "Zaćma" wypada raczej solidnie, chociaż wcielająca się w Julię Brystiger Maria Mamona czasami wygłasza dialogi z wyraźnie teatralną manierą, co wypada na ekranie dosyć dziwnie. Niemniej jej rolę zaliczam na plus, podobnie jak świetnego Janusza Gajosa, wcielającego się w okrutnie doświadczonego przez życie księdza Cieciorkę. Podobała mi się również Małgorzata Zajączkowska w roli wątpiącej w istnieje boga siostry Benedykty. Do roli dozorcy Mariana idealnie po prostu nadawał się Sławomir Orzechowski. Pewne uwagi mam natomiast do Marka Kality, grającego prymasa Wyszyńskiego. Trochę brakuje mu powagi oraz majestatu Andrzeja Seweryna z "Prymasa – Trzy lat z tysiąca", przez co na ekranie prezentuje się raczej miałko. Z powodu wagi tej postaci dla filmowych wydarzeń należało się postarać zdecydowanie bardziej.
źródło: http://www.filmweb.pl
Jestem zmuszony "Zaćmę" potraktować jako spore rozczarowanie. Spodziewałem się po filmie odpowiedzi, a okazało się, że twórcy nie zadali nawet pytań. Nachalna religijna symbolika oraz fatalnie napisane dialogi dopełniają tego obrazu miałkości oraz prostactwa intelektualnego. Ciężko polecić.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 5/10.

sobota, 23 września 2017

"Alien: Covenant" (2017)



Serve in Heaven or reign in Hell?

Wydawało się, że monstrualny zjazd kariery Ridleya Scotta (jebać fanów marsjańskiego stolca – recenzja w linku: "The Martian") uratować może wyłącznie powrót do korzeni. I w założeniu tym właśnie miał być "Alien: Covenant" (w Polszy znany jako "Obcy: Przymierze"). Po budzącym skrajne emocje "Prometeuszu" angielski heros reżyserii postanowił zrezygnować z pierwotnego, o wiele bardziej ambitnego pomysłu na sequel (a przy okazji ze znakomitego tytułu "Paradise Lost", nawiązującego do siedemnastowiecznego poematu Johna Miltona) i wrócić do sprawdzonego schematu z oryginalnego "Obcego". Także zamiast poznawać najgłębsze tajemnice Inżynierów, które w zasadzie były dla mnie jedyną interesująca rzeczą w poprzedniej produkcji, otrzymaliśmy kolejny odgrzewany kotlet. Niemniej liczyłem, że w Ridleyu pozostały jeszcze okruchy dawnej wielkości i może tym razem uda mu się odbić od dna, na które stopniowo opadał przez ostatnie lata. Dodatkowo czynnikiem dającym jakąś tam nadzieję były ambitne plany reżysera, czyli zapowiedź nakręcenia 65 kolejnych części "Obcego".
źródło: http://www.impawards.com
W jedenaście lat po tragicznych wydarzeniach przedstawionych w "Prometeuszu" załoga statku kolonizacyjnego Covenant przemierza odmęty kosmosu, by dotrzeć do odległej planety Origae-6. Wskutek niespodziewanej awarii spokojny dotychczas lot zostaje przerwany, a kapitan Branson (James Franco) traci życie w dramatycznych okolicznościach. Podczas naprawy uszkodzeń pozostali przy życiu członkowie załogi odbierają dosyć dziwny komunikat radiowy z pobliskiej, niewielkiej planety łudząco przypominającej Ziemię. Wbrew korporacyjnemu etosowi kontynuowania misji za wszelką cenę zapada decyzja o porzuceniu dotychczasowego celu i skupieniu się na eksploracji źródła tajemniczego przekazu. Czy to nie brzmi znajomo?
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
Ostatnio, przy okazji zaznajamiania Grażki z serią, miałem okazję odświeżyć sobie wszystkie dotychczasowe produkcje. W trakcie niedawnego maratonu nie pominęliśmy również "Prometeusza". Muszę przyznać, że kolejny seans pogłębił moje przekonanie o głupocie tegoż dzieła i dał poważnie do myślenia czy wystawione parę lat temu 6/10 nie stanowi zdecydowanie zbyt wysokiej noty. Niemniej, jak się okazało wkrótce po obejrzeniu ostatniej części, twórcy postanowili pójść jeszcze dalej w ukazywaniu głupoty oraz intelektualnego lenistwa swoich bohaterów. Wyobraźcie sobie bowiem, że lądujecie na obcej planecie, trochę podobnej do Ziemi. Czy wychodząc ze statku kosmicznego nie założylibyście skafandrów ochronnych, choćby na wszelki wypadek? Oczywiście załoga Covenant, twardo przekonana o swojej odporności na wszelkie pozaziemskie zagrożenia, tego nie czyni – jak się łatwo domyślić konsekwencje są opłakane i pojawiają się niemal błyskawicznie. Z drugiej strony nawet najgrubsze skafandry ochronne mogłoby nie pomóc tej bandzie profesjonalnych inaczej eksploratorów kosmosu. Jak można w poważnym filmie nakręcić scenę, w której dwójka bohaterów w odstępie kilku sekund zalicza glebę na tej samej kałuży krwi? Jakim trzeba mieć iloraz inteligencji, aby rozpocząć chaotyczny ostrzał wewnątrz statku kosmicznego wypełnionego zbiornikami, które mogą eksplodować w każdej chwili? Jak bardzo trzeba być odpowiedzialnym, aby zaryzykować życie dwóch tysięcy zahibernowanych kolonistów dla czystej prywaty? Niestety, ku mojemu absolutnemu zdziwieniu, takich scen są całe masy – tylko usiąść i rzewnie zapłakać nad tym absurdem oraz nonsensem.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
 Skoro czynnik ludzki kompletnie nie spełnia pokładanych w nim nadziei (mentalnie jest to poziom w okolicach dalszych części "Transformers") to czy warto w ogóle oglądać "Alien: Covenant"? Z pewnością warto docenić wrażenia wizualne, które zaserwował nam Ridley Scott i spółka. Pod tym względem trudno się do czegokolwiek przyczepić, ale jednak jest jeden spory wyjątek. Oglądanie xenomorpha czy też neomorpha to już zdecydowanie nie to samo doznanie co kiedyś. W szczególności, gdy stworzenie zostało w całości wykreowane w CGI i możemy zobaczyć je w dziennym świetle. Okrutna, bezwzględna istota traci w ten sposób wszystkie dotychczasowe atuty, które budowały przerażenie u widza. O wiele lepiej, gdyby xenomorph pozostał tam gdzie jego naturalne miejsce – w półmroku, klaustrofobicznie ciasnych wnętrz statków kosmicznych czy pozaziemskich baz. W scenach rozgrywających się pomiędzy androidami dostrzegam z kolei szczątki pierwotnego, o wiele bardziej ambitnego projektu Ridleya. Liczne nawiązania do literatury, filozoficzne dysputy – o ileż wypada to ciekawiej od oglądania skutków kolejnej kretyńskiej decyzji! Konfrontacje poglądów Davida (Michael Fassbender) oraz Waltera (również Michael Fassbender) to tak naprawdę najciekawsze i najlepsze momenty "Alien: Covenant". Swoją drogą można również wysnuć niepokojący wniosek, że ludzie stali się podrzędną rasą w stosunku do sztucznej inteligencji, którą sami stworzyli (a przy najmniej takiż wniosek wysnuła ona sama). Podobnie jak w "Prometeuszu" pojawia się wyraźny problem z zaawansowaną technologią widoczną na ekranie - w szczególności, jeżeli zestawimy to z pierwotnymi "Alienami", które rozgrywały się przecież znacznie później.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
 Omówienie wyczynów aktorskich tym razem rozpocznę nietypowo, ponieważ pragnę zwrócić uwagę na kompletnie nonsensowny i wręcz absurdalny angaż Jamesa Franco do roli kapitana Covenant, który ginie w ciągu pierwszych pięciu minut filmu. Świetny pomysł, żeby spektakularnie zmarnować potencjał tak doskonałego aktora! I chuj z tego, że nakręcono niby jakieś tam sceny z nim, skoro nie ma ich w ostatecznej wersji filmu! Gdy otrząśniemy się już z pierwszego szoku to warto zwrócić uwagę na znakomity występ Michaela Fassbendera w podwójnej roli. Zarówno David, znany z "Prometeusza", jak i Walter to kawał świetnej aktorskiej roboty i jeden z niewielu powodów, dla których warto oglądać kolejny epizod rozmieniania się Ridleya na drobne. O reszcie występów najlepiej byłoby nic nie pisać, ponieważ poziom ich miałkości jest totalny. Aktorzy postarali się tak dobrze, że z wyjątkiem imion androidów, po seansie nie byłem w stanie nazwać żadnego z bohaterów. Warto jedynie napomknąć o trochę mniej miałkich rolach Katherine Waterston (Daniels), Billy’ego Crudupa (Oram) czy Danny’ego McBride’a (Tennessee).
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
Po raz kolejny w ciągu ostatnich lat Ridley Scott kompletnie zawiódł moje oczekiwania. "Obcy: Przymierze" po raz kolejny powiela ten sam pomysł na film, aczkolwiek tym razem toniemy w oceanie absurdu, głupawych decyzji oraz CGI, które kompletnie niszczy złowieszczy wizerunek xenomorpha. To naprawdę nadaje się do oglądania wyłącznie dla najbardziej zagorzałych miłośników serii. Aha, jeśli liczycie, że dostaniecie jakiekolwiek odpowiedzi na pytania postawione w "Prometeuszu" to kindybał Wam w szamot.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
Ocena: 4/10.

sobota, 12 sierpnia 2017

"Kamper" (2016)



Dzięki rozlicznym zajęciom pobocznym oraz znakomitemu terminarzowi na tegorocznej edycji Letniego Taniego Kinobrania zameldowałem się dopiero w upalną sobotę pierwszego weekendu sierpnia (jeszcze ledwo zdążyłem na seans z powodu awarii tramwajowej). Na rozdziewiczenie kolejnej odsłony festiwalu z powodów patriotycznych wybrałem oczywiście polską produkcję (wieczna chwała wielkiej Polsce!). "Kamper" w reżyserii debiutującego Łukasza Grzegorzka zapowiadał się jako nie lada rozrywka utrzymana w klimatach Warszawy znanej z wczesnego etapu twórczości Taco Hemingwaya (w szczególności doskonałego Trójkąta warszawskiego czy wybornej Umowy o dzieło). Albo przynajmniej mi się tak wydawało z powodu przebłysków z dawno przeczytanej recenzji. W zasadzie mogło dotyczyć całkowicie innego filmu lub nie mieć miejsca wcale – ostatnio ponownie oglądałem "Zagubioną autostradę" Davida Lyncha, więc trudno ocenić co jest prawdą, a co imaginacją umysłu. Dla tych, którzy mieli niewielką styczność z grami komputerowymi służę wyjaśnieniem odnośnie tytułu filmu. Nie chodzi o samochód turystyczny, lecz o pewną taktykę polegającą na zajmowaniu trudno dostępnych pozycji i biernym oczekiwaniu na przeciwnika.
źródło: http://www.filmweb.pl
Tytułowy Kamper (Piotr Żurawski) to około 30-letni team leader zespołu testującego gry komputerowe. Dla wielu moich znajomych z paździerzowego przełomu podstawówki i liceum oraz zdecydowanej większości czytelników CD Action, taka praca była po prostu spełnieniem marzeń. Oprócz fajnej i niezaprzeczalnie interesującej pracy Kamper posiada oddaną małżonkę Manię (Marta Nieradkiewicz), mocno zainteresowaną kuchnią, oraz dosyć przestronne mieszkanie kupione za hajs teściów. Jednakże w tym na pozór doskonałym życiu nie wszystko jest całkowicie idealne. Niedojrzałość emocjonalna i idiotyczne żarty naszego bohatera coraz bardziej irytują jego żonę. Idylla dobiega końca, gdy pewnego dnia Mania wyznaje Kamperowi, że zdradziła go z uznanym szefem kuchni Markiem Baną (Jacek Braciak).
źródło: http://www.filmweb.pl
Chociaż po seansie wydaje się to mocno bezpodstawne, to w "Kamperze" pokładałem dosyć spore nadzieje na dobre kino. Niestety już wkrótce po rozpoczęciu się filmu Łukasza Grzegorzka dopadły mnie wątpliwości. Pod względem fabularnym jest to totalnie zwyczajna opowieść, która nie wyróżnia się kompletnie niczym z wyjątkiem może wysokiego stopnia niedojrzałości emocjonalnej głównego bohatera (przykładowo dla jego żony uprana pościel oznacza, że małżonek musiał uprawiać seks pod jej nieobecność). Nie oczekujcie zatem spektakularnych zwrotów akcji czy błyskotliwych konwersacji z ostrymi jak maczeta ripostami (do dialogów wrócimy jeszcze później). Jest naprawdę bardzo zwyczajnie: bohaterowie jedzą śniadania, rozmawiają, pracują, wychodzą do baru – ot, najzwyklejsza w świecie proza życia. W zasadzie jedynym wyjątkiem od zwyczajności egzystencji jest postać Luny (Sheily Jimenez), zmysłowej nauczycielki języka hiszpańskiego, wyjętej jakby z innej rzeczywistości (i dodajmy jeszcze: lecącej na takiego frajera). Tak naprawdę po tygodniu od seansu ciężko sobie przypomnieć z filmu coś więcej niż dosłownie kilka migawek, choć nie mogę powiedzieć, żebym specjalnie nudził się w kinie (warto podkreślić w tym miejscu, że "Kamper" trwa tylko półtorej godziny). Oprócz Luny z pewnością zapadła mi w pamięć znakomita parodia programów kulinarnych pokroju MasterChefa, w której po prostu bryluje Jacek Braciak.
źródło: http://www.filmweb.pl
Zdecydowanie brakuje mi choćby oddania specyficznego klimatu współczesnej Warszawy (po co te wszystkie panoramy miasta?). Chociaż z drugiej strony dzięki pominięciu atmosfery panującej w stolicy, film nabiera uniwersalnego wymiaru, dzięki któremu mógłby się rozgrywać w prawie każdym większym mieście z przeszklonymi biurowcami i foodtruckami. Zgodnie z obietnicą wróćmy na chwilę do dialogów. Współcześnie dochodzimy do bardzo dynamicznej zmiany w sposobie mówienia młodych ludzi (trzydziestolatków też to dotyczy). Pewne powiedzonka czy słowa, niczym memy (z których de facto często się wywodzą), mają określony żywot i to co kiedyś było na czasie, teraz brzmi trochę drętwo, żeby nie powiedzieć sztucznie. I tak właśnie odbieram frazy wypowiadane przez bohaterów. Ponadto już po seansie naczytałem się sporo o rzekomej głębi i przenikliwości "Kampera". Kurwa, głębię i przenikliwość to można znaleźć na przykład w Nieznośniej lekkości bytu Milana Kundery, a nie w opowieści o kolesiu, który nie wie gdzie kupić kołdrę, ponieważ nagle musiał przestać być dużym dzieckiem! Muszę jednak dodać, że jak na reżyserski debiut to Łukasz Grzegorzek poradził sobie pod względem realizacyjnym całkiem nieźle, a mimo wymienionych wyżej wad "Kamper" nie jest jawnie tragiczny i ociera się o solidność.
źródło: http://www.filmweb.pl
Warto również pochwalić twórców za doskonałe dobranie aktora do roli głównej. Piotr Żurawski zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym, znakomicie nadaje się do występu jako Kamper. W odgrywaniu niedojrzałości intelektualnej wydaje się tak naturalny, że zacząłem się obawiać czy nie gra po prostu samego siebie (ale miejmy nadzieję, że jest po prostu dobrym aktorem). Marta Nieradkiewicz postawiła z kolei na kompletne wtopienie w zwyczajność produkcji. Jakże blado wygląda na tle pomysłowej Golshifteh Farahani z niedawno recenzowanego "Patersona"! A przecież Polka miała do zagrania o wiele więcej dramy i emocji! W zasadzie zapamiętałem jej jedną przejmująca scenę – wybuch długo skrywanej frustracji do nieoczekiwanie realistycznym podejściu Kampera do pomysłu z foodtruckiem. Bartłomiej Świderski (Carlos) oraz Justyna Suwała (Dorota) jako postacie drugoplanowe są całkiem w porządku. Jednak prawdziwą wisienką na torcie jest Jacek Braciak, wcielający się w znającego życie szefa kuchni. Naprawdę, genialny występ!
źródło: http://www.filmweb.pl
"Kamper" zawiódł moje oczekiwania po całości, ale nie jest to produkcja, którą należy całkowicie skreślić. Jeżeli kiedyś będziecie dysponować wolnym czasem to można sobie od biedy zapuścić – średnio wzbogaci to Wasze życie intelektualne, ale również nie poczujecie się zubożeni. Idealny film do obejrzenia i zapomnienia. Łukasz Grzegorzek jest dopiero na początku budowania własnej legendy, więc miejmy nadzieję, że jego kolejne produkcje będą znacznie lepsze – solidność już prawie osiągnął.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 5/10.