The greatest teacher, failure is.
Tym razem postanowiłem nie pierdolić się w tańcu i ruszyłem do
kina "Star Wars: Episode VIII - The Last Jedi" już wkrótce po premierze. Co
ciekawe sala w Małopolskim Ogrodzie Sztuki (interesująca akcja Kina pod
Baranami – Barany w MOSie) z
pewnością nie należy do największych, a chociaż cena poniedziałkowego seansu
była bardziej niż przystępna, to jednak nie powiem, żebym szczególnie narzekał
na gęsty tłum popcornożerców i siorbaczy Coca-Coli. Rychła chęć
obejrzenia kolejnej części sagi nie wynikała może bezpośrednio z umiarkowanie
solidnego "Przebudzenia mocy", lecz raczej z nadziei, które rozbudził znakomity
wręcz "Łotr 1" (mimo upływu czasu polski tytuł brzmi dalej tak samo kretyńsko
jak na początku). Co prawda dosyć szybko ogarnąłem się i zorientowałem, że nie
będę już oglądał przygód Jyn i Cassiana, lecz Rey i pierwszego emo-Jedi, ale jakiś tam szczątkowy
entuzjazm pozostał. Żeby to zrozumieć ten sentyment trzeba by wrócić na boiska
podstawówki lat 90-tych ubiegłego stulecia, trzymając w rękach paczkę Ruffles z
legendarnymi tazosami, które
umieszczało się w Albumie Mocy.
Pamiętam, że zebrałem wszystkie (gdzie to jest teraz, Drodzy Rodzice?!), a
jednego tazosa miałem tak
rozjebanego, że musiałem go skleić taśmą… Ale, ale wracajmy do sedna! Na
zakończenie wstępu pragnę nadmienić, że w recenzji mogą pojawić się spoilery istotne z punktu widzenia
ostatecznej oceny filmu.
© & ™ Lucasfilm Ltd. |
Jak doskonale pamiętamy (lub nie)
z poprzedniej odsłony Rey (Daisy Ridley) w końcu dopięła swego i odnalazła
legendarnego Luke’a Skywalkera (Mark Hamill). Niemniej upragnione spotkanie
wypadło co najwyżej blado, przez co młoda adeptka Jedi musiała sporo natrudzić
się, aby skłonić starego mistrza do przekazania jej swojej mądrości. Tymczasem,
mimo spektakularnej klęski kolejnej Gwiazdy
Śmierci w poprzedniej
części, faszystowsko-militarystyczne siły Najwyższego Porządku odnoszą spore
sukcesy w zwalczaniu Nowej Republiki. W zasadzie jedynym godnym przeciwnikiem
dla organizacji Snoke’a (Andy Serkis) pozostaje Ruch Oporu dowodzony przez
niezłomną generał Organę (Carrie Fisher). Oczywiście sytuacja pogarsza się
wydatnie w momencie, gdy Najwyższy Porządek lokalizuje ważną bazę rebeliantów.
© & ™ Lucasfilm Ltd. |
Przechodząc do istoty recenzji
muszę przypomnieć, że nigdy nie udało mi się zostać totalnym freakiem "Star Wars", by pochłaniać coraz
to nowsze wytwory tzw. expanded universe.
Z tego też powodu nie szukajcie w tekście odpowiedzi kto jest kim i skąd się
wziął albo listy wszystkich Easter eggs
(a tak przy okazji dopiero po lekturze Amerykańskich
bogów Neila Gaimana zainteresowałem się skąd wzięła się nazwa Wielkanocy w
języku angielskim). Pierwsze myśli, jakie nasunęły mi się zaraz po seansie, to
chaos, niespójność oraz wyraźne luki scenariuszowe, które w tak dopieszczonej produkcji
nie mają prawa zaistnieć. Powiedzmy, że "Last Jedi" składa się z mniej więcej
trzech, przeplatających się wątków. O ile trening Rey z Luke’m oraz ucieczka
rebeliantów przed flotą Najwyższego Porządku wpisują się kanon "Star Wars", o
tyle absurdalna i bezsensowna misja Finna oraz Rose jest jakby wyjęta z
całkowicie innego uniwersum. Planeta z kosmicznym kasynem (sic!) wygląda bowiem jak połączenie "Casino Royale" ze "Strażnikami Galaktyki" – i w zasadzie właśnie w tym drugim filmie idealnie odnalazłaby się
postać grana przez Benicio Del Toro (DJ). Absurd i nonsens kompletnie nic nie
wnoszący do fabuły filmu. Odnośnie luk w fabule to, aby nie za bardzo spoilować, wspomnę jedynie o dwóch
kwestiach. Ucieczka jednego z bohaterów z chyba najlepiej strzeżonego pomieszczenia
w całym imperium Najwyższego Porządku nie zaprzątała zbytnio uwagi
scenarzystów. Czy naprawdę nie istniała żadna możliwość zniszczenia
rebelianckiej floty zanim skończyło się paliwo? Oprócz tego nie trudno wskazać o
wiele więcej przykładów, ale to już pozostawiam w Waszej gestii.
© & ™ Lucasfilm Ltd. |
Długimi latami czekałem, żeby
ujrzeć na ekranie potężnego, kosmicznego dreadnoughta.
Tylko po to, żeby zobaczyć, że może zniszczyć go statek kosmiczny poruszający
się w tempie Roberta Korzeniowskiego za pomocą bomb (podobno
elektromagnetycznych, ale nikt w filmie o tym nie mówił). Pod względem
taktycznym "The Last Jedi" to prawdziwy dramat. Ruch Oporu marnuje swoje
szczupłe siły w kretyński sposób, w czym prym wiedzie niezaprzeczalnie
sympatyczny i pełen wigoru kosmiczny
Pyrrus Poe Dameron (Oscar Isaac). Jednakże w przeciwieństwie do króla Epiru
nasz bohater kompletnie nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia ponoszonych strat,
chcąc dalej bezmyślnie napierdalać wroga (pojęcie odwrotu taktycznego wydaje się kompletnie obce). Nawiązań do "Imperium kontratakuje" to
mi się nawet nie chce wypisywać, ponieważ szkoda miejsca. "Ostatni Jedi"
potwierdza również tezę, że im krócej trenujesz posługiwanie się Mocą i walkę
mieczem świetlnym, tym lepsze osiągasz wyniki. Z odrazą i lękiem oglądałem rzeź
świetnie wyszkolonej gwardii
przybocznej Snoke’a przez osobę, która trzymała miecz świetlny w ręce po raz
chyba trzeci w życiu (co zresztą trafnie zauważa Najwyższy Przywódca na chwilę
przed żenującym zakończeniem swojej egzystencji). Ale na koniec zostawiam
najbardziej frustrujący i najpoważniejszy argument: przestałem czuć Moc w tym
filmie.
© & ™ Lucasfilm Ltd. |
Powyższy hejting wynika w głównej mierze z mojej frustracji z powodu
niedopracowania wydawałoby się banalnych kwestii – a przecież mieliście tyle
lat, że to zrobić tak jak należy! Niemniej należy podkreślić, że "The Last
Jedi" nie jest filmem tragicznym, lecz solidną produkcją nie schodzącą poniżej
pewnego poziomu. W kwestii zdjęć oraz efektów specjalnych produkcja
reżyserowana przez Riana Johnsona robi kolosalne wrażenie, chociaż nieoczekiwanie zdarzyło się
kilka słabszych rozwiązań. Ogólnie rzecz biorąc film ogląda się całkiem nieźle
i dwie pół godziny projekcji mijają jak z bicza strzelił. Wiele scen niesie ze
sobą wyraźny ładunek emocjonalny lub są po prostu piękne pod względem
wizualnym, co dodatkowo podkreśla znakomita muzyka Johna Williamsa (zwróćcie
uwagę na epicką kwaterę Snoke’a i jego gwardię przyboczna skąpaną w czerwieni).
Flashback Luke’a i Kylo ma szansę się
stać czymś w rodzaju casusa kto pierwszy
strzelił Hana Solo, z tą różnicą, że
chodzi o to kto pierwszy doprowadził do rozpierdolenia świątyni Jedi (erekcje nerdów są nieuniknione). Poważne
wydarzenia przeplatane są licznymi humorystycznymi wstawkami, z których część
jest autentycznie zabawna (szczególnie motyw mistrza Yody) . Oczywiście przesadzono z kosmicznymi dziwadłami
pokroju włochatych pingwinów (zwanych porgs), paskudnych krów czy majestatyczny kryształowych lisów (serio). Wielka zaletą "The Last Jedi" jest z kolei aktorstwo, o czym pozwolę sobie wspomnieć w
kolejnym akapicie.
© & ™ Lucasfilm Ltd. |
Mimo wielu głosów hołubiących rolę
Adama Drivera, dla mnie Kylo Ren w dalszym ciągu pozostaje kompletnie
niestabilnym emocjonalnie emo-Jedi,
który nie wie czego chce. Doceniam kunszt aktorski Kalifornijczyka za występy w "Patersonie" czy "Silence", ale tutaj po prostu się nie sprawdza. Szkoda
zmarnowanego potencjału tej postaci. Z przykrością zauważam, że od ostatniej
odsłony moja więź emocjonalna z Rey nie uległa zmianie: po prostu nie istnieje.
Nie mam przy tym większych pretensji pod adresem Daisy Ridley – jej bohaterka
mnie całkowicie nie obchodzi, interesują mnie jedynie jej rodzice. John Boyega
jest naprawdę spoko, ale udział w kretyńskiej misji nie napawa mnie optymizmem.
Podobnie ma się rzecz z Oscarem Isaaciem. Poe Dameron to naprawdę jedna z
sympatyczniejszych postaci nowej trylogii, ale jego ekranowe zachowania pod
względem taktyki pozostawiają wiele do życzenia. Generał Hux (Domhnall Gleeson)
to również rola, która mogła wnieść ożywienie w nudne siły Najwyższego
Porządku, ale coś poszło wyraźnie nie tak. Prawdziwa radość płynie jednakże ze
starej gwardii. Carrie Fisher jako Leia sprawdza się z każdą kolejną częścią
coraz lepiej – niemniej twórcy zmarnowali znakomitą okazję na wzruszające
zakończenie jej wątku. Jednakże wszystkie laury zbiera doskonały (najlepsza
rola w karierze?) Mark Hamill, który zaprezentował na ekranie całkowicie nowe
oblicze legendarnego Luke’a Skywalkera. Imponująca rola o wyjątkowo
dramatycznym wymiarze! Na koniec warto wspomnieć, że "The Last Jedi" jest
trochę jak "Gra o tron": polubicie jakiegoś bohatera i zaraz nie żyje. W tym
przypadku odnoszę się do znanej ze współpracy z Davidem Lynchem Laury Dern
(wiceadmirał Holdo) czy niezwykle interesującej Gwendoline Christie (kapitan
Phasma).
© & ™ Lucasfilm Ltd. |
Podsumowując "The Last Jedi"
muszę stwierdzić, że jest to z pewnością solidne kino na wysokim poziomie
audio-wizualnym. Film Riana Johnsona zawiera wiele ważnych, przejmujących scen, ale jako
całokształt nie może uwolnić się od zbyt dużej ilości oczywistych wad
fabularnych. Najbardziej bolesny dla mnie fakt to oczywiście zatracenie
możliwości odczuwania Mocy, która na zawsze związała mnie z oryginalną
trylogią. Ponadto po tym co zobaczyłem w ostatniej odsłonie jestem pełen obaw
odnośnie zwieńczenia serii…
© & ™ Lucasfilm Ltd. |
Ocena: 6/10.
Recenzje pozostałych filmów "Star Wars":
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz