piątek, 30 sierpnia 2013

"Stoker"


Pewnego nudnego dnia, w czasie rutynowego przeglądania IMDb, natrafiłem na "Stoker". Z niewiadomych przyczyn film od razu przykuł moją uwagę. Powodów mogło być wiele (a tak daleko pamięcią sięgnąć nie jestem w stanie), więc zastosujmy brzytwę Ockhama, ponieważ jak doskonale wiemy, że nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę. Najprostsze rozwiązanie to oczywiste skojarzenie tytułu z Bramem Stokerem, twórcą powieści o najsłynniejszym wampirze w dziejach (i nie chodzi mi o błyszczącego się Edwarda ze "Zmierzchu"). Rzut oka na owianą mgiełką tajemnicy fabułę sprawił, że film Chan-wook Parka znalazł się kategorii must see. Na koniec wstępu wielki props dla dystrybutora za wyjątkowe i godne pochwały powstrzymanie się od spierdolenia tytułu poprzez nieudolne tłumaczenie, tudzież dodawanie zbędnych słów.
źródło: http://www.impawards.com
Aby nie psuć Wam zabawy postanowiłem ograniczyć opis fabuły "Stoker" jedynie do niezbędnego minimum. Główną bohaterkę, 18-letnią Indię (Mia Wasikowska), poznajemy w dniu pogrzebu jej ojca. Richard Stoker (Dermot Mulroney) zginął w dosyć tajemniczym wypadku samochodowym. W przeciwieństwie do swojej matki (Nicole Kidman), dziewczyna bardzo mocno przeżywa śmierć ojca, ponieważ ich relacje były niezwykle bliskie. Na dodatek India posiada dosyć ciężki charakter i bardzo wyostrzone zmysły, przez co nie jest specjalnie towarzyską osobą. W czasie pogrzebu pojawia się nikomu nieznany młodszy brat Richarda, Charlie (Matthew Goode), który postanawia na jakiś czas zamieszkać w rodowej posiadłości. I aby uwolnić się od zarzutów o spoilerowanie na tym zakończę.
źródło: http://www.foxsearchlight.com
Zdarzają się czasem książki i filmy, które wciągają tak bardzo, że stajemy się częścią kreowanego przez nie świata. Oglądając "Stoker" poczułem się mniej więcej tak samo oderwany od rzeczywistości, jak w trakcie lektury autobiograficznego Before the Dawn Gerry'ego Adamsa, które przeniosło mnie w realia zachodniego Belfastu. Scenariusz został skonstruowany na tyle doskonale, że India stała się dla mnie bardzo istotną postacią i nie mogłem przejść obojętnie obok jej perypetii. Niezwykle łatwo nawiązałem więź z postacią, chociaż nie należy ona do najbardziej sympatycznych filmowych bohaterek. Wszystko to jest zasługą niezwykle utalentowanego scenarzysty. I w tym miejscu totalne zaskoczenie: autorem świetnego scenariusza jest Wentworth Miller, legendarny Michael z "Prison Break". Aktor, który przejechał cztery sezony serialu z tym samym wyrazem twarzy. Któż by się spodziewał, że po udziale w takiej kompletnej padace Miller będzie w stanie coś jeszcze w życiu osiągnąć? Wielki props dla niego i również duży dla reżysera za przekucie tekstu w wyborne kino z niezapomnianym klimatem. Nad "Stoker" unosi się genialna aura tajemniczości, ba w pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać czy nie mamy do czynienia ze zjawiskami paranormalnymi. Piękna, otoczona lasami posiadłość, zamieszkana jedynie przez trójkę bohaterów dodatkowo potęguje nastrój. Jeśli chodzi o wybór plenerów do kręcenia filmu to chyba naprawdę nie mogło być lepiej!
źródło: http://www.foxsearchlight.com
Pod względem fabularnym "Stoker" wcale nie rozczarowuje. W dzisiejszych czasach zdarza się to wyjątkowo rzadko. Ileż już oglądałem świetnych filmów psutych przez idiotyczne, pozbawione sensu zakończenia? Na szczęście Miller ogarnął temat doskonale i zaproponował zakończenie, za które naprawdę mogę go podziwiać. Poziom przemocy, mimo pewnej sielskości filmu, jest nieoczekiwanie wysoki, co również niezmiernie cieszy moją osobę. Nie chcę spoilować, ale po prostu muszę napisać, że czasami jest wyjątkowo krwisto lub makabrycznie (polecam scenę ze zjeżdżalnią i piaskownicą). A w sumie idąc do kina myślałem: nie samą przemocą człowiek żyje... Bardzo podobały mi się także urocze, a jednocześnie niepokojące, krajobrazy Tennessee i większość zdjęć. Tu mam jednak pewną drobną uwagę: w niektórych sekwencjach kamera całkowicie niepotrzebnie latała jak paralityk. Zamiast rozdygotanego stylu preferowałbym spokojne, statyczne ujęcia. Niemniej jest to zarzut bardzo drobny, odnoszący się w zasadzie do jednego czy dwóch momentów. Poszczególne sceny zostały genialnie wyreżyserowane. Urzekły mnie samotne wycieczki i zabawy Indii, ale największe brawa należą się twórcom za relacje w trójkącie India – Charlie – Evelyn. Do tego świetne i prawdziwe dialogi, które są momentami autentycznie zabawne – jak na przykład w scenie wspólnej kolacji.
źródło: http://www.foxsearchlight.com
"Stoker" nie byłby dziełem aż tak wybitnym, gdyby nie idealnie dobrana obsada. Mia Wasikowska stworzyła genialną kreację. India w jej wykonaniu to niemal uosobienie wysublimowanej aspołeczności połączonej z dobrym wychowaniem i edukacją na najwyższym poziomie. Pod wieloma względami jej postać może wydawać się odpychająca, ale ja naprawdę byłem nią zachwycony od samego początku. Każdy gest, słowo czy też ruch doskonale wpisują się w styl, który Wasikowska narzuciła swojej bohaterce. Aż dziw bierze, że przy tak zagranej głównej postaci inna gwiazda może świecić równie jasno. Matthew Goode dał chyba z siebie wszystko co najlepsze. Charlie przyciąga uwagę od pierwszego momentu pojawienia się na ekranie. Bohater magnetyczny, fascynujący, niezwykle elokwentny, ale także skrywający w głębi siebie mroczne sekrety. Po "Stoker" Goode zasługuje na najwyższe wyrazy uznania! Trójcę bohaterów uzupełnia dobra kreacja Nicole Kidman, aczkolwiek muszę przyznać, że zdecydowanie nie tak wybitna jak dwójki opisanej powyżej. Może wynika to z faktu, iż nie po raz pierwszy oglądamy tę aktorkę w roli matki zamieszkującej tajemniczą posiadłość? Jeśli chodzi o wykonawców z drugiego planu, którzy szczególnie zapadli mi w pamięć, to z pewnością chciałbym wyróżnić Phyllis Somerville, Jacki Weaver oraz Dermota Mulroneya.
źródło: http://www.foxsearchlight.com
Chociaż spodziewałem się po "Stoker" naprawdę dobrego kina to muszę przyznać, że aż tak wysoki poziom trochę mnie zaskoczył. Świetny scenariusz Millera, doskonały i tajemniczy klimat podparty imponującym aktorstwem Wasikowskiej i Goode'a okazały się przepisem na wyborny film. Tym samym zaczynam pokładać w Chan-wook Parku spore nadzieje, a i od teraz bacznie będę się przyglądał scenopisarskiej karierze Wentwortha Millera. Gorąco polecam!
źródło: http://www.foxsearchlight.com

Ocena: 8/10.

sobota, 17 sierpnia 2013

"Drogówka"

Wojciech Smarzowski nie raz już udowodnił, że ma wielki talent i dysponuje specyficznym stylem ukazywania polskiej rzeczywistości. Chociaż nie udało mi się obejrzeć "Róży", to do dziś jestem zachwycony zarówno "Weselem", jak i "Domem złym". Cieszyłem się zatem ogromnie na "Drogówkę" licząc, że po raz kolejny zobaczę świetne kino. W momencie premiery hype na najnowsze dzieło Smarzowskiego osiągał monstrualne rozmiary, a wszyscy propsowali wysiłek utalentowanego reżysera. Na dodatek przeczytałem wiele recenzji pochwalnych tego filmu i w żadnej z nich nie znalazłem ani jednego poważnego zarzutu pod adresem tej produkcji. Sam nawet zacząłem zatem bezrefleksyjnie hołubić "Drogówkę" przyjmując a priori, że to będzie wybitne kino, a Smarzowski znowu potwierdzi status jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej kinematografii. Ba, a może nawet stanie się dla mnie nawet krajowym odpowiednikiem Quentina Tarantino! Niestety brutalna rzeczywistość po raz kolejny zniszczyła wielkie nadzieje. Wyobraźcie sobie zatem jakież ogromne musiało być moje rozczarowanie, gdy opuściłem nieklimatyzowaną salę kinową! Dla lepszej imaginacji weźcie pod uwagę fakt, że początkowo z powodu gigantycznego zawodu oraz przygnębienia nie miałem nawet zamiaru pisać recenzji.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Drogówka" składa się z dwóch części. Pierwsza, swoiste wprowadzenie w specyficzny świat polskiej drogówki, składa się głównie z krótkich filmików, często nagrywanych komórkami lub kamerami w radiowozach. W zabawnych epizodach poznajemy poszczególnych bohaterów oraz ich specyficzne poczucie humoru. Obraz polskiego społeczeństwa wyłaniający się z filmu nie jest specjalnie pozytywny. Korupcja, pijaństwo, brak szacunku dla władzy występują na porządku dziennym. I nie dotyczy to tylko zwykłych, szarych obywateli, ale także przedstawicieli najwyższych władz państwowych czy kościoła. W drugiej części fabuła skupia się natomiast na postaci sierżanta sztabowego Króla (Bartłomiej Topa). Romansujący z koleżanką z pracy (Julia Kijowska) policjant po upojnej nocy spędzonej z kolegami staje się głównym podejrzanym w sprawie o zabójstwo sierżanta Lisowskiego (Marcin Dorociński). Chociaż nasz bohater nie pamięta kompletnie nic z grubego melanżu, ucieka z komisariatu by dowieść swojej niewinności.
źródło: http://www.filmweb.pl
W jednej z recenzji przeczytałem, że "Drogówka" to film, któremu absolutnie nic nie można zarzucić. Po seansie stwierdzam, że powyższe zdanie to absurd i nonsens w czystej postaci. Największymi wadami filmu są nieudolna intryga oraz iście hollywoodzkie rozwiązania fabularne. Król zbierając dowody swojej niewinności stopniowo odkrywa, że afera zatacza coraz szersze kręgi. Sięga tak daleko, że wykracza nawet poza Polskę – wspomina się nawet Rzym i Brukselę. To mi się bardzo nie podoba, ponieważ dotychczasowe filmy Smarzowskiego opowiadały raczej kameralne, duszne historie. Wypłynięcie na fabularne szerokie wody zakończyło się niestety spektakularną katastrofą. Ponadto sposób w jaki zwykły policjant drogówki zbiera informacje nadaje się raczej do amerykańskiego thrillera niż polskiego kina. Dynamiczne ucieczki po dachach budynków, włamania, hakowanie laptopów i telefonów jakoś nie przystają do naszej przasnej rzeczywistości. I jeszcze te wszędobylskie macki układu, który czuwa nad wszystkim i wszędzie ma swoich ludzi. Poza tym Smarzowski wprowadził do "Drogówki" kilka wątków, których po prostu nie mogę zaakceptować. Ksiądz w burdelu czy motyw z dzieckiem Banasia (Eryk Lubos) odbieram jako zagrywkę najniższych lotów, mniej więcej na poziomie występów kabaretowych Cezarego Pazury. Nie rozumiem też czemu miało służyć wkładanie do filmu bezsensownych scen opartych o suchary z Kwejka. Rozumiem, że nie wszyscy widzowie odwiedzają ten portal każdego dnia, ale bitch please! Nie po to wydaję na bilet zawrotną kwotę 7 PLNów, żeby momentami mieć wrażenie, iż oglądam jakiś padaczne dzieło Olafa Lubaszenki!
Ultimate hustla w akcji :)
(źródło: http://www.filmweb.pl)
Jak widać powyżej akapit hejtów osiągnął obszerne rozmiary. Ale czy "Drogówka" jest filmem fatalnym i kompletnie nieudanym? Otóż nie. Żale wynikają raczej z ogromnego rozczarowania, ponieważ w dziele Smarzowskiego pokładałem naprawdę wiele nadziei. Na pewno plus mogę zaliczyć nakreślenie zjawisk takich jak wszechobecny syf, brak moralności, alkoholizm, narkomania, prostytucja, korupcja czy rasizm. Reżyser stworzył zatem bardzo ciekawe i brudne ramy opowieści, aczkolwiek wypełnił je miałką treścią. Mimo wielu sucharów, kilkanaście żartów wypadło autentycznie zabawnie. Udało się ponadto wykreować dobre postacie z krwi i kości, a także zebrać świetną grupę aktorów, która tego nie spierdoliła koncertowo. Bohaterów jest cała rzesza, więc nie widząc sensu opisywania każdego z nich skupię się jedynie na tych, którzy najbardziej zapadli mi w pamięć. Bartłomiej Topa w roli sierżanta Króla wypadł bardzo dobrze, a kurwa, kurwa, kurwa w jego wykonaniu to pod względem emocjonalnym kwestia godna Bogusława Lindy z najlepszych lat. Partnerująca mu na ekranie Julia Kijowska również zasłużyła na oklaski. W filmie Smarzowskiego nie mogło naturalnie zabraknąć Mariana Dziędziela oraz Arkadiusza Jakubika. Ten drugi wciela się w moją ulubioną postać z "Drogówki". Sierżant Petrycki to sympatyczny i bezwzględny ruchatron, który okazji na zaspokojenie swoich żądzy nie odpuści nawet pełniąc służbę w czasie uroczystości religijnych. Ponadto występuje chyba w najlepszej scenie filmu – koniecznie sprawdźcie pytanie o krasnoluda. Oprócz wyżej wymienionych cała rzesza znanych i uznanych m.in.: Eryk Lubos, Jacek Braciak, Marcin Dorociński, Maciej Stuhr, Adam Woronowicz, Agata Kulesza i tak by można jeszcze wymieniać i wymieniać.
źródło: http://www.filmweb.pl
Długo zastanawiałem się jaką ocenę wystawić "Drogówce". Głównym tematem rozważań była kwestia czy film Smarzowskiego zasługuje na sześć gwiazdek czy też nie? Niestety po tym, co zobaczyłem w kinie, 6/10 stało się najwyższą notą jaką mogłem wystawić bez oszukiwania samego siebie. Po głębszym namyśle doszedłem do wniosku, że jednak pierwsza quasi dokumentalna część oraz aktorstwo i niektóre motywy usatysfakcjonowały mnie na tyle, iż mogę utrzymać pierwotną ocenę. Mam świadomość, że wielu osobom "Drogówka" może się spodobać, szczególnie jeśli nie miały wcześniej wielkich oczekiwań wobec tego filmu. Mi niestety pozostaje ubolewanie nad pierwszą poważną klęską Wojciecha Smarzowskiego.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 6/10.

wtorek, 13 sierpnia 2013

"Kac Wawa"


I nadszedł oto w końcu dzień wielkiej i od dawien odwlekanej próby, gdym uzbrojony w miałkość najchujowszej kinematografii zasiadł do bitwy ostatecznej. Nie lękałem się wcale, azali wiele chujni zniosłem w czasie mego marnego żywota. Pewność siebie jednakże złudne poczucie siły i wiary we własne możliwości wywołała. W jednej chwili niczym stały traumatyczne wrażenia z "Gulczas, a jak myślisz?", "Ciacha" czy "Krugerandów". Niczym były potężne zaklęcia (kurwa mać!) i niczym były eliksiry z Kompanii Piwowarskiej. A było to wtenczas, gdy na ekranie bestia objawiła imię swoje prawdziwe. Siedem plugawych znaków, a każdy prosto z najgłębszych czeluści piekła. Siedem liter złożonych przez najgorsze demony w obrzydliwy tytuł. "Kac Wawa". Direct from hell... O "Kac Wawa" napisano już tak wiele złego, że zastanawiałem się czy w ogóle pisać recenzję tego czegoś (nie nazwę tego ścierwa filmem). Niemniej należy być konsekwentnym w działaniu, więc skoro zarzekałem się wielokrotnie, że obejrzę to gówno to czemu miałbym się z Wami nie podzielić moimi subiektywnymi wrażeniami?
źródło: http://www.filmweb.pl
Jak najlepiej opisać fabułę przedstawioną w "Kac Wawa"? Czy "Kac Wawa" przedstawia jakąkolwiek fabułę? A jeśli tak to czy jej opisywanie może przynieść coś więcej niż traumatyczne flashbacki z seansu? Niestety żeby zarysować bezmiar tego bezsensu trzeba sięgnąć do najgłębszych zakamarków pamięci, dokąd świadomość wyparła te przeżycia. Wyobraźcie sobie bowiem, że "Kac Wawa" to nic innego jak wysoce upośledzona wersja "Kac Vegas", który wybitnie zabawną komedią przecież nie był. Niemniej dorobił się już trzech części i zarobił kupę kasy, więc czemu nie przenieść sprawdzonego patentu na polską ziemię? Andrzej (Borys Szyc) i jego narzeczona Marta (Sonia Bohosiewicz) tego samego wieczora zaplanowali wieczór kawalerski oraz panieński. Jak łatwo przewidzieć zarówno u chłopców, jak i u dziewczyn sytuacja szybko wymyka się spod kontroli, co w zamierzeniu miało wypełnić to ścierwo zabawnymi perypetiami. I w zasadzie tutaj kończy się wszelka logiczna fabuła, a zaczyna ciąg wysoce bezsensownych i całkowicie zbędnych wydarzeń. Zasadniczo dominują dwa wątki: krucjata w poszukiwaniu ruchania oraz surrealistyczno-deliryczne próby odnalezienia zaginionej narzeczonej.
Chwila zadumy - czy hajs się zgadza?
(źródło: http://www.filmweb.pl)
Już sam tytuł jest ultra słaby, gdyż żeruje na najtańszej zagrywce polskich dystrybutorów: bezmyślnej kserokopii/skojarzeń z wzorcem zachodnim w celu nabicia kabony i wyruchania polskich widzów. Jak na złość tzw. twórcy postanowili dostosować do niego całą resztę swojego dzieła. Zasadniczo osobom, które nie miały styczności z tym piekielnym pomiotem, będzie trudno sobie wyobrazić skalę totalnej chujozy, jaką uraczyli widzów reżyser Łukasz Karwowski i jego pomagierzy scenarzyści. Nawet najlepszy opis "Kac Wawa" nie uszkodzi Wam mózgów w ten sam sposób, co projekcja. Powodów do hejtingu jest tak wiele, że aż nie wiem od czego zacząć! Jak pisałem powyżej fabuła nie ma żadnego sensu. To coś to po prostu zbiór randomowych scen złożonych, nie wiadomo dlaczego, w jedną całość. Perypetie głównego bohatera co rusz przerywane są bezsensownymi ujęciami wesołej ekipy tańczącej z rozebranymi laskami (ach, gdybym tylko oglądał w 3D!), które są potrzebne jak kurwie deszcz. Drugim, wyjątkowo popularnym motywem, są natomiast sekwencje ukazujące długą, białą limuzynę sunącą po nocnej Warszawie. Ha, pewnie pomyśleliście, że oglądamy co się dzieje wewnątrz auta. Fatalny błąd! Podziwiamy samochód stojący na światłach, jadący prosto, skręcający, zatrzymujący się itp.!!! Wspaniałe uzupełnienie wybornej fabuły! Żeby chociaż były z tego jakieś wrażenia wizualne do zapamiętania... Napisać, że dialogi są fatalne i obrażają inteligencję to zdecydowanie za mało. Już w "Ciachu" było wyjątkowo padacznie i nie spodziewałem się, że może być jeszcze gorzej. Słuchając kwestii wypowiadanych przez bohaterów "Kac Wawa" miałem ochotę wyłączyć dźwięk. Teksty nawet nie są żenujące, to coś zdecydowanie głębszego – czułem się jakby ktoś zaczął mi wiercić dziurę w mózgu za pomocą wiertarki udarowej. Wspaniałe przeżycie, polecam gorąco!
Upośledzona ekipa w pełnej krasie.
(źródło: http://www.filmweb.pl)
Bohaterowie są tragicznie napisani – chociaż podejrzewam, że tak naprawdę wszystko zostało wymyślone na planie ad hoc. Andrzej to postać tak upośledzona, że mogłaby ją zagrać jedynie hybryda Karolaka i Małaszyńskiego z "Ciacha". Co ciekawe okazało się, iż właśnie w tę stronę ewoluował Borys Szyc. Za umiejętności aktorskie pokazane w "Kac Wawa" należy mu się hejt i pogarda do końca wszechświata bez możliwości przebaczenia. Głównego wykonawcę dzielnie wspierają niedojebani pomagierzy, którzy idealnie dostosowali się do jego poziomu. Antoni Pawlicki (Jarek), Michał Żurawski (Tomek), a w szczególności Michał Milowicz (Bonawentura) są podobnie nieoglądalni. Do tego oczywiście przedstawiciele świata przestępczego, bo przecież wątku kryminalnego zabraknąć nie mogło. Mirosława Zbrojewicza (Kaban) i Przemysława Bluszcza (alfons Kobyła) dotychczas szanowałem i uważałem za solidnych aktorów. Po tym co zobaczyłem w "Kac Wawa" obaj stracili szacunek oraz kredyt zaufania. Okazuje się, że każdy aktor w tym kraju może dać totalnie dupy, jeśli tylko ma odpowiednie warunki. Jeśli chodzi o płeć piękną to chciałbym zwrócić uwagę na trzy postacie. Marta w wykonaniu Sonii Bohosiewicz większość filmu zgonuje, więc trudno hejtować aktorkę za nic nie robienie. Jednakże początek i koniec "Kac Wawa" w jej wykonaniu to prawdziwy aktorski dramat! Jednakże to nie ona zasługuje na największe hejty w kategorii ról kobiecych. Zdecydowane i bezapelacyjne zwycięstwo należy się Romie Gąsiorowskiej (Sandra)! Aktorka, którą ubóstwiałem za imponującą rolę Magdy w "Wojnie polsko-ruskiej" pohańbiła się gorzej niż Żmuda-Trzebiatowska w "Ciachu". W zasadzie muszę napisać (chociaż bardzo mi przykro z tego powodu), że w "Kac Wawa" osiąga poziom Szyca i Karolaka. Jedynie Agnieszka Włodarczyk coś sobą reprezentuje, aczkolwiek jej postać jest całkowicie zbędna i została wstawiona do filmu wyłącznie po to by się rozebrać. Na koniec zostawiam Tomasza Karolaka (Silvio), który notuje kolejny występ na poziomie "Ciacha". Koniecznie sprawdźcie jak wspaniale spisał się grając Bułgara udającego Włocha – z tej okazji wielkie pozdro dla Kastunty i Mateusza :)
Roma, why?!
(źródło: http://www.filmweb.pl)
Kiedyś oglądałem "Gigli" z Benem Affleckiem i Jennifer Lopez. Był to (podkreślam) film okropny i odbierający chęć życia, dlatego też obejrzałem go w około w 28 podejściach. W czasie projekcji "Kac Wawa" wielokrotnie miałem ochotę wyłączyć to gówno. Niestety ogarniała mnie wtedy przerażająca świadomość, że pewnego dnia zapomnę o tym co zobaczyłem i będę zmuszony oglądać od nowa. Wiedząc, że przy powtórnej próbie zmiany w mózgu wywołane przez dzieło Karwowskiego mogą nabrać nieodwracalnego charakteru postanowiłem cierpieć za milijony i wytrwać do napisów końcowych. Jeśli miałbym wskazać jakiekolwiek pozytywne elementy to byłaby to ścieżka dźwiękowa, cała komiksowa otoczka oraz ksywa jednego z bohaterów – Grzmichuj. Jednakże nie są one na tyle fajne by uznać je zalety – raczej wybijają się na tle oceanu bezdennej chujozy, jakim jest "Kac Wawa". Do obejrzenia wyłącznie na własną odpowiedzialność! Uprzejmie ostrzegam, że w trakcie i po seansie mogą wystąpić:
  • silne zażenowanie,
  • myśli samobójcze,
  • wieczysta pogarda dla Karolaka oraz Szyca,
  • bóle głowy oraz wymioty,
  • ataki niszczycielskiej furii,
  • odkrycie ostatecznego dowodu na nieistnienie boga.
źródło: http://www.filmweb.pl

Ocena: 0/10.*

* Oczywiście na IMDb wystawienie takowej oceny jest niemożliwe, toteż tam "Kac Wawa" otrzymuje 1/10. Niemniej dla podkreślenia poziomu tegoż ścierwa wystawiam mentalne zero gwiazdek.

czwartek, 8 sierpnia 2013

"Shadow Dancer"


W tym roku z okazji St. Patrick's Day planowałem przygotować ranking 10 najlepszych filmów dotyczących szeroko pojętej kwestii irlandzkiej (Republika, Ulster, liczna diaspora w USA). Niemniej, chociaż rozpocząłem wstępne prace nad zestawieniem, nie udało mi się ich sfinalizować z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze marzec był miesiącem, w którym dysponowałem znacznie mniejszą ilością czasu niż obecnie – wtedy działo się naprawdę dużo. Po drugie zanim powstał ten oto wspaniały wytwór mojej kreatywności i niezbadanego talentu publikowałem swoje recenzje na Facebooku. I właśnie w ubiegłym roku w ramach tego ważnego irlandzkiego święta stworzyłem premierową dziesiątkę najlepszych produkcji o Irlandii. Oczywiście miałem niezwykle ambitne plany aktualizacji zestawienia o nowe filmy (m.in. "Hunger", "Fifty Dead Man Walking"), ale z różnych względów poniosłem porażkę. Nie chcąc zatem powtarzać się z wielkim żalem musiałem zrezygnować z tej idei i odłożyć ją na bliżej nieokreśloną przyszłość. Dziś na powetowanie strat moralnych z tego tytułu recenzja filmu Jamesa Marsha, który polski dystrybutor opatrzył tytułem "Kryptonim: Shadow Dancer".
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Shadow Dancer" rozpoczyna się w 1973 roku w Belfaście okupowanym przez brytyjskich imperialistów. A był to okrutny czas, gdyż Irlandia Północna zamieniła się w strefę bezwzględnej wojny między Tymczasową IRA oraz Brytyjczykami wspieranymi przez paramilitarne organizacje lojalistów. My jednak nie oglądamy konfliktu, a jedynie sielskie obrazki z życia irlandzkiej rodziny. Mała Collette przekonuje swojego braciszka by zamiast niej poszedł kupić ojcu papierosy. Chłopiec zostaje postrzelony na ulicy i wkrótce umiera. Co prawda nie dowiadujemy się kto odpowiada za jego śmierć, ale dalsze losy dziewczynki wskazują, że wina spadła na dumnych synów Albionu. Mija dwadzieścia lat – jakby ktoś miał problemy z algebrą to chodzi o rok 1993. Collette (Andrea Riseborough) jest już dorosłą kobietą, mocno zaangażowaną w walkę o wyzwolenie Ulsteru spod brytyjskiego jarzma. Po nieudanym zamachu bombowym w londyńskim metrze zostaje schwytana przez agentów MI5. Funkcjonariusz kontrwywiadu Mac (Clive Owen) stawia republikankę przed prostym wyborem: albo zacznie współpracować z Brytyjczykami kapując własną rodzinę albo resztę życia spędzi w angielskim więzieniu.
źródło: http://www.magpictures.com
Bardzo podobało mi się, że twórcy zrezygnowali z jakiegokolwiek wstępu o historii konflikcie północnoirlandzkim i rzucili widzów od razu w środek akcji. Ja odnalazłem się bez problemu, ale mam świadomość, że przeciętna osoba bez poznania specyfiki Ulsteru nigdy nie zrozumie pewnych aspektów filmu. Czy wyświetlenie kilku zdań o ponad osiemdziesięcioletniej walce o zjednoczenie Irlandii mogłoby cokolwiek pomóc? Nie sądzę. Chciałbym żeby filmy były jak najbardziej wyspecjalizowane w temacie i wymagały od nas posiadania pewnej wiedzy na dany temat. Niestety targetem większości produkcji jest bezrefleksyjny widz masowy, któremu trzeba wszystko łopatologicznie tłumaczyć. Oglądając "Shadow Dancer" zastanówcie się dlaczego w scenie aresztowania głównej bohaterki północnoirlandzka policja jest ubezpieczana przez oddział brytyjskiej armii albo czemu podobna sytuacja występuje w trakcie pogrzebu? Zwróćcie również uwagę na świetny motyw z żołnierskim pogrzebem, na który nie chcieli wyrazić zgody policjanci. Warto także zauważyć, że na dokumentach z autopsji brata Collette (zapewne sfabrykowanych przez MI5) pojawia się karabin szturmowy Armalite AR-18, ukochana broń Tymczasowej IRA i Drużyny A. O ile jednak ekipa Hannibala Smitha nigdy nikogo z niej nie zabiła, to w szeregach Provos zyskał zaszczytne miano Widowmaker. Takie smaczki bardzo mi się podobały i cieszę się, że umieszczono je w filmie.
źródło: http://www.magpictures.com
Intryga przedstawiona w "Shadow Dancer" jest dosyć interesująca i wciągająca, aczkolwiek relacje Collette i Maca w pewnym punkcie osiągają spodziewany żenujący poziom. W tym momencie byłem gotów pokarać odjęciem dwóch gwiazdek, ale na szczęście finał uratował ostateczną ocenę. W filmie znalazła się za to genialna scena rozmowy Kevina z Collette, w czasie której w pokoju obok zakapior, za którego oczami człowieka nie ma, rozkłada folię by nie pobrudzić podłogi krwią, jeśli konwersacja zakończy się niepomyślnie dla naszej bohaterki. Niestety obok momentów bardzo dobrych znalazło się kilka elementów, które nie przypadły mi do gustu. Na pierwszy plan wybija się postać Maca, prawego agenta MI5 o szlachetnym sercu i łagodnym usposobieniu. Postać niemal bajkowa, prawdziwy agent kontrwywiadu powinien zgwałcić Collette albo grozić zabiciem jej syna, a nie zachowywać się w ten sposób. Straszliwie czerstwy bohater, a na dodatek Clive Owen po raz kolejny powrócił z tym samym warsztatem aktorskim, określanym jako pełne zatwardzenie. Poza tym można czepiać się, że Collette tak łatwo przeszła na stronę wroga. Tutaj jednakże mała dygresja: pamiętajmy, że nie była ona herosem wykutym ze stali, lecz zwykłą kobietą, na dodatek samotnie wychowującą syna. Na koniec zarzut co do wątku tytułowego Shadow Dancer – nie czuję się do końca usatysfakcjonowany!
źródło: http://www.magpictures.com
W powyższym akapicie zhejtowałem Clive'a Owena za jego wysiłki aktorskie lub też niezwykle ekspresyjną walką z zatwardzeniem, którą toczy od lat. Jednakże muszę przyznać, że na tle całej obsady jako jedyny wypada negatywnie. Andrea Riseborough dostała już ode mnie propsy za świetną rolę drugoplanową w "Oblivion", ale widzę, że doskonale radzi sobie również na pierwszym planie. Nie dość, że aktorka udźwignęła ciężkie brzemię to jeszcze stworzyła kreację, z którą zacznę utożsamiać chyba wszystkie republikanki z Ulsteru. Prawdziwą sztuką jest zagrać zwykłą dziewczynę, ba naprawdę niewiele aktorek ma predyspozycje by nawet wyglądać zwyczajnie. Andrei się to udało znakomicie i po raz kolejny wielki props ode mnie. Wśród ról drugoplanowych wyrazy uznania należą się w szczególności trzem graczom: Aiden Gillen (Gerry), Domhnall Gleeson (Connor) oraz David Wilmot (Kevin). Gillen od niepamiętnych czasów wreszcie mnie nie mierził na ekranie. Warto również wspomnieć o ciekawej roli Gillian Anderson (Kate Fletcher). Słynna agentka Scully zmieniła się na tyle, że trochę czasu zajęło mi uświadomienie sobie z kim mam do czynienia.
źródło: http://www.magpictures.com
Gdyby wyrzucić z filmu postać Maca (ewentualnie zdecydowanie lepiej ją zarysować) "Shadow Dancer" mógłby stać się wybitny. Niestety w obecnej postaci dzieło Jamesa Marsha jawi się jako raczej średnie kino z wielkimi momentami, ale i kilkoma wyraźnymi wadami. Na szczęście uniknięto jakiegokolwiek wartościowania stron. Nikt nie mówi, że Brytyjczycy spowodowali całe zło na irlandzkiej ziemi, a Irlandczycy to banda zapijaczonych rebeliantów dążących do całkowitej anarchii w Ulsterze. To bardzo cenne, ponieważ każdy widz może sobie wyrobić własne zdanie na temat poszczególnych bohaterów. Na sam koniec chciałbym zwrócić uwagę na kwestię dosyć często pomijaną przy filmach o Ulsterze: nie tylko republikanie walczyli zbrojnie o swoje cele. Lojaliści za pomocą paramilitarnych organizacji takich jak UDA, UVF czy Red Hand Commando również mordowali nie tylko swoich przeciwników, ale też bezbronnych cywilów. Warto o tym pamiętać oglądając "Shadow Dancer".
źródło: http://www.magpictures.com
Ocena: 7/10 (może troszkę zawyżona, ale w słusznej sprawie!)

Ps.
Recenzja była naturalnie pisana ku chwale zjednoczonej Irlandii za grube dolary od amerykańskiej diaspiory. A tak na serio to minął rok odkąd prowadzę tego bloga i z tej okazji chciałbym podziękować wszystkim Czytelnikom za spędzony razem czas. Mam nadzieję, że jeszcze wiele przed nami, a tymczasem piję Wasze zdrowie! Sláinte!

czwartek, 1 sierpnia 2013

"Obława"

Korzystając z Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie pod Baranami postanowiłem obejrzeć parę hitowych produkcji, które z powodu braku zgodności hajsu umknęły mi w okresie jesienno-zimowo-wiosennym. Wiadomo przecież nie od dziś, że oglądanie filmów na wielkim ekranie trochę wypacza ich percepcję oraz zwyczajowo podnosi ich ocenę. Niemniej zawsze ciekawie wypadają potem zestawienia wrażeń kinowych oraz telewizyjno-komputerowych. Jakiś czas temu recenzowałem "Argo", a tym razem przyszedł czas na polskie kino wojenne, czyli "Obławę". Muszę przyznać, że Marcin Krzyształowicz, reżyser i scenarzysta filmu w jednej osobie, to dla mnie kompletny no name. Wybaczcie tę zaawansowaną ignorancję, ale w ostatnich latach mam fatalne doświadczenia z polską kinematografią, więc nie zawsze wiem who is who. Na samą myśl o rodzimym kinie wojennym dostaję spazmów, bo czekają mnie przygody z produkcjami typu "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć" czy też "Tajemnica Westerplatte". Czytałem jednakże parę recenzji "Obławy", na podstawie których stworzyłem sobie pozytywne wyobrażenie filmu Kryształowicza. Czy się zawiodłem przekonamy się poniżej.
Jak na polskie realia plakat nie żenuje...
(źródło: http://film.wp.pl)
Akcja "Obławy" rozgrywa się późną jesienią 1943 roku. Kapral Wydra (Marcin Dorociński) pełni funkcję egzekutora w leśnym zgrupowaniu AK porucznika Maka (Andrzej Zieliński). Swoje zadania wykonuje zwykle bezbłędnie, aczkolwiek jest mocno zafascynowany oddziałową sanitariuszką Pestką (Weronika Rosati). I nie chodzi tutaj raczej o romantyczną, platoniczną miłość. Z powodu zbliżającej się zimy w oddziale zaczyna być słabo z prowiantem, a na dodatek dowódca spodziewa się, że w ciągu najbliższych tygodni Niemcy zorganizują tytułową obławę. Wydra dostaje zatem kolejne zadanie: ma przyprowadzić na przesłuchanie oskarżonego o kolaborację z hitlerowcami lokalnego, jakbyśmy dziś powiedzieli, biznesmena, Kondolewicza (Maciej Stuhr). Z pozoru proste zadanie przynosi jednakże nieoczekiwane konsekwencje.
źródło: http://film.wp.pl
"Obława" rozpoczyna się po prostu genialnie. W otwierającej scenie widzimy jedynie plecy żołnierza mówiącego śląską gwarą, który przemierza leśną gęstwinę rozmawiając z niewidocznym Wydrą. Konwersacja na temat przedwojennego futbolu oraz motyw z drużyną Gestapo Kielce po prostu mnie zmiażdżyły! Już wtedy wiedziałem, że film Kryształowicza będzie wielki. Reżyser odszedł od typowego dla polskiego kina sposobu ukazywania wojny. W "Obławie" nie znajdziemy heroizmu, uczuć patriotycznych oraz bezwarunkowego ukochania ojczyzny. I całe szczęście, ponieważ mam dosyć w polskiej kinematografii dziadków pokroju Andrzeja Wajdy (człowieku zrobiłeś "Kanał" oraz "Popiół i diament" - co się z tobą stało?!) czy Jerzego Hoffmana. Tutaj nie ma chłopców w pięknych i czystych mundurach, dla których honorowa śmierć za ukochaną Polskę to największy zaszczyt. Wojna jest brudna, bezwzględna i dehumanizująca. Oddział Maka stacjonujący w leśnej głuszy nie ma co jeść, więc kucharz zbiera sromotniki, dzięki którym jego babka przeżyła wielki głód na Ukrainie. Część partyzantów nie ma nawet mundurów i korzysta ze zdobycznego na Niemcach odzienia. Co ciekawe zarówno oficerowie, jak i zwykli żołnierze, nie posługują się literacką polszczyzną cytując w wolnych chwilach klasykę polskiej literatury, lecz bluzgają na potęgę. Delikatnie mówiąc aluzje seksualne są na porządku dziennym. Wojakom nie obce są choroby, a chłód panujący w ich ziemiankach można było niemal odczuć w sali kinowej (przy czym na dworze było akurat 36.6 stopni C).
źródło: http://film.wp.pl
Film Kryształowicza imponuje pięknymi plenerami (szczególnie chodzi mi o leśne ostępy), świetnym, gęstym klimatem oraz niezwykłą dbałością o szczegóły. Jednakże moim zdaniem najlepszym zabiegiem okazały się zabawy z chronologią i perspektywą poszczególnych wydarzeń. Zwykle wyglądało to następująco: najpierw oglądamy efekt działania bohatera, a następnie dowiadujemy się jak do niego doszło. Czasami na opowieść spoglądamy z punktu widzenia różnych postaci, co na pewno urozmaica rozrywkę. Jeżeli miałbym wymienić natomiast jakieś wady "Obławy" to w zasadzie mam dwa zarzuty. Po pierwsze jest to w końcu film wojenny, więc jeżeli decydujemy się zrobić scenę walki z Niemcami, to powinna ona wyglądać dobrze i być utrzymana na poziomie realizmu całości. Niestety Wydra to superheros: ma 100% celność oraz rzut granatem opanowany do mistrzostwa – jak tylko rzuci to co najmniej dwa fragi gwarantowane. Można to było zrobić zdecydowanie lepiej. Drugi zarzut dotyczy natomiast obsady. Uważam, że Kryształowicz mógł zaangażować do obsady ról drugoplanowych większą ilość no name'ów. Nie dość, że zaoszczędziłby na budżecie, to jeszcze wykazałby się oryginalnością. Niemniej opisane powyżej wady filmu nie wpływają drastycznie na jego odbiór, ponieważ dobry scenariusz, świetne wykonanie oraz mocarna gra aktorska dominują wrażenia z seansu.
źródło: http://film.wp.pl

Najlepsze role w filmie? Bez wątpienia Marcin Dorociński oraz Maciej Stuhr! Wydra w wykonaniu tego pierwszego to postać magnetycznie przyciągająca uwagę, za co należą się wielkie brawa aktorowi. Oklaski także dla scenarzysty, gdyż nie jest to bohater nieskalany i wyraźnie ciążą na nim demony przeszłości. Jeszcze lepiej wypada Kondolewicz – człowiek odpychający, ale zarazem w pewien sposób fascynujący. Na pewno nie można powiedzieć, że jest to typowy czarny charakter, ponieważ momentami wykazuje się zaskakującą dobrocią. Maciej Stuhr udowodnił, że jest niezwykle utalentowanym aktorem. Jeśli chodzi o role kobiece to zdecydowanie chciałbym wyróżnić Sonię Bohosiewicz za kreację żony Kondolewicza. Oszczędna, ale niezwykle przekonująca gra aktorska. Nie będę natomiast rozpływał się nad Weroniką Rosati, ponieważ jej Pestka jakoś nie przypadła mi do gustu. Dobrze dostosowano jej wygląd do ówczesnych realiów, ale poza tym wypadła moim zdaniem niezbyt wiarygodnie. W rolach drugoplanowych zamiast no name'ów zastępy znanych aktorów (nie zawsze potrzebnie) m.in.: Andrzej Zieliński, Bartosz Żukowski, Alan Andersz, Andrzej Mastalerz, Witold Dębicki.
źródło: http://film.wp.pl
"Obława" to naprawdę mocarne kino, chociaż tak naprawdę trudno uznać ją za film wojenny sensu stricto. Jeśli liczycie na epickie boje partyzantów z siepaczami III Rzeszy to będziecie z pewnością rozczarowani. Znacznie bliżej tutaj do najlepszych produkcji Wojciecha Smarzowskiego. Bohaterowie nie mogą być rozpatrywani jedynie w kategoriach dobra i zła – każdy z nich jest przynajmniej w części umoczony w niecne postępki, a nawet największy skurwiel potrafi czasem wykazać się zaskakującą dobrocią. Nie jest to zdecydowanie laurka dla AK i stąd prawicowe hejty mogły spaść na Kryształowicza. Moim zdaniem ukazanie zjawisk takich jak znęcanie się nad jeńcami, leśne egzekucje, dekapitacja, kanibalizm czy kolaboracja z Niemcami (de facto jej głównym ośrodkiem jest lokalny kościół) ma głęboki sens i sprawia, że przedstawiona historia jest o wiele bliższa rzeczywistości. Oby więcej takich filmów!
źródło: http://film.wp.pl

Ocena: 8/10.