poniedziałek, 25 maja 2015

"American Sniper"



Po dłuższej przerwie wracamy na chwilę do oscarowych nominacji za najlepszy film. Dzisiejsza pozycja to wychwalany pod niebiosa "American Sniper" w reżyserii Clinta Eastwooda. O ile dawno nie oglądałem dobrego kina wojennego, o tyle po tejże produkcji nie spodziewałem się naprawdę niczego wielkiego, aczkolwiek żywiłem dogłębne przekonanie (głównie z uwagi na osobę reżysera), iż będzie z pewnością solidna i nie wywoła u mnie uczucia zażenowania. Od razu jestem zmuszony przyznać, że książki legendarnego snajpera Navy SEALs Chrisa Kyle’a nie miałem okazji przeczytać, więc film będzie rozpatrywany jedynie w odniesieniu do tego, co zobaczyłem na ekranie.
źródło: http://www.impawards.com
"American Sniper" to historia owianego legendą snajpera Navy SEALs Chrisa Kyle’a (Bradley Cooper). Chłopiec od najmłodszych lat wychowywany jest w obowiązku obrony słabszych i poszanowania dla amerykańskich wartości. Nie może zatem dziwić, że dysponując świetnymi umiejętnościami strzeleckimi wstępuje do nieustraszonej armii Wuja Sama. Wkrótce Osama postanawia zniszczyć World Trade Center (wyjątkowo żenująca scena), a kilka lat później bohater ma okazję sprawdzić swoje skille w ogniu walki w trakcie inwazji na Irak. W międzyczasie Kyle wiąże się z Tayą (Sienna Miller), aczkolwiek odwiecznym priorytetem jest oczywiście walka z wrogami amerykańskiej demokracji.
źródło: Warner Bros. Entertainment Group
Od razu muszę Was przestrzec, że "American Sniper" trwa aż 132 minuty, przez co na obejrzenie produkcji Clinta Eastwooda w całości straciłem cztery podejścia. Nie chodzi oczywiście o brak czasu z mojej strony, lecz niesamowite wprost znużenie wynikające z projekcji. Dawno nie widziałem bowiem tak nudnego, idealnie propagandowego filmu wojennego. W odniesieniu do interwencji w Iraku przekaz jest wyjątkowo jednoznaczny: siepacze Wuja Sama likwidują wyłącznie terrorystów (brodaci mężczyźni), zwolenników terroryzmu (kobiety noszące burki) albo potencjalnych terrorystów (dzieci) – jak doskonale wiemy uderzenie prewencyjne zawsze na propsie. Wszystko jest czarno-białe, więc w Bagdadzie nie występują lokalni bohaterowie pozytywni: nawet jeżeli dostaniesz zaproszenie na wspólną kolację z iracką rodziną to niechybnie okaże się, że w domu znajduje się miniaturowy arsenał do zwalczania amerykańskiego okupanta. Praktycznie nie pojawia się głębsza refleksja nad sensownością interwencji i jej skutkami – szpital z wojennymi weteranami to raczej sztampowe podejście do tematu, ukazujące zresztą typowe amerykańskie stanowisko wspierane przez NRA: co z tego, że ujebało ci nogę albo pół twarzy – postrzelaj sobie, od razu poczujesz się lepiej! Abstrahując od zamiłowania do broni palnej, "American Sniper" nie został w zasadzie skalany jakąkolwiek głębszą refleksją, chociaż dotyczy niebywale kontrowersyjnego konfliktu. Dla wszystkich psychofanów "Snajpera" mam jedną radę: obejrzyjcie sobie genialne wprost "Generation Kill".
źródło: Warner Bros. Entertainment Group
Osobny akapit należy poświęcić na postać głównego bohatera – herosa od dziecka szkolonego na profesjonalnego, bezlitosnego zabójcę (niemal jak Michael "Mike" Danton z legendarnego "Deadly Prey"), miłującego boga oraz amerykańskie wartości. Jedyną rysą na spiżowym wizerunku Kyle’a jest zaniedbywanie rodziny, aczkolwiek zjawisko to uzasadniono oczywiście bezgraniczną miłością do demokratycznej ojczyzny i miłosierną potrzebą chronienia bardziej ułomnych kolegów w Iraku. Tytułowy snajper nie ma żadnych słabości: nie upija się, nie zdradza żony, a kobiety i dzieci zabija tylko wtedy, gdy stanowią zagrożenie dla amerykańskich żołnierzy. Nie zrozumcie mnie źle: gdybym walczył na ulicach Bagdadu Kyle byłby wymarzonym wsparciem, ale po prostu nie jestem w stanie uwierzyć w istnienie tak doskonałego żołnierza i człowieka w jednym wcieleniu. Rozumiem, że Bradley Cooper musiał obiecać ojcu Chrisa, że nie pohańbi pamięci jego syna, ale żywię głębokie przekonanie, iż posunął się zdecydowanie za daleko. Najbardziej zaszokowała mnie scena, w której otoczony zewsząd przez wrogów Kyle (który de facto sam doprowadził do tej sytuacji), postanawia na ołtarzu amerykańskiej demokracji poświęcić życie swoje oraz kolegów (oczywiście nie pytając ich o zdanie) ściągając ogień helikopterów na własną pozycję. Gdyby tylko się udało gwarantowany pośmiertny Medal Honoru! Tego rodzaju pomysły od zawsze kojarzą mi się z dobrowolnymi wyczynami żołnierzy Armii Czerwonej. Oczywiście po powrocie do ojczyzny nasz bohater pogrąża się w smutku, gdyż nie może już wspierać kolegów zabijając wrogów demokracji. Wewnętrzny spokój znajduje jednak pomagając weteranom. American dream w najczystszej postaci!
źródło: Warner Bros. Entertainment Group
Aktorstwo w filmie nie urywa dupy ani nawet nie powala na kolana. Nominacja za najlepszą rolę męską dla Bradleya Coopera przy jednoczesnym pominięciu Jacka Gyllenhaala za "Nightcrawler" brzmi jak jakiś chory żart. Oczywistym jest, że Cooper bardzo przypomina Kyle’a zewnętrznie i stara się jak najlepiej oddać jego psychikę, ale nie jest to dla mnie nic wybitnego, gdyż ten bohater nie ma ani jednej rysy na swym spiżowym wizerunku. Kompletnie nudna postać. O wiele lepiej wygląda natomiast Sienna Miller, wcielająca się w małżonkę Chrisa. Taya w jej wykonaniu znacznie bardziej przypomina kobietę, która mogła istnieć w rzeczywistości, a nie być jedynie propagandowym wymysłem dla krzewienia amerykańskiej demokracji oraz wartości wśród ciemnego ludu. Na drugim planie nie dzieje się totalnie nic ciekawego: reszta aktorów chyba za bardzo wczuła się w role statystów. Jedynym wyjątkiem, a jednocześnie ciekawym nawiązaniem do wspomnianego "Generation Kill", jest Chance Kelly (tutaj podpułkownik Jones), czyli owiany legendą podpułkownik "Godfather" Ferrando. Zawsze miło zobaczyć na ekranie starego znajomego z irackiej pustyni.
źródło: Warner Bros. Entertainment Group
Kompletnie nie potrafię zrozumieć dlaczego tak mierny film otrzymał nominację do Oscara (oczywiście poza powodami politycznymi). Clint Eastwood nakręcił bowiem totalnie propagandową produkcję, która jest fatalna w odbiorze pod niemal każdym względem. "American Sniper" to pozycja, do której mam nadzieję już nigdy więcej nie wracać. Niech spoczywa po wsze czasy w odmętach zapomnienia, a tytuł "Snajper" będzie kojarzony jedynie ze znakomitą produkcją z Tomem Berengerem nakręconą w 1993 roku.
Lt Col "Godfather" Ferrando zawsze na propsie!
(źródło: Warner Bros. Entertainment Group)
Ocena: 4/10.

PS.
Dlaczego w filmie nie pokazano jak Kyle pisze książkę?

sobota, 16 maja 2015

"Jupiter Ascending"



Po ostatniej produkcji braci rodzeństwa Wachowskich miałem bardzo mieszane uczucia. Nie da się bowiem ukryć, że bezapelacyjnie monumentalny pod względem realizacyjnym "Cloud Atlas" wypełniony został kompletnie bełkotliwym przesłaniem, które wydatnie wpłynęło na ostateczną ocenę filmu. Dlatego też ze znaczną rezerwą podchodziłem do kolejnego przedsięwzięcia twórców legendarnego "Matrixa", które już na pierwszy rzut oka zapowiadało się jako kosmiczne Rivendell. "Jupiter Ascending", znane w Polszy jako "Jupiter: Intronizacja" (wyjątkowo tytuł przetłumaczony w miarę sensownie, aczkolwiek nie oddaje genialności oryginału) zapowiadał się jako epickie kino s-f z częściowo interesująca mnie obsadą (Mila Kunis – propsy za "That '70s Show" oraz Sean Bean). Przed seansem zadałem sobie właściwe tylko jedno pytanie: czy "Jupiter Ascending" zostanie dopisany do zaszczytnej listy produkcji, w których śmierć ponosi The Living Spoiler?
źródło: http://www.impawards.com
Na pierwszy rzut oka fabuła "Jupiter Ascending" może wydać się skomplikowana (ponoć scenariusz liczył aż 600 stron!). Niemniej, gdy zacznie się naprawdę ogarniać, co dokładnie dzieje się w filmie, to można wysnuć całkowicie przeciwstawną opinię. Jupiter Jones (Mila Kunis), leniwa i próżna córka rosyjskiej emigrantki, spełnia amerykański marzenie czyszcząc kible w Chicago wraz ze swoją liczną rodziną. Oczywiście, jak większość ludzkości, nasza bohaterka nie zdaje sobie sprawy, że Ziemia nie jest jedyną zamieszkaną planetą we wszechświecie. Okazuje się bowiem, że w pewnych kosmicznych kręgach Jupiter uznawana jest za kolejne wcielenie zamordowanej w tajemniczych okolicznościach głowy potężnego rodu Abrasax. Trójka dziedziców wszechmocnej rodziny rozpoczyna brutalną rywalizację o przejęcie opieki na młodą dziewczyną.
źródło: http://www.jupiterascending.com/
Nie da się ukryć, że "Jupiter Ascending" nie przyniesie chwały rodzeństwu Wachowskich. Kolejna produkcja mocno osadzona w realiach CGI wydaje się być raczej odpowiedzią na współczesne sukcesy Marvela niż autorskim podejściem do tematu. Co prawda znajdziemy kilka niepokojących motywów rodem z poważniejszego kina (m.in. poszczególne planety jako farmy, których jedynym zadaniem jest produkcja substancji przedłużającej życie wybranych; rozrośnięta ponad miarę biurokracja rodem z "Brazil" albo "Autostopem przez galaktykę"), ale gruncie rzeczy jest to czysty, efekciarski festyn, dodatkowo w nędznej kategorii PG-13. Wykreowanie w filmie uniwersum przypomina troszeczkę Diunę Franka Herberta, z tą różnicą, że potężne rody zamiast walczyć o melanż toczą boje o substancję zapewniającą wieczną młodość, a w roli arbitra nie występuje sprzedajny Imperator, lecz nieprzekupna Egida. Wszystko to wypadałoby nawet w miarę spoko, gdyby nie żenujące ziemskie motywy rodem z Marvela czy nawet serii "Transformers". Naprawdę nie rozumiem, w jaki sposób można zestawiać tak fascynujące kosmiczne uniwersum z totalną padaką rozgrywającą się na Ziemi. Rosyjski prolog opowieści to kompletna żenada, motyw z imigracyjnym kontenerem pomylono najwyraźniej z Chińczykami, a perypetie wielkiej rosyjskiej rodziny zamieszkującej Chicago (a czemuż nie brooklyńskie Brighton Beach?) są tak miałkie, że aż szkoda mi elektronicznych znaków, by je komentować.
źródło: http://www.jupiterascending.com/
Pod względem fabularnym w "Jupiter Ascending" wykorzystano wiele, naprawdę wiele, typowych dla tego rodzaju produkcji klisz, podlanych sosem CGI. Przygotujcie się zatem na oczywiste zdrady, przegięte do granic możliwości, a jednocześnie kompletnie bezsensowne pościgi, ratunek nadchodzący w ostatnich sekundach (wyraźnie nadużywany), nieuniknione wyczyny akrobatyczne rodem z gier komputerowych czy różnego rodzaju humanoidalne stwory – błękitny słonioczłek pilotujący krążownik Egidy to dla mnie o jeden krok za daleko. Aczkolwiek z drugiej strony trudno nie docenić momentami przepięknych efektów specjalnych. Z pewnością w tej kategorii przodują statki kosmiczne zanurzające się w gazowej atmosferze Jowisza, ich niezwykle oryginalne wystroje oraz znakomite napisy końcowe – rzadko zdarza się, abym obejrzał je do końca. Za wymienione wyżej rzeczy jestem skłonny podnieść ocenę końcową "Jupiter Ascending" o jedną gwiazdkę. Dodatkowo jako dużą zaletę filmu mogę wskazać wybitną ścieżkę dźwiękową, która zaskoczyła mnie totalnie swoją doskonałością – jakby to powiedział Bonus BGC: po prostu dobre w chuj.
źródło: http://www.jupiterascending.com/
I w zasadzie poprzedni akapit całkowicie wyczerpał dobre strony produkcji rodzeństwa Wachowskich. "Jupiter Ascending" pod względem aktorskim to bowiem najczarniejsza rozpacz. Chociaż Mila Kunis jest aktorką, którą wielce szanuję i lubię, to o Jupiter Jones w jej wykonaniu nie jestem w stanie napisać niczego dobrego. Przez cały seans wydawało mi się, że wypłata musiała nastąpić przed rozpoczęciem zdjęć i odtwórczyni głównej roli po prostu przestało zależeć, bo hajs się już zgadzał. Mila Kunis kompletnie przeszła obok roli, nie robiąc całkowicie nic, aby widzowie polubili Jupiter i zaczęli się interesować jej losem. Jakkolwiek może zabrzmieć to dziwnie to panna Kunis nawet nie biega i skacze wystarczająco przekonująco! Następna pozycja na liście hańby to Channing Tatum. Akurat w jego przypadku miałem niewielkie oczekiwania, ale tak fatalna stylówka (żenująca blond broda i doprawione, ogromne uszy) dodatkowo uwypukla jego aktorskie ułomności. Na drugim planie wieje nudą, praktycznie żadna kreacja nie daje się zapamiętać. Jedynym promyczkiem nadziei był dla mnie Eddie Redmayne (Balem Abrasax), ale tylko w momentach, gdy jego bohater epatował chłodem – histerycznie odpały całkowicie zniszczyły dobry wizerunek tej postaci. Na koniec warto odnotować występ The Living Spoiler, czyli Seana Beana. Niestety Stinger to generalnie mało interesująca postać: może przykuć uwagę jedynie z powodu pytania postanowionego we wstępie.
źródło: http://www.jupiterascending.com/
Mimo, że "Jupiter Ascending" trudno nazwać nawet solidnym filmem to jednak przejawiam dziwne przekonanie, że gdyby rodzeństwo Wachowskich zdecydowało się nakręcić kolejną część to chętnie bym ją obejrzał. Pomimo wielu ułomności nie sposób nie docenić pięknych efektów specjalnych oraz znakomitej ścieżki dźwiękowej. Szkoda jedynie, że scenariusz wypełniono niemal samymi kliszami, a cała obsada postanowiła solidarnie dać dupy. W podsumowaniu posłużmy się zatem banalnym stwierdzeniem: potencjał jakiś tam był, ale wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.
źródło: http://www.jupiterascending.com/
Ocena: 4/10.

sobota, 9 maja 2015

"Seventh Son"



Czasem naprawdę nie potrafię w żaden racjonalny sposób uzasadnić takiego, a nie innego doboru mojego repertuaru. Naprawdę nie mam pojęcia jakimi motywami kierowałem się podejmując wiekopomną decyzję obejrzenia "Seventh Son". Wystarczy bowiem rzut oka na plakat filmowy i każdy zaprawiony w bojach kinoman powinien dostrzec totalną chujozę ordynarnie bijącą po oczach. Reżysera Sergeya Bodrova nie znam kompletnie, książek Josepha Delaneya nie czytałem (i po tym co zobaczyłem na ekranie raczej nie mam zamiaru brać do ręki), a więc jedynym promykiem nadziei wydawała się obsada. Przed seansem trudno było mi bowiem uwierzyć, że Jeff Bridges, Julianne Moore oraz Jon Snow Kit Harington nie zrobią dobrej roboty. Możliwe również, że spodziewałem się, iż "Seventh Son" w swojej niezaprzeczalnej ułomności będzie po prostu w jakiś sposób niezamierzenie zabawny. Niestety życie depcze wyobraźnię. Brutalnie.
źródło: http://www.impawards.com
Dawno, dawno temu stracharz (w oryginale spook, pogromca wiedźm i wszelkich stworzeń z piekła rodem) Gregory (Jeff Bridges) okiełznał potężną wiedźmę (Julianne Moore), osadzając ją w miniaturowym zakładzie penitencjarnym. Po latach spędzonych w odosobnieniu Mateczka Malkin (cóż za fatalna nazwa postaci) w niewiadomy sposób odbudowała magiczne zdolności, by z okazji zbliżającego się czerwonego księżyca (znowu lewacka propaganda?) zawładnąć światem. Oczywiście na przeszkodzie jej ambitnych planów stanąć może jedynie Gregory, wspierany przez niedoświadczonego, acz perspektywicznego młokosa Toma Warda (Ben Barnes).
Twórcom "Seventh Son" udała się naprawdę wielka sztuka – stworzenie produkcji, która nie wnosi kompletnego niczego nowego do światowej kinematografii to nie lada osiągnięcie. Już dawno nie oglądałem filmu tak wtórnego, totalnie nijakiego oraz pozbawionego choćby cienia oryginalności. A jest to tym bardziej dziwne, ponieważ jakby nie patrzeć na dzieło Sergeya Bodrova, to przecież opiera się ono na książkowym pierwowzorze! Fabuła to praktycznie same najbardziej wyświechtane i wtórne klisze. Wspomnijmy choćby o dawnej miłości Gregory’ego i Mateczki Malkin (naprawdę fatalna nazwa postaci), sztampowej relacji stary, cynicznych i zapijaczony mistrz contra młody, naiwny uczeń o dobrym sercu, klasycznym wątku romansowym pomiędzy przedstawicielami dobra i zła czy choćby tajemniczym pochodzeniu głównego bohatera (z którego de facto nie wynika kompletnie nic niezwykłego). Finał to natomiast prawdziwa klasyka w starym stylu: obowiązkowa bitwa w bazie antagonisty tuż przed nadejściem czerwonego księżyca. Świat przedstawiony w "Siódmym Synie" to typowe dla tego rodzaju produkcji quasi-średniowiecze tonące w feerii marnego CGI. Gdzie rozpłynęło się 95 milionów USD? Nie mam pojęcia. Swoją drogą warto zwrócić uwagę na poważne rozbieżności geograficzne, ponieważ podróże pomiędzy komputerowo zróżnicowanymi krajobrazami zabierają nie więcej niż tydzień czasu wozem zaprzężonym w zwykłe konie.
Akcji nie brakuje: jest trochę walki zwykle kończonej spaleniem przeciwnika (oczywiście mało brutalnym, ponieważ jest to kategoria PG-13), dużo biegania i obłędnie klasyczne motywy ze skokami z dużych wysokości oraz nieoczekiwanie pojawiające się urwiska. Ponadto widać, że na twórców duży wpływ miał legendarny Mortal Kombat, ponieważ większość bohaterów negatywnych ma w swoim arsenale animality. Fatalność "Seventh Son" wydatnie uwypuklają dialogi, które po prostu żal przytaczać. Oprócz nieśmiertelnej, życiowej klasyki w stylu Paolo Coelho zostałem uraczony czerstwymi tekstami oraz one-linerami tak tępymi, że poważnie zacząłem zastanawiać się nad wyłączeniem fonii albo ostatecznym skończeniem trudu. O ścieżce dźwiękowej mogę natomiast napisać jedynie tyle, że chyba jakaś była, ale nie jestem tego do końca pewien. W każdym razie nie zapada w pamięć szczególnie.
Jednakże prawdziwy dramat zaczyna się dopiero, gdy zaczniemy analizować "Seventh Son" pod względem aktorstwa. W zasadzie to pojęcie w filmie Sergeya Bodrova nie występuje, więc posłużę się bardziej trafnym terminem wyrobnictwo. Ben Barnes idealnie odnalazł się w roli Toma Warda: kompletna nijakość aktora wspaniale koresponduje z porażającą wprost ułomnością tej postaci. Zaprawdę powiadam Wam: dawno nie oglądałem na ekranie tak nudnego bohatera, który krocząc ścieżką prawości i sprawiedliwości przez ponad 100 minut, nie pokazał choćby przez sekundę czegokolwiek interesującego. Niemniej, będąc szczery muszę przyznać, że nie spodziewałem się po nim olśniewającego występu. Prawdziwymi gwiazdami "Seventh Son" mieli być bowiem gracze z najwyższej hollywoodzkiej ligi. To co zrobił w tym filmie Jeff Bridges trudno opisać słowami – naprawdę musicie to zobaczyć! Stracharz Gregory to kompletna padaka, zapijaczony mistrz suchej riposty, na dodatek zagrany z fatalną, bełkotliwą manierą (trudno było mi zrozumieć, co Bridges w ogóle mówi, więc skupiłem się na napisach). Rzadko się zdarza, aby tak dobry aktor zaliczył tak monstrualny zjazd. Julianne Moore może nie poszła całkowicie w ślady kolegi, ale jako uosobienie zła w najczystszej postaci wypada raczej mocno średnio. Co prawda nie wkurwia jak Bridges, ale też nie prezentuje na ekranie niczego wyjątkowego. Alicia Vikander, grająca Alice, po prostu jest na ekranie – chociaż warto odnotować kompletny brak chemii między nią i Benem Barnesem. Jedyna osoba, którą mogę wyróżnić z czystym sumieniem, jest Olivia Williams wcielająca się w honorową i szlachetną wiedźmę (zasłużyła z pewnością na szacunek ludzi ulicy). Jon Snow, niczym Ned Stark, Kit Harington umarł niestety zbyt szybko.
Jeżeli "Seventh Son" miał być początkiem nowego cyklu to naprawdę nie mam ochoty oglądać więcej tego gówna. Żywię ponadto szczerą nadzieję, że wyniki finansowe skutecznie zrewidowały chęci do kręcenia kolejnych części. "Siódmy Syn" niestety nie przynosi niezamierzonych motywów komediowych, więc oglądajcie to totalne wyrobnictwo wyłącznie na własne ryzyko.
Ocena: 3/10.

poniedziałek, 4 maja 2015

"Yuma"



Ponieważ już dawno nie było niczego z Polszy, dzisiaj wyruszymy w pasjonującą (to się akurat jeszcze okaże) podróż do początków transformacji ustrojowo-gospodarczej. W tym celu na warsztat biorę oczywiście słynną niedawno "Yumę" w reżyserii no name’a Piotra Mularuka. Produkcję z 2012 roku początkowo zaklasyfikowałem jako coś w rodzaju prequela prequela legendarnych "Młodych Wilków" – tylko nie zmuszajcie mnie do ponownego oglądania "Młodych Wilków ½"! Swoją drogą co za wyjątkowo zjebany pomysł na numerację – nie dość że ułamek dziesiętny wyglądałby o wiele lepiej, to dodatkowo wywoływałby z pewnością przyjemne skojarzenia. Ale wracając do głównego tematu to muszę przyznać, że "Yuma" zapowiadała się całkiem solidnie, mimo niemal całkowitej no name’owości reżysera. Rzut na oka na obsadę to moim zdaniem najlepsza rekomendacja do obejrzenia filmu. Ponadto okazało się, że przedstawiona historia została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami (cokolwiek to znaczy).
źródło: http://www.filmweb.pl
Tak jak wspominałem we wstępie "Yuma" przenosi nas do siermiężnej, szarej rzeczywistości przełomu lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Z prologu rozgrywającego się, gdy socjalizm jeszcze nie umarł całkowicie, dowiadujemy się, że czasem za nieuiszczenie rachunku może spotkać naprawdę okrutna kara (chociaż w zasadzie łudząco podobny motyw pojawił się w "Poranku Kojota"). Na oczach młodego Zygi (Jakub Gierszał) następuje kompletny rozkład dotychczasowej rzeczywistości. Chłopak, zamieszkujący przygraniczne miasteczko pozbawione jakichkolwiek perspektyw, marzy o wyrwaniu się z zaklętego kręgu ubóstwa Ragnara Nurksego. Najbardziej pożądanym obiektem luksusu są nowe adidasy, ponieważ nasz bohater codziennie przemierza miasto w jebanych sofixach lub tekturowych butach do trumny. Nadzieją na lepsze życie nieoczekiwanie staje się ciotka Zygi, Halinka (Katarzyna Figura), prowadząca miejscowy dom rozkoszy, a od czasu do czasu trudniąca się szmuglem papierosów do ponownie zjednoczonego Reichu.
źródło: http://www.filmweb.pl
Na początek mała uwaga do twórców: jeżeli chcecie pokazać w filmie definicję jakiegoś terminu to proponuję posłużyć się bardziej wiarygodnym źródłem niż Wikipedia. Niemniej pozwólcie, że przytoczę znakomity fragment z wyjaśnienia pojęcia juma/yuma: zwany był wtórnym, słowiańskim, sprawiedliwym podziałem dóbr osobistych. Pod względem fabularnym "Yuma" to raczej sztampowa historia od zera do bohatera, nad którym majaczy widmo nieuchronnego i spektakularnego upadku. Jak przystało na tego typu opowieści oglądamy oczywiście porażającą biedę, szarość i brak perspektyw. Młodzi ludzie szlajają się po zatopionym w beznadziei miasteczku: nie ma pracy, nie ma pieniędzy, a zamiast egzystencji na poziomie jest marna wegetacja w oczekiwaniu na kompletnie nie wiadomo co. Jak zatem w tak niekorzystnych warunkach zaimponować pięknej Majce (Karolina Chapko)? Trzeba oddać twórcom, że ukazanie tej beznadziei totalnej wyszło im całkiem nieźle. Gdyby przyznawano order imienia Rycha Peji za ekranowe reprezentowanie biedy to "Yuma" z pewnością znalazłaby się w gronie faworytów. Oczywiście sytuacja Zygi zmienia się diametralnie, gdy w trakcie szmuglowania papierosów odkrywa, że w Rzeszy można dokonać relatywnie łatwej redystrybucji dóbr luksusowych. Dzięki wrodzonej przedsiębiorczości chłopak rekrutuje dzielną drużynę szabrowników, szybko osiągając pozycję zbawcy przygranicznego miasteczka.
źródło: http://www.filmweb.pl
Oczywiście, jak w każdej tego rodzaju opowieści, spektakularne sukcesy wieszczą jeszcze bardziej spektakularną porażkę. Coraz bardziej brawurowe akcje ekipy Zygi szybko przyciągają uwagę szerszego otoczenia. Co prawda zagrożenie ze strony okrutnie pohańbionego w prologu byłego kumpla Rysia (Kazimierz Mazur), który został stróżem prawa, jest znikome, gdyż na niego wystarczy kontrolna lepa na ryj. Warto w tym miejscu wspomnieć o wysoce żenującej scenie szczekania w barze – totalna porażka. Jednakże prawdziwe niebezpieczeństwo dla Zygi stanowi Opat (Tomasz Kot), rezydent rosyjskiej mafii doglądający czujnym okiem szmuglowania przez granicę przemysłowych ilości spirytusu. O ile początkowo historia przedstawiona w "Yumie" jest nawet wciągająca i ciekawa, to wraz z upływem czasu wszystko zaczyna się rozsypywać. Finał to po prostu kompletna porażka, na dodatek okraszona jednymi z najsłabszych efektów specjalnych, jakie widziałem w życiu. Można jedynie wyrazić ubolewanie, że wysokiego poziomu z początku filmu nie udało się dociągnąć do końca. Niestety Mularuk nie ustrzegł się innych błędów. W "Yumie" znajdziemy pełną gamę klisz typowych dla historii od zera do bohatera (m.in. niedostrzeganie oczywistego zainteresowania ze strony bliskiej znajomej, uganianie się za nieosiągalną wybranką, nielojalni towarzysze itp.).
źródło: http://www.filmweb.pl
Jeśli chodzi o aktorstwo to z pewnością należy wyróżnić odtwórcę głównej roli. Jakub Gierszał, wcielający się w Zygę, stworzył bardzo dobrą kreację i kupuję w całości tego chłopaka. Niestety na drugim planie jest o wiele gorzej. Oczywiście bezapelacyjne propsy należą się Katarzynie Figurze za chyba najlepszą w filmie rolę ciotki Halinki – a przecież już od dawna byłem przekonany, że ta polska aktorka odeszła na zawsze do licznego grona parodystów. Na oklaski zaliczył również Tomasz Kot, wcielający się w bezwzględnego Opata. W tym miejscu po raz kolejny apeluję do polskich twórców: jeżeli chcecie mieć w swoim filmie postać rosyjskojęzyczną to wpierdolcie polskie napisy, gdy używa tegoż języka kurwa mać!!! Przypominam, że czasy się zmieniły i już nie każdy w Polszy legitymuje się znajomością mowy wschodnich przyjaciół. Za wyjątkowo uroczy wygląd na ekranie pragnę natomiast wyróżnić Karolinę Chapko – Majka tak bardzo kojarzy mi się z Marusią Ogoniok! Poza trójką wymienionych reszta postaci drugoplanowych nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym – są to po prostu typowe, płaskie role. Zarówno ekipa Zygi (Jakub Kamieński, Krzysztof Skonieczny oraz Helena Sujecka), burmistrz Bronek (Przemysław Bluszcz), pocieszny Niemiec Ernest (Tomasz Schuchardt) czy policjant Rysio (Kazimierz Mazur) to jednowymiarowi bohaterowie do szybkiego zapomnienia. Z tego kręgu ubóstwa wybija się jedynie Mieczysław Grąbka, wcielający się w sympatycznego celnika, a przy okazji chrzestnego Zygi.
źródło: http://www.filmweb.pl
Niestety "Yuma" to kolejny przykład zmarnowanego potencjału. Film Piotra Mularuka to w gruncie rzeczy sztampowa opowieść o wzlocie i upadku, aczkolwiek charakteryzująca się bardzo dobrym oddaniem realiów początkowego okresu polskiego transformacji ustrojowo-gospodarczej. Głównych przyczyn porażki upatruję w ułomności scenariusza (im bliżej końca tym bardziej monumentalny zjazd) oraz niedoświadczeniu reżysera. Biorąc pod uwagę całokształt to "Młode Wilki" z 1995 roku w dalszym ciągu pozostają niedoścignionym wzorem.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 5/10.