W pewne beztroskie, studenckie
wakacje, gdy brzemię życia nie zdołało jeszcze przytłoczyć całkowicie mojej
egzystencji, eksplorowałem zasoby Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w CK.
Spośród wielu książek, które w tamtym okresie wpadły w moje ręce, doskonale
zapamiętałem jedno dzieło, które swoją doskonałością zmusiło mnie do
przeczytania całej serii powieści. 'Diuna" Franka Herberta, bo to o niej
właśnie mowa, urzekła mnie już od pierwszy stron. Niezwykle złożone, a przede
wszystkim oryginalne uniwersum s-f, wzbogacone o zaskakujące w tego typu
literaturze wątki religijne oraz ekologiczne, wciągnęło mnie na długie godziny.
Jeżeli macie trochę wolnego czasu to naprawdę "Diuna" jest lekturą wartą
przeczytania! Po wchłonięciu całej serii książek o pustynnej planecie Arrakis
zacząłem rozglądać się za ekranizacjami dorobku Franka Herberta. Pomimo ogromu
doskonałości książkowego pierwowzoru pod tym względem panuje straszliwe filmowe
ubóstwo. Poza mini-serialami jedyna wysoko budżetowa ekranizacja powstała w
latach 80-tych. Na dodatek David Lynch uznaje "Diunę" za największą porażkę w
swojej reżyserskiej karierze. Jednakże czy rzeczywiście film prezentuje się aż
tak fatalnie po dokładnie trzech dekadach od powstania?
źródło: http://www.impawards.com |
"Diuna" Lyncha opiera się na
wydarzeniach z najdoskonalszego, pierwszego tomu serii. Z nadania Imperatora
(José Ferrer) potężny ród Atrydów obejmuje pustynną planetę Arrakis, zwaną
również Diuną. Owa zadupna i wyjątkowo niegościnna planeta posiada jednakże
ogromne znaczenie dla całego wszechświata. Diuna jest źródłem przyprawy (tzw. melanżu), która pozwala nawigatorom i
sternikom Gildii prowadzić ogromne, międzyplanetarne statki kosmiczne. Chociaż
książę Leto Atryda (Jürgen Prochnow) przeczuwa spisek mający na celu
eksterminację jego rodu, to ufając w siłę własnej armii obejmuje imperialne
lenno. Nie spodziewa się jednakże, że wrodzy mu od wieków Harkonnenowie, którzy
zarządzali poprzednio Diuną, uzyskali wsparcie samego Imperatora oraz cichą
przychylność potężnej Gildii.
Lady Jessica imponuje stylem. (źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
Pierwsza rzecz, która przykuwa
uwagę widza to charakterystyczna przypadłość większości produkcji science
fiction. Po trzydziestu latach od premiery muszę przyznać, że wiele efektów
specjalnych wykorzystanych w "Diunie" postarzało się znacznie. Statki kosmiczne
podróżujące przez odmęty wszechświata nie wyglądają już tak imponująco jak w
latach 80-tych. Jeszcze gorzej wyglądają używane przez bohaterów pola siłowe –
coś w stylu przeogromnych, kanciastych, pixelowatych tworów. Również
przemierzające pustynię czerwie utraciły wiele ze swojej monumentalności. Pod
względem realizacyjnym wszelkie eksplozje pozostawiają bardzo wiele do
życzenia. Chociaż efekty specjalne w "Diunie" współcześnie mogą budzić jedynie
uśmiech politowania warto zauważyć, iż ówcześnie technologia była dopiero w
powijakach. Kolejny zarzut to zdecydowany brak rozmachu w scenach
batalistycznych. Finałowa bitwa wydaje się przez to zbyt mało epicka w
porównaniu do książkowego pierwowzoru. Nie wspominając już, że David Lynch
zmienił zakończenie "Diuny" (przynajmniej w wersji, którą oglądałem; podobno w
wydłużonej director’s cut jest zgodne
z powieścią)!
Niebieskie oczy to skutek zażywania melanżu. (źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
Abstrahując od powyższych
zarzutów i ułomności pierwsza połowa "Diuny" była dla mnie znakomitą rozrywką.
Jak urzeczony wpatrywałem się w ekran, sławiąc pod niebiosa talenty reżyserskie
Davida Lyncha i wyborną grę aktorską. Niestety w drugiej części poziom filmu
znacznie opadł. Wygląda to tak jakby reżyser dostał przykazanie, iż produkcja
nie może przekroczyć danego limitu czasowego, a pierwsza część okazała się zbyt
rozwlekła. Lynch próbował upchnąć za wiele wydarzeń w drugiej połowie "Diuny",
przez co większość z nich ukazano w niemal teledyskowej manierze. Tego rodzaju
zabieg nie mógł oczywiście zakończyć się sukcesem i niestety wpływa negatywnie
na początkowe, pozytywne wrażenia. Niemniej warto przyjrzeć się zaletom "Diuny". Lynch momentami doskonale oddaje moje książkowe wyobrażenia. Za
najlepsze przykłady mogą posłużyć wysoce zmilitaryzowany ród Atrydów czy też
kompletna degeneracja Harkonnenów. Bardzo ciekawie zaprezentowano Gildię oraz
Bene Gesserit. Fremeni, rdzenni mieszkańcy Diuny, są w porządku, aczkolwiek
spodziewałem się po ich stylówkach czegoś więcej (jak choćby kompletnego
zasłonienia twarzy, skoro biega się po pustyni w temperaturach pozwalających na
spożywanie płynnego asfaltu prostu z ulicy). Wielki plus należy się za wizualne
zróżnicowanie sił zbrojnych wrogich sobie rodów oraz doskonałą prezencję
imperialnych legionów Sardaukarów. Warto zwrócić także uwagę na wiele drobnych
szczegółów. Bardzo podobały mi się choćby latające lampy, które leniwie
szybowały u sufitów we wszelakich pomieszczeniach.
Czerw (sandworm) - typowy mieszkaniec Arrakis. (źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
Pod względem aktorstwa w "Diunie"
nie uświadczymy słabizny. Debiutujący na dużym ekranie Kyle MacLachlan
doskonale poradził sobie z niezwykle wymagającą rolą Paula. Z najprawdziwszą
przyjemnością podziwiałem jego warsztat. Propsy
należą się również Jürgenowi Prochnowowi za świetną rolą księcia Leto oraz Francesce
Annis za wyborną kreację Lady Jessici. W obozie Atrydów z pewnością na słowa
uznania zasłużyli także Richard Jordan (Duncan Idaho – tylko szkoda, że go tak
mało!) oraz Patrick Stewart (Gurney). Natomiast po stronie zła i wszelkiej
degeneracji zdecydowanie wyróżnia Kenneth McMillan, wcielający się w barona Vladimira
Harkonnena. Znakomita rola, w pełni oddająca odrazę i homoerotyczne skłonności
tejże postaci. Warto także odnotować bardzo dobry występ Stinga, grającego
Feyda, przydupasa barona. Na drugim planie totalne bogactwo znanych i
lubianych, m.in.: Virginia Madsen, Dean Stockwell, José Ferrer czy choćby Max
von Sydow.
Sting jedną miną wygrał cały film. (źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
W mojej opinii "Diuna" nie wypada
wcale tak tragicznie jak uważa David Lynch. Niemniej potrafię zrozumieć, że
prawie każdy prawdziwy reżyser dążąc do ostatecznej perfekcji zalicza
produkcje, które później wywołują wyłącznie traumatyczne bóle. Trochę szkoda,
że Lynch tak bardzo niechętnie rozmawia na temat "Diuny" i praktycznie wyklucza
jakiekolwiek projekty rewitalizacji swojego dzieła. Powieść Franka Herberta to
kanon sciencie fiction zasługujący na godną, wysoko budżetową i epicką
ekranizację. Ze smutkiem patrzę zatem na współczesne produkcje, w których
zamiast ważnego czy choćby jakiegokolwiek przesłania dominuje jedynie CGI. Jednakże
mam nadzieję, że jak to mawiają w Irlandii: Tiocfaidh ár lá! Oby wkrótce, ponieważ z każdym dniem odczuwam
coraz większy głód nowej "Diuny"!
Solo na noże pod czujnym okiem Jean-Luc Picarda. (źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
Ocena: 6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz