czwartek, 7 sierpnia 2014

"Dune" (1984)



W pewne beztroskie, studenckie wakacje, gdy brzemię życia nie zdołało jeszcze przytłoczyć całkowicie mojej egzystencji, eksplorowałem zasoby Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w CK. Spośród wielu książek, które w tamtym okresie wpadły w moje ręce, doskonale zapamiętałem jedno dzieło, które swoją doskonałością zmusiło mnie do przeczytania całej serii powieści. 'Diuna" Franka Herberta, bo to o niej właśnie mowa, urzekła mnie już od pierwszy stron. Niezwykle złożone, a przede wszystkim oryginalne uniwersum s-f, wzbogacone o zaskakujące w tego typu literaturze wątki religijne oraz ekologiczne, wciągnęło mnie na długie godziny. Jeżeli macie trochę wolnego czasu to naprawdę "Diuna" jest lekturą wartą przeczytania! Po wchłonięciu całej serii książek o pustynnej planecie Arrakis zacząłem rozglądać się za ekranizacjami dorobku Franka Herberta. Pomimo ogromu doskonałości książkowego pierwowzoru pod tym względem panuje straszliwe filmowe ubóstwo. Poza mini-serialami jedyna wysoko budżetowa ekranizacja powstała w latach 80-tych. Na dodatek David Lynch uznaje "Diunę" za największą porażkę w swojej reżyserskiej karierze. Jednakże czy rzeczywiście film prezentuje się aż tak fatalnie po dokładnie trzech dekadach od powstania?
źródło: http://www.impawards.com
"Diuna" Lyncha opiera się na wydarzeniach z najdoskonalszego, pierwszego tomu serii. Z nadania Imperatora (José Ferrer) potężny ród Atrydów obejmuje pustynną planetę Arrakis, zwaną również Diuną. Owa zadupna i wyjątkowo niegościnna planeta posiada jednakże ogromne znaczenie dla całego wszechświata. Diuna jest źródłem przyprawy (tzw. melanżu), która pozwala nawigatorom i sternikom Gildii prowadzić ogromne, międzyplanetarne statki kosmiczne. Chociaż książę Leto Atryda (Jürgen Prochnow) przeczuwa spisek mający na celu eksterminację jego rodu, to ufając w siłę własnej armii obejmuje imperialne lenno. Nie spodziewa się jednakże, że wrodzy mu od wieków Harkonnenowie, którzy zarządzali poprzednio Diuną, uzyskali wsparcie samego Imperatora oraz cichą przychylność potężnej Gildii.
Lady Jessica imponuje stylem.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Pierwsza rzecz, która przykuwa uwagę widza to charakterystyczna przypadłość większości produkcji science fiction. Po trzydziestu latach od premiery muszę przyznać, że wiele efektów specjalnych wykorzystanych w "Diunie" postarzało się znacznie. Statki kosmiczne podróżujące przez odmęty wszechświata nie wyglądają już tak imponująco jak w latach 80-tych. Jeszcze gorzej wyglądają używane przez bohaterów pola siłowe – coś w stylu przeogromnych, kanciastych, pixelowatych tworów. Również przemierzające pustynię czerwie utraciły wiele ze swojej monumentalności. Pod względem realizacyjnym wszelkie eksplozje pozostawiają bardzo wiele do życzenia. Chociaż efekty specjalne w "Diunie" współcześnie mogą budzić jedynie uśmiech politowania warto zauważyć, iż ówcześnie technologia była dopiero w powijakach. Kolejny zarzut to zdecydowany brak rozmachu w scenach batalistycznych. Finałowa bitwa wydaje się przez to zbyt mało epicka w porównaniu do książkowego pierwowzoru. Nie wspominając już, że David Lynch zmienił zakończenie "Diuny" (przynajmniej w wersji, którą oglądałem; podobno w wydłużonej director’s cut jest zgodne z powieścią)!
Niebieskie oczy to skutek zażywania melanżu.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Abstrahując od powyższych zarzutów i ułomności pierwsza połowa "Diuny" była dla mnie znakomitą rozrywką. Jak urzeczony wpatrywałem się w ekran, sławiąc pod niebiosa talenty reżyserskie Davida Lyncha i wyborną grę aktorską. Niestety w drugiej części poziom filmu znacznie opadł. Wygląda to tak jakby reżyser dostał przykazanie, iż produkcja nie może przekroczyć danego limitu czasowego, a pierwsza część okazała się zbyt rozwlekła. Lynch próbował upchnąć za wiele wydarzeń w drugiej połowie "Diuny", przez co większość z nich ukazano w niemal teledyskowej manierze. Tego rodzaju zabieg nie mógł oczywiście zakończyć się sukcesem i niestety wpływa negatywnie na początkowe, pozytywne wrażenia. Niemniej warto przyjrzeć się zaletom "Diuny". Lynch momentami doskonale oddaje moje książkowe wyobrażenia. Za najlepsze przykłady mogą posłużyć wysoce zmilitaryzowany ród Atrydów czy też kompletna degeneracja Harkonnenów. Bardzo ciekawie zaprezentowano Gildię oraz Bene Gesserit. Fremeni, rdzenni mieszkańcy Diuny, są w porządku, aczkolwiek spodziewałem się po ich stylówkach czegoś więcej (jak choćby kompletnego zasłonienia twarzy, skoro biega się po pustyni w temperaturach pozwalających na spożywanie płynnego asfaltu prostu z ulicy). Wielki plus należy się za wizualne zróżnicowanie sił zbrojnych wrogich sobie rodów oraz doskonałą prezencję imperialnych legionów Sardaukarów. Warto zwrócić także uwagę na wiele drobnych szczegółów. Bardzo podobały mi się choćby latające lampy, które leniwie szybowały u sufitów we wszelakich pomieszczeniach.
Czerw (sandworm) - typowy mieszkaniec Arrakis.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Pod względem aktorstwa w "Diunie" nie uświadczymy słabizny. Debiutujący na dużym ekranie Kyle MacLachlan doskonale poradził sobie z niezwykle wymagającą rolą Paula. Z najprawdziwszą przyjemnością podziwiałem jego warsztat. Propsy należą się również Jürgenowi Prochnowowi za świetną rolą księcia Leto oraz Francesce Annis za wyborną kreację Lady Jessici. W obozie Atrydów z pewnością na słowa uznania zasłużyli także Richard Jordan (Duncan Idaho – tylko szkoda, że go tak mało!) oraz Patrick Stewart (Gurney). Natomiast po stronie zła i wszelkiej degeneracji zdecydowanie wyróżnia Kenneth McMillan, wcielający się w barona Vladimira Harkonnena. Znakomita rola, w pełni oddająca odrazę i homoerotyczne skłonności tejże postaci. Warto także odnotować bardzo dobry występ Stinga, grającego Feyda, przydupasa barona. Na drugim planie totalne bogactwo znanych i lubianych, m.in.: Virginia Madsen, Dean Stockwell, José Ferrer czy choćby Max von Sydow.
Sting jedną miną wygrał cały film.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
W mojej opinii "Diuna" nie wypada wcale tak tragicznie jak uważa David Lynch. Niemniej potrafię zrozumieć, że prawie każdy prawdziwy reżyser dążąc do ostatecznej perfekcji zalicza produkcje, które później wywołują wyłącznie traumatyczne bóle. Trochę szkoda, że Lynch tak bardzo niechętnie rozmawia na temat "Diuny" i praktycznie wyklucza jakiekolwiek projekty rewitalizacji swojego dzieła. Powieść Franka Herberta to kanon sciencie fiction zasługujący na godną, wysoko budżetową i epicką ekranizację. Ze smutkiem patrzę zatem na współczesne produkcje, w których zamiast ważnego czy choćby jakiegokolwiek przesłania dominuje jedynie CGI. Jednakże mam nadzieję, że jak to mawiają w Irlandii: Tiocfaidh ár lá! Oby wkrótce, ponieważ z każdym dniem odczuwam coraz większy głód nowej "Diuny"!
Solo na noże pod czujnym okiem Jean-Luc Picarda.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Ocena: 6/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz