Jakiś czas temu zrecenzowałem "Get Carter" z 2000 roku ubolewając, że nie miałem okazji oglądać oryginalnego,
angielskiego klasyka z 1971 roku. Ponieważ obecnie w kinach panuje straszliwa
posucha, a nowe odcinki "True Blood" pojawiają się jedynie raz w tygodniu (i
powiem Wam po raz kolejny, że oglądanie siódmego sezonu sprawia tyle samo
radości, co pielgrzymka do Częstochowy odbyta na kolanach po potłuczonym szkle wymieszanym z gwoździami), postanowiłem wziąć
się hardo za nadrabianie zaległości i finalizowanie rozpoczętych filmowych
cyklów. Jak wspominałem już przy okazji remake’u oryginalny "Get Carter"
uważany jest powszechnie za jeden z najlepszych angielskich filmów kryminalnych
wszech czasów. Czy jednakże po 43 latach od premiery produkcja Mike Hodgesa
nadal robi aż tak wielkie wrażenie?
Znakomity plakat. (źródło: http://www.impawards.com) |
Uwzględniając dzisiejsze realia fabuła "Get Carter" nie jest specjalnie skomplikowana ani wyszukana, ale w 1971 roku
było zdecydowanie inaczej. Bezwzględny londyński gangster Jack Carter (Michael
Caine) po latach wraca do rodzinnego Newcastle. Powodem nagłego powrotu nie są
oczywiście wspomnienia z dzieciństwa, lecz poważnie skomplikowane sprawy
rodzinne. Wedle wersji lokalnej policji brat naszego bohatera, Frank, zginął po
pijaku w wypadku samochodowym. Jednakże znając kompetencje miejscowych stróżów
prawa Carter zdecydowanie powątpiewa w oficjalną wersję. Tym bardziej, że od
samego początku jego londyńscy mocodawcy stanowczo odradzali podróż na północ,
a na dodatek jego bracki był umoczony w przekręty na małą skalę.
Styl ponad wszystko. (źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
"Get Carter" to wyjątkowy film,
który obraca się tylko i wyłącznie wokół znakomitej postaci Jacka Cartera.
Reszta ukazanych bohaterów ma tak naprawdę charakter zdecydowanie drugoplanowy
i w żadnej mierze nie jest w stanie przyćmić choćby na chwilę londyńskiego
gangstera. Należy przy tym dodać, że nie jest to heros, którego ktokolwiek w
szkolnym wypracowaniu określiłby mianem wzoru
do naśladowania. Carter to jeden
z pierwszych bad ass motherfuckers,
których w późniejszych dekadach pokochała widownia na całym świecie. Co ciekawe
Mike Hodges pozbawił swojego bohatera praktycznie jakichkolwiek cech, które
mogłoby wzbudzić chociaż namiastkę sympatii u przeciętnego widza (no, ale ja
przecież wybijam się ponad przeciętność!). Jack to bezlitosny i bezwzględny
skurwiel owładnięty ideą odkrycia przyczyny śmierci brata, a następnie
ukaraniem wszystkich winnych zgonu. W działaniu jest niezwykle bezkompromisowy
– powiedzmy szczerze: Carter doesn’t give
a fuck! Gangster niezwykle płynnie przechodzi z punktu A do punktu B, nie
wahając się poświęcić pomagających mu osób. Dostałeś wpierdol za Cartera?
Odwiedzili cię koledzy Cartera i
rozjebali kwadrat? Carter ma to w dupie, a w najlepszym przypadku rzuci kilka
banknotów jako zadośćuczynienie (o ile będzie w łaskawym nastroju).
Znakomita scena rozmowy telefonicznej. (źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
Jak na produkcję z 1971 roku "Get
Carter" momentami imponuje poziomem przemocy, a w szczególności scenami
erotycznymi (m.in. znakomite przebitki scen łóżkowych z dynamiczną jazdą
kabrioletem) . W niektórych sekwencjach byłem naprawdę zdziwiony i powtarzałem
sobie, że przecież to jest film sprzed ponad czterech dekad! Oczywiście dla
kinomanów nastawionych na współczesne produkcje nie będzie to nic niezwykłego,
ale wyobraźcie sobie wrażenia ludzi, którzy oglądali to dzieło w 1971 roku.
Ponadto z pewnością nie jest to film dla feministek. Kobiety w "Get Carter"
spełniają bowiem dwojaką rolę: albo kochają się namiętnie z Carterem albo są
przez niego policzkowane (jedyny wyjątek to osierocona bratanica). Raczej nie
do powtórzenia w dzisiejszych, poprawnie politycznych czasach. Na ogromny plus
zasłużyły wspaniałe zdjęcia, a w szczególności plenery Newcastle upon Tyne oraz
jego okolic. "Get Carter" można tym samym uznać za filmowy hołd złożony temu
angielskiemu miastu.
Bezgraniczna wdzięczność Cartera. (źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
Jeśli chodzi o wyczyny aktorskie
to odpowiedź jest tylko jedna – My Cocaine (Michael Caine uważa, że w mniej
więcej taki sposób powinno się wymawiać jego nazwisko). Jack Carter w jego
wykonaniu całkowicie zdominował film sprawiając, że resztę bohaterów traktujemy
jak kompletnie randomowe postacie.
Magnetyzm, charyzma, czarny humor, cwaniacki urok – to zdecydowanie za mało
słów, aby oddać geniusz tej roli. Osobiście uważam, że "Get Carter" to
najlepsza kreacja w dorobku Michaela Caine’a. Reszta bohaterów, przytłoczona
wielkością Jacka Cartera, ma charakter zdecydowanie drugoplanowy. Można w tym
dopatrzyć się nawet niewielkiej ułomności filmu, ponieważ można odnieść
wrażenie, iż twórcy budując spiżowy monument Cartera olali trochę pozostałe
postacie. Z nijakości drugiego planu wybija się z pewnością John Osborne (Cyril
Kinnear), który otrzymał nawet Oscara, ale za scenariusz do "Toma Jonesa".
Niestety reszta wykonawców roztapia się w szarzyźnie postindustrialnego
Newcastle, więc łaskawie pominę ich w recenzji.
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
A jak zatem wypada oryginał w
zestawieniu z remake’iem z 2000 roku? Po projekcji muszę przyznać, że przy
całej sympatii dla aktora wersja z Sylvestrem Stallone jest jebaną abominacją. Nijak ma się do
oryginalnej fabuły, deszczowe Seattle nie umywa się do świetnego klimatu
Newcastle, a co najważniejsze Stallone prezentuje mniej więcej 1% charyzmy
Michaela Caine’a. Ponadto przy poziomie przemocy i erotyzmu oryginału produkcja
z 2000 roku wydaje się być kinem familijnym. Dodajmy jeszcze, że doskonałe
zakończenie zostało zamienione w monstrualnych rozmiarów stolec. Tym samym
Stephen Kay udowodnił, że soczystą pomarańczę można zamienić w totalną kupę. A
zatem Drogie Panie i Panowie, tylko i wyłącznie oryginał!
(źródło: http://www.moviestillsdb.com) |
Ocena: 8/10.
Recenzja remake’u z 2000 roku – "Get Carter" (2000).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz