środa, 20 sierpnia 2014

"Cobra"

Przenieśmy się dzisiaj do roku 1986. W USA rządzi Ronald Reagan, w Zjednoczonym Królestwie Margaret Thatcher cięmięży walijskich górników i północnoirlandzkich republikanów, a w Polszy... - who gives a fuck? W tymże właśnie epickim czasie pełnego rozkwitu lat 80-tych Sylvester Stallone postanowił uhonorować przyjście na świat, jak się okazało później, najwybitniejszego amatorskiego recenzenta filmowego w dziejach wszechświata. Albowiem kilka miesięcy wcześniej nad jednym z kieleckich szpitali pośród mroków nocy zabłysło dziesięć gwiazdek nieistniejącego jeszcze IMDb, zwiastujących nadejście Wybrańca. I tak właśnie wszedł on do gry. I wszyscy wiedzieli, że to było dobre. Wracając jednakże do Stallone'a muszę nadmienić, iż przez lata oglądania megahitów Polsatu i superkina TVN nigdy nie udało mi się natrafić na "Cobrę". Jestem o tym przekonany w 100%, ponieważ produkcja ze złotych lat 80-tych pozostawia niezatarte wspomnienia. Dlaczegóż? Pozwólcie, że Wam wytłumaczę!
Plakat taki bezbłędny.
( źródło: http://www.impawards.com)
Porucznik Cobra Cobretti (Sylvester Stallone) to spiżowy heros z jajami wykutymi z kryptonitu. Bezbłędna stylówa: jeans, skóra, auto w stylu retro (Mercury rocznik 1950), lotnicze okulary, wykałaczka w pysku oraz nigdy niezdejmowane skórzane rękawiczki tworzą obraz twardziela ponad twardzielami. Jak łatwo się domyślić nasz bohater jest oczywiście stróżem prawa w Mieście Aniołów. Jednakże jego pozycja jest na tyle nietypowa, iż wzywany jest jedynie do najtrudniejszych przypadków wymagających niestandardowego działania na granicy prawa (to znaczy: podejrzani rzadko dożywają do rozprawy sądowej; Cobra jawi się jako ktoś w rodzaju Sędziego Dredda). Tymczasem na ulicach L.A., niczym poważna choroba, szerzy się zbrodnia. Organizacja (sekta?), powstała wokół jegomościa zwanego Night Slasher (Brian Thompson), eksterminuje randomowe jednostki, co skutecznie utrudnia LAPD wytropienie sprawców. W końcu jednakże udaje się znaleźć świadka gotowego do złożenia zeznań. Oczywiście to właśnie Cobra otrzymuje niezwykle trudne zadanie ochrony pięknej Ingrid (Brigitte Nielsen).
Porucznik Cobretti również bezbłędny.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
"Cobra" to sztandarowy manifest lat 80-tych, ale także swoiste dzieło programowe kina policyjnego, wypełnione po brzegi różnymi kliszami. Jest ich tak wiele, że zamiast skupić się na ich opisywaniu po prostu wymienię je poniżej, abyście mogli poznać pełną skalę tegoż niezwykłego zjawiska:
  • oczywiście głównym bohaterem filmu jest biały, małomówny twardziel wykazujący wyraźną tendencję do porozumiewania się z pozostałymi postaciami za pomocą one-linerów,
  • partnerem naszego herosa jest tym razem Latynos o zabawowym usposobieniu,
  • niezmiennie Cobra działa według własnych reguł i głęboko w rzyci ma policyjne regulaminy, przepisy prawa i inne gówno warte zasady,
  • nietypowe metody działania porucznika Cobretti nie przynoszą żadnych sankcji; co więcej większość jego przełożonych darzy go szacunkiem,
  • oczywiście wśród przełożonych Cobry musi znaleźć się choćby jeden kutas hejtujący poczynania głównego bohatera – detektyw Monte,
  • w filmie znalazło się wiele muzycznych wstawek z przebojami lat 80-tych,
  • łatwo domyślić się, że między parą głównych bohaterów wywiąże się soczysty romans,
  • obowiązkowy zamach na świadka przebywającego w szpitalu,
  • randomowi pomocnicy Night Slashera giną w ogromnych ilościach,
  • Cobra nie kłania się kulom,
  • obowiązkowo finałowy pojedynek między protagonistą oraz antagonistą rozgrywa się w fabryce.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Mimo, że od premiery "Cobry" minęły trzy dekady to dzieło George'a P. Cosmatosa może przynieść sporo radości (o ile oczywiście przed seansem przygotujemy się do mocnego uderzenia w lata 80-te). Na pewno do zalet filmu należy zaliczyć wspaniałą stylówkę głównego bohatera oraz dobrą przemoc w starym stylu. Trochę rozczarowujące okazały się dialogi, a w zasadzie one-linery. Generalnie po seansie zapamiętałem tylko tekst dotyczący imienia głównego bohatera, który zresztą nie był nawet wybitny. Pod tym względem muszę odnotować zatem spory zawód. Scenariusz, który opiera się na powieści Fair Game autorstwa Pauli Gosling, wysmażył sam Sylvester Stallone. Niemniej trudno tak naprawdę ocenić jego oryginalne wysiłki, ponieważ z pierwotnie nakręconego materiału wytwórnia postanowiła wykroić prawdziwy hit i skróciła "Cobrę" do zaledwie 87 minut. Na pewno pod względem aktorskim para głównych bohaterów broni się znakomicie. Sylvester Stallone jako porucznik Cobretti wypada bardzo dobrze, a partnerująca mu Brigitte Nielsen dotrzymuje mu kroku, a ponadto świetnie prezentuje się na ekranie. Niestety na drugim planie brakuje wyrazistych postaci. Z pewnością warto zwrócić uwagę na Andrew Robinsona (najprawdziwszy kutasiarz Monte), Arta LaFleura (kapitan Sears) czy choćby Reni'ego Santoni (sierżant Gonzales). Poza wymienioną trójką naprawdę trudno kogokolwiek zapamiętać. Brian Thompson miał idealną facjatę do zagrania roli Night Slashera, ale poza wyglądem tak naprawdę niewiele wnosi do tej postaci. Villain zapada w pamięć tylko z jednego powodu, bowiem ponosi dosyć niezwykłą śmierć – warto zobaczyć dla niej cały film.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
"Cobra" to idealna produkcja do przeniesienia się w klimaty lat 80-tych. Znakomite outfity (chociaż czemu wszyscy biali chodzą po Los Angeles w płaszczach?), brutalna przemoc i ówczesne przeboje zapewniają rozrywkę na solidnym poziomie przez niecałe 90 minut. Nie da się jednakże ukryć, że z dzisiejszej perspektywy sztandarowe dzieło Stallone'a ma wiele wad, przez które wydaje się zbytnio przerysowane i sztampowe – stąd też zmuszony jestem wystawić relatywnie niską ocenę. Niemniej uważam, że jest to obowiązkowa pozycja dla każdego szanującego się kinomana.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz