czwartek, 27 czerwca 2013

"Payback"


Czasem bywa tak, że zajebistość filmu widać już od pierwszej sceny. Niestety ku mojemu ubolewaniu we współczesnej kinematografii tego rodzaju zjawisko ma miejsce coraz rzadziej. Sequele, prequele oraz rebooty poza tym, że nie niosą ze sobą praktycznie nic oryginalnego, to na dodatek oferują rozrywkę jakby ugrzecznioną i pozbawioną pazura krwawej przemocy. Oczywiście w oceanie powszechnej miałkości zdarzają się chwalebne wyjątki – wystarczy przytoczyć geniusz objawiony w "Dreddzie" z Karlem Urbanem w roli głównej. Feeria pięknej przemocy, pozbawiona zbędnego pierdolenia w dialogach, chwyciła mnie za serce. Bezkompromisowy Sędzia przypomniał mi innego wykutego ze skali herosa, który również nie miał litości dla przeciwników, aczkolwiek nie działał w futurystycznej otoczce. Mianowicie chodzi mi o Portera, głównego bohatera "Payback" w reżyserii Briana Helgelanda. Pamiętam, że od pierwszego obejrzenia zakochałem się w tej produkcji i mimo że widziałem setki innych filmów nadal ubóstwiam "Godzinę zemsty" (jak zgrabnie przetłumaczono angielski tytuł). Na samym końcu znajdziecie bonusowy akapit, w którym dokonałem porównania wersji książkowej i filmowej.
źródło: http://www.impawards.com
"Payback" to niezbyt skomplikowana, a można nawet powiedzieć prosta historia. Porter (Mel Gibson) to zawodowy złodziej, bardzo dobry w swoim fachu. Razem z kumplem Valem (Gregg Henry) planują kolejny skok mający przynieść im pół miliona USD. Akcja przebiega pomyślnie, aczkolwiek problemy pojawiają się wraz z podziałem łupów. Okazuje się, że Val zadłużył się w Syndykacie na kwotę 130 tysięcy USD, natomiast skok przynosi naszym bohaterom jedynie 140 tysięcy. Postanawia zatem wykończyć Portera i zgarnąć jego dolę, aby ujść z życiem z rąk bezwzględnej organizacji przestępczej. Pech sprawia, że to małżonka (Deborah Kara Unger) głównego bohatera staje się jego Nemezis, a on sam ląduje z dwoma kulami w plecach w rynsztoku. Jednak jak pisałem we wstępie jest to heros wykuty ze stali i postrzały w plery nie robią na nim wrażenia. Po jakimś czasie Porter wraca do miasta by odzyskać należne mu 70 tysięcy USD.
źródło: http://www.fandango.com
"Payback" ma świetny klimat, który mocno uderza widza już od pierwszych minut. Miasto, w którym rozgrywa się akcja filmu, wydaje się wyjątkowo zimne i nieprzyjazne. Zdjęcia kręcono w Chicago i dzięki wykorzystaniu świetnych filtrów efekt jest naprawdę powalający. Metropolia to w zasadzie siedlisko zbrodni, w którym nie ma ani jednej pozytywnej postaci bez skazy. Wystarczy rzucić okiem na parę głównych bohaterów: Porter to zawodowy złodziej, natomiast jego towarzyszka Rosie jest ekskluzywną prostytutką. Na ulicach, jak śnieg z nieba, sypie się heroina i koks, brudni policjanci zajmują się nakładaniem podatków, stręczycielstwem i hazardem, a nad wszystkim czuwa wszechwładny Syndykat. Brian Helgeland, który odpowiadał również za scenariusz na podstawie książki Donalda E. Westlake'a, zarysował wyjątkowo pesymistyczną wizję współczesnej metropolii. W zasadzie ze względu na wymowę mógłbym uznać "Payback" za coś rodzaju kina neo-noir o wysokim poziomie brutalności. Akurat w tym przypadku prostota fabuły jest ogromną zaletą. Moim zdaniem wprowadzenie udziwnień i twistów wypadło bardzo sztucznie i kompletnie nie pasowało do pokroju bohatera jakim jest Porter.
źródło: http://www.fandango.com
A jakiż jest ów Porter? Na pewno nie jest to krystalicznie czysty heros i wzór wszelkich cnót oraz dobroci. Jak wspominałem powyżej trudni się zawodowo złodziejstwem. Niewiele wiadomo o jego przeszłości: z filmu dowiadujemy się jedynie, że był kiedyś w US Marine Corps. Nikt nie wie nawet jak nasz bohater ma na imię. Niemniej wyznaje swoisty kodeks honorowy i twarde zasady: nie chce odzyskać więcej pieniędzy niż mu się należy, ale dla 70 tysięcy USD jest gotów zrobić niemal wszystko. Oglądamy zatem jak bezlitosny i pozbawiony skrupułów Porter wspina mozolnie na szczyt po szczeblach przestępczej organizacji zaczynając od ulicznych dealerów. A że droga usłana różami nie jest i trup ściele się gęsto chyba dodawać nie trzeba. Z pewnością jest to jedna z najlepszych ról w dorobku Mela Gibsona, możliwe nawet, że dorównująca Mad Maxowi czy Riggsowi z "Zabójczej broni". Bardzo fajnie wypadła także Maria Bello w roli bardzo drogiej dziwki Rosie i tym sposobem omówiliśmy najbardziej pozytywne postacie w filmie. Po stronie zła jest ciekawie, ponieważ do "Payback" zaangażowano rzeszę bardzo dobrych aktorów. Najwięcej do czynienia mamy oczywiście z Greggiem Henrym, który wcielił się odpychającego sadomasochistę Vala Resnicka. Świetna kreacja, która potrafi zafascynować widza. Obracając się obszarze sado-maso nie można zapomnieć o Lucy Liu (Pearl), dzielnie partycypującej w chorych zabawach Vala. Między tym duetem zaistniała najprawdziwsza ekranowa chemia. Ponadto dostajemy dosyć zabawny duet brudnych gliniarzy – Bill Duke (Det. Hicks) oraz Jack Conley (Det. Leary), którzy od czasu do czasu prześladują Portera. Fajne role zagrali również członkowie Syndykatu/Klanu: David Paymer (Stegman), William Devane (Carter), James Coburn (Fairfax) czy też Kris Kristofferson (Bronson). Jednak moim największym faworytem jest człowiek, który urodził się by grać Lucypera, czyli John Glover (Phil). Żywię do niego ogromny sentyment za taką właśnie rolę w serialu "Brimstone" i dlatego zawsze cieszę się, gdy widzę go na ekranie. Podsumowując wyczyny aktorskie można śmiało stwierdzić, że w "Payback" nie ma ani jednego słabszego występu.
źródło: http://www.fandango.com
Najbardziej w "Payback" podoba mi się klimat oraz uczynienie głównym bohaterem człowieka, który kompletnie nie nadaje się na wzór do naśladowania na potrzeby wypracowań rodem z gimbazy. Zabieg śmiały, który zawsze docenię, ponieważ od dawna mam już dość szlachetnych, nieskazitelnych postaci. Film Helgelanda jest także wyjątkowy, ponieważ mimo iż oglądałem go niezliczoną ilość razy i znam historię Portera niemal na pamięć, to każda następna projekcja sprawia mi ogromną frajdę. "Payback" to prosta i brutalna historia, która w dzisiejszych czasach wydaje się naprawdę świeżym powiewem najlepszych kinowych wzorców z lat 70-tych. Naprawdę warto!

Ocena: 8/10.

źródło: http://www.fandango.com

Na sam koniec kilka słów odnośnie książki Donalda E. Westlake'a, na podstawie której powstał film. Po pierwsze spore zamieszanie jest już z autorem i tytułem. Pisarz opublikował ją bowiem pod pseudonimem Richard Stark jako "Point Blank", ale jest także znana jako "Hunter". Całkiem zabawne, ponieważ gdy trzymałem ją w rękach myślałem, że to jakiś wałek ze strony Biblioteki Jagiellońskiej. Generalnie filmowa ekranizacja jest dosyć wierna oryginałowi, a główne różnice pozwoliłem sobie wypunktować poniżej:
  • zmieniono nazwiska lub imiona niektórych bohaterów (np. książkowy Parker to filmowy Porter) oraz kolor włosów Rose (z rudego na blond),
  • w książce główny bohater jest o wiele bardziej brutalny, w szczególności wobec kobiet (nagminne nazywanie przedstawicielek płci pięknej dziwkami, bicie, mordowanie bez mrugnięcia okiem, a nawet profanacja zwłok),
  • w filmie znacznie rozbudowano wątki niektórych postaci (Rose, Det. Hicks, Det. Leary),
  • w książce całkowicie inny jest skok, po którym zdradzono Parkera,
  • książka kończy się inaczej niż film – aczkolwiek istnieje jeszcze wersja reżyserska z innym zakończeniem, której okazji obejrzeć jeszcze nie miałem,
  • książkowa Pearl zdecydowanie nie jest Azjatką,
  • książka wydaje się być o wiele bardziej brutalna i krwawa niż wersja filmowa.

"Point Blank" to dosyć interesująca lektura, która z uwagi na moment powstania (1962) zaskakuje czytelnika brutalnością i wizją totalnie skorumpowanego, brudnego świata. "Payback" nakręcono wyraźnie zgodnie z duchem oryginału i nawet inne zakończenie wcale nie razi, ponieważ jest w stylu książkowego Parkera.

środa, 19 czerwca 2013

"Oblivion"

Pewnego dnia, zapewne kompletnie z nudów, postanowiłem obejrzeć trailer "Oblivion". Zwykle tego nie robię, ponieważ już nie raz i nie dwa fatalnie przejechałem się na epickich zapowiedziach. Dziwię się naprawdę niektórym ludziom, że oglądają po 150 wersji trailera i się tym bezgranicznie podniecają. Niemniej wspomniany wyżej tytuł zaintrygował mnie znacznie, ponieważ w kilkunastu scenach nie dostrzegłem śladów wszechobecnego ostatnio w science fiction lewactwa (vide "Elysium") ani wielkich robotów (vide "Pacific Rim"). Nawet jakieś w miarę pozytywne wyobrażanie wykiełkowało i to pomimo zaangażowania do głównej roli ultra-scjentologa Toma Cruise'a. Warto zauważyć, że trailer nie wyglądał również tak mega-chujowo-komputerowo jak "After Earth". Nie wiem czemu produkcję z Willem Smithem i jego pierworodnym objęła patronatem TVP i jeszcze się tym bezczelnie chełpi. Swoją drogą wszyscy wiemy, że hajs się musi zgadzać,więc nie wiem kto i dlaczego dał tyle monet upadłemu Shyamalanowi? Wracając do "Obliviona" to pierwszy zgrzyt pojawił się przy okazji tłumaczenia. Jako wielki fan czwartej części The Elder Scrolls (de facto nie mającej nic wspólnego z filmem) liczyłem na trochę inne słowo niż "Niepamięć". Aczkolwiek po projekcji muszę stwierdzić, że polska wersja doskonale oddaje sens anglojęzycznej.
Plakat nawet zachęcający...
(źródło: http://www.impawards.com/)
Co zatem przynosi "Oblivion" pod względem fabularnym? Otóż w czasie okrutnej wojny z obcymi najeźdźcami Ziemia uległa atomowej zagładzie. Większość planety została skażona, ale istnieje kilka miejsc wolnych od promieniowania. Weteran ostatniego konfliktu Jack (Tom Cruise) wraz z Victorią (Andrea Riseborough) pozostaje na Ziemi jako jeden z wielu zespołów nadzorujących wydobycie resztek surowców. Ziemianie zasiedlili nową planetę, ale postanowili do końca wykorzystać potencjał macierzystej. Niemniej na powierzchni czai się niebezpieczeństwo w postaci niedobitków kosmicznych najeźdźców, którzy ustawicznie sabotują wydobycie i niszczą drony. Z czasem Jackiem zaczynają jednakże targać wspomnienia oraz wątpliwości kim naprawdę jest i jaki jest cel jego misji.
źródło: http://www.oblivionmovie2013.com
Mimo, że oglądałem "Oblivion" w bardzo miłym towarzystwie, to od samego początku miałem bardzo negatywne uczucia. Już od pierwszych minut uderzyło mnie uczucie mega-wtórności. Po raz kolejny film zaczyna się bowiem od czerstwego voice-over głównego bohatera. Ileż to jeszcze razy będę zmuszany do słuchania takiego smutnego pierdolenia? Dajcież wreszcie spokój i zapodajcie mi napisy. Ale to wcale nie jest jeszcze najgorsze. Najbardziej irytuje fakt, że "Oblivion" składa się prawie wyłącznie z samych wyświechtanych klisz. Co rusz miałem ochotę powiedzieć „zaraz, zaraz przecież gdzieś to już widziałem”. Główny pomysł na rozwiązanie wątku fabularnego został bezpardonowo zerżnięty z interesującego „Moon”, a właściwy finał przypomina zakończenie „Dnia Niepodległości”. Do tego zadajmy sobie gruntowne pytanie: co wyzwala w naszym bohaterze rozmyślania nad przeszłością? Oczywiście, tak jak w "Fahrenheit 451" oraz "Equilibrium", lektura książki! Naprawdę bardzo oryginalnie. Pod względem technologicznym też panuje nihil novi. Pojazdy przypominają mi trochę "Raport mniejszości" lub "AI", boty kojarzą się ze "Star Wars", natomiast wygląd głównego oponenta to jakby hybryda maszyny dowodzącej z ostatniej części "Matrixa" z Hal 9000 z "Odysei kosmicznej 2001". Jedyne co mi się naprawdę spodobało to niektóre wieże, które ulokowano w chmurach (choć można i tu się czepiać, że inspirowane mocno "Star Wars") oraz plenery, które są naprawdę ładne, mimo że Ziemię zniszczono bronią atomową. Jednakże te dwa jasne punkty nie są w stanie zmienić ogólnego odbioru "Oblivion", który można porównać do bezdennej czarnej dziury.
źródło: http://www.oblivionmovie2013.com
"Oblivion" mogło uratować doskonałe aktorstwo odtwórców głównych postaci, podparte heroicznym trudem aktorów drugoplanowych. Niestety takież zjawisko nie wystąpiło, ponieważ z jednej strony postacie są sztampowe, a z drugiej większości obsady najzwyczajniej w świecie się nie chciało chcieć. We wstępie pisałem, że nie jestem fanem Toma Cruise'a, aczkolwiek potrafię docenić jego dobre kreacje (vide gejowski epos "Top Gun" czy zabawne "Tropic Thunder"). W tym przypadku Cruise nie wyróżnia się jakoś specjalnie, kilka razy uśmiecha się w swoim stylu i generalnie jest taki sam jak zawsze. Niezbyt dobrze to świadczy o jego wysiłku, ale przez cały film miałem głęboko w dupie jaki los spotka jego bohatera. Taki sam zarzut dotyczy również pojawiającego się w kilku scenach Morgana Freemana (Beech), który w zasadzie nic nie wnosi. Ot, po prostu jest, na dodatek dokładnie taki sam jak w każdym innym filmie. Olga Kurylenko w roli Julii wypada raczej miałko, czyli też w zasadzie jak zwykle. Obsadę uzupełnia także znany z "Gry o tron" Nikolaj Coster-Waldau (Sykes), ale nie wnosi nic szczególnego. Jedyną kreacją godną mojej uwagi była natomiast rola mało znanej dotychczas Andrei Riseborough, która wcieliła się w pozbawioną uczuć Victorię. Naprawdę dobra rola, dla której warto było cierpieć przez cały "Oblivion". Mam nadzieję, że będę miał okazję jeszcze nieraz zobaczyć na ekranie pannę Riseborough, ponieważ dostrzegam w niej spory potencjał. Poza tym trzeba dodać, że jej wygląd cieszy moje oko niezmiernie.
źródło: http://www.oblivionmovie2013.com
Zasadniczo nie żałuję czasu straconego na "Oblivion", czego może nie odzwierciedla wystawiona poniżej ocena. Moje uwielbienie dla science fiction zmusza mnie do oglądania niemal każdej produkcji z tego gatunku. Dzieło Josepha Kosinskiego niestety nie wyróżnia się niczym poza wtórnością oraz całkiem fajną rolą Andrei Riseborough. To zdecydowanie za mało, aby film mógł zdobyć rząd dusz, niemniej pod pewnymi względami jest całkiem solidny. Możliwe, że osobom, które nie dostrzegą w nim tylu wtórnych rozwiązań, "Oblivion" będzie się nawet podobał, jednakże ja widziałem za dużo kina, aby się nim jarać.
źródło: http://www.oblivionmovie2013.com
Ocena: 3/10.

sobota, 8 czerwca 2013

"Platoon"

Może z obecnej perspektywy trudno w to uwierzyć, ale były kiedyś czasy, w których Oliver Stone nie hańbił się kręcąc produkcje typu "Savages". Niemal trzy dekady temu (1986) stworzył bowiem jeden z najlepszych filmów o wojnie wietnamskiej. Przez długie lata to właśnie "Pluton" najdoskonalej uosabiał dla mnie obraz tego konfliktu - hełmy z Marlboro, helikoptery Huey oraz napalm. Stało się tak, ponieważ obejrzałem film Stone'a w bardzo młodym wieku, może nawet zbyt młodym. Niemniej w podstawówce był to wielki powód do chwały, a i zasób wulgarnego słownictwa poszerzył się znacznie. Wiele lat później obejrzałem produkcje, który zdetronizowały "Pluton" – "Full Metal Jacket" (Ronald Lee Ermey - najlepszy drill sergeant ever), a przede wszystkim "Apocalypse Now". Niemniej w dalszym ciągu dzieło Stone'a pozostaje w moim osobistym TOP 3 najlepszych filmów o Wietnamie.
Genialny plakat!
(źródło: http://www.impawards.com/)
Głównym bohaterem "Plutonu" jest rookie Chris (Charlie Sheen). Młody chłopak to wyjątkowo naiwny idealista, który rzucił college i posłuchał wezwania Wuja Sama. Wkrótce po przybyciu do Wietnamu przekonuje się, że wdepnął w totalne gówno. Większość żołnierzy (de facto z poboru) jedynie odlicza dni pozostałe do końca służby, mając całkowicie w dupie los niedoświadczonych kolegów. Rookies traktowani są jak mięso armatnie – wykonują najbardziej niebezpiecznie misje, więc jak łatwo się domyślić śmiertelność wśród rekrutów jest dosyć wysoka. Oficerowie co rusz wykazują się niekompetencją, dlatego w oddziale prym wiodą sierżanci: wykuty ze stali Barnes (Tom Berenger) oraz sympatyczny narko-ćpun Elias (Willem Dafoe). I to właśnie ci dwaj doświadczeni żołdacy stoczą walkę o duszę Chrisa.
Sierżant Barnes - najprawdziwszy bad-ass-motherfucker
(źródło: http://www.starpulse.com/)
W poprzednim akapicie wspomniałem o niekompetencji oficerów. W "Plutonie" przoduje w tej dziedzinie porucznik Wolfe (Mark Moses), wyjątkowo żałosna namiastka dowódcy. Tym samym film Stone'a wpisuje się ciekawy nurt amerykańskich książek (sprawdźcie trylogię Jamesa Jonesa) i filmów/seriali (choćby "Generation Kill") twierdzących, że największym zagrożeniem dla prostych żołnierzy jest ich własne dowództwo. W większości z nich najbardziej kompetentni osobami są właśnie nienawidzący oficerów sierżanci (vide sierżant Warden/Welsh/Winch w trylogii Jonesa). Na miejscu decydentów amerykańskich sił zbrojnych poważnie bym się zastanowił nad tym fenomenem. Niemniej wracając do "Plutonu" trzeba stwierdzić, że fabuła nie przynosi żadnych wielkich udziwnień, skupiając się na codziennym życiu żołnierzy. Nie ma epickich misji behind enemy lines ani poszukiwań szalonych pułkowników. Zamiast tego proza wietnamskiego życia: warta, patrol, pacyfikacja wioski. Świetnie oddano warunki panujące w dżungli: wycieńczającą ludzi wilgotność i temperaturę oraz wszelkie plugastwo tamże występujące (robactwo, węże itp.). Za to należą się ogromne brawa dla Stone'a i jego kolegów!
Sierżant Elias
(źródło: http://www.starpulse.com/)
Jednakże "Pluton" byłby kolejnym raczej solidnym filmem, gdyby nie ekranowe starcie mocarnych charakterów. Główna rola Charliego Sheena nawet nigdy specjalnie nie zapadła mi w pamięć, gdyż o wiele lepiej kojarzę tego aktora choćby z prześmiewczych komedii w stylu "Hot Shots!". Niemniej jako bananowiec-idealista wypada całkiem poprawnie, aczkolwiek dosyć szybko zapomniałem o jego występie. Od samego początku uwagę przykuwają dwie postacie – wspomniani powyżej sierżanci Barnes oraz Elias. Nie potrafię nawet ocenić kto wypadł lepiej, ale warto zauważyć, że obaj dostali nominacje do Oscara za rolę drugoplanową! Jak dla mnie zarówno Tom Berenger, jak i Willem Dafoe, zagrali w "Plutonie" role swojego życia. Wiadomo, że sierżant Barnes nie przypadnie wszystkim do gustu – a w szczególności lewakom litującym się nad losem biednego Vietcongu bezlitośnie zwalczanego przez amerykańskich imperialistów. Niemniej pomimo faktu bycia brutalnym pojebem trzeba napisać, że ów bohater był świetnym żołnierzem i dobrym dowódcą. Zaprawdę, zaprawdę ogromniaste brawa dla Toma Berengera, który stworzył postać z krwi i kości, a na dodatek nadał jej niepowtarzalny charakter. Osobiście uważam, że jest to aktor, który urodził się by zagrać sierżanta Barnesa. Często łapię się na tym, że gdy wspominam Berengera, mam zawsze przed oczami jego kreację z "Plutonu". Natomiast na przeciwnym biegunie lubialności znalazł się lubiący eksperymentować z narkotykami sierżant Elias, który w chwilach wolnych od wojaczki zamienił bunkier w narko-kanciapę. Willem Dafoe stworzył postać tak sympatyczną, że po prostu nie sposób jej nie polubić. Aczkolwiek, podobnie jak sierżant Barnes, Elias jest również doświadczonym żołnierzem i sprawnym dowódcą, który doskonale rozumie potrzeby swoich podopiecznych (m.in. scena z paleniem z lufy karabinu). Ogromniaste brawa!
Bananowiec-idealista Chris
(źródło: http://www.starpulse.com/)
Opisane powyżej dwie role stanowią sól "Plutonu" i spychają wszystkie inne sprawy na drugi plan. Niemniej warto przyjrzeć co dzieje się w tle. W filmie Olivera Stone'a pojawia się bowiem taki nieznany za bardzo aktor jak Johnny Depp (Lerner) czy też no name pokroju Foresta Whitakera (Big Harold). Ciekawe, nieprawdaż? Z interesujących ról warto zwrócić jeszcze uwagę na Johna C. McGinleya wcielającego się w sierżanta O'Neilla. Odpychająca, ale jednocześnie fascynująca pod pewnymi względami postać. Ponadto w "Plutonie" znalazło się kilka bardzo mocarnych scen. Wystarczy wspomnieć pacyfikację wioski czy choćby genialną sekwencję z Eliasem, którą parodiowano choćby w bardzo zabawnym "Tropic Thunder". Film Olivera Stone'a uczy nas również bardzo trafnego spostrzeżenia: Everybody know the poor are always being fucked over by the rich. Always have, always will. Jeśli ktokolwiek z Was nie oglądał jeszcze "Plutonu" to naprawdę polecam! Jest to absolutnie obowiązkowa pozycja, a Oliver Stone pokazuje jak ogromnym potencjałem dysponuje – szkoda tylko, że ostatnio go marnuje w fatalny sposób.
źródło: http://www.starpulse.com/

Ocena: 9/10.

wtorek, 4 czerwca 2013

"King Arthur"

Jak ważne znaczenie dla kultury ma mit arturiański chyba pisać nie trzeba. Mnogość wersji samej legendy, różnorakich interpretacji książkowych oraz produkcji filmowych czy też telewizyjnych jest niemal nie do ogarnięcia. Z tej okazji mała dygresja: jeśli macie ochotę podrążyć temat głębiej to zacznijcie od książki "Świat króla Artura. Maladie" Andrzeja Sapkowskiego, która stanowi krótki przewodnik po najważniejszych postaciach, przedmiotach i wydarzeniach. A co potem? A potem przeczytajcie wszystkie dzieła, o których wspomina autor "Wiedźmina". Dziś jednak skupiamy się na adaptacjach filmowych. Jakiś czas temu recenzowałem niezbyt udany serial "Camelot". Praktycznie jedyną zaletą tejże produkcji były dosyć często ukazywane wdzięki Evy Green. Teraz natomiast przyszedł czas na pseudo-historyczne podejście do mitu arturiańskiego ukazane w "King Arthur" z 2004 roku. Dlaczegóż już na samym początku taki zarzut, spytacie? Otóż film Antoine'a Fuqua ("Dzień próby"!!!) próbuje urealnić legendę odzierając ją całkowicie z magii i elementów mistycznych, stawiając na historyczne realia. Czemu dwa ostatnie słowa się pisane kursywą przekonacie się poniżej.
Plakat nawet niezgorszy...
(źródło: http://www.impawards.com/index.html)
Nie ma zatem magii, więc cóż pozostaje w samym w micie? Otóż z prologu dowiadujemy się, że Imperium Rzymskie, nienasycone podbojami, walczyło z ludem dzielnych Sarmatów. Owi wojownicy ponieśli porażkę, ale imperialiści z Italii zachwycili się ich nieustraszoną konnicą i postanowili wykorzystać ją do własnych celów. Artur (Clive Owen), pół-Bryt, pół-Sarmata, dowodzi oddziałem sarmackiej kawalerii służącej w odległej Brytanii. Okres 15-letniej służby właśnie dobiega końca, więc kawalerzyści snują plany dotyczące ciekawych zajęć po jej zakończeniu. Część z nich chce powrócić do ojczyzny, kilku postanawia pozostać na nieprzyjaznej i zimnej wyspie, natomiast ich dowódca marzy o podróży do Rzymu. Niestety sytuacja ulega zmianie, gdy Artur i jego ludzie dostają ostatnią, ale śmiertelnie niebezpieczną misję behind enemy lines. Muszą wyruszyć daleko na północ, aby uratować rzymskiego dostojnika i jego rodzinę. A czasy nie są łatwe, ponieważ oprócz permanentnego zagrożenia ze strony dzikich Piktów, do gry wchodzą również bezlitośni Sasi.
Merlin bez magicznych skillów
(źródło: Touchstone Pictures)
Pomysł na całkowite odarcie mitu arturiańskiego z magii wydawał mi się na początku niedorzeczny, aczkolwiek potrafię docenić zamysł twórców. "Król Artur" mógł być naprawdę ciekawy, ale zabrakło troszkę surowości i konsekwencji w tej wizji (chociaż i tak nie jest najgorzej). Niestety nie uniknięto błędów oraz uproszczeń typowych dla tego rodzaju produkcji. Łatwość z jaką porozumiewają się ze sobą Rzymianie, Piktowie, Sarmaci oraz Sasi jest naprawdę powalająca – wygląda na to, że u schyłku starożytności dominowało najprawdziwsze językowe esperanto! Jasne, rozumiem, że przywódcy i elita być może znała łacinę w wystarczającym stopniu, ale przecież nie dotyczyło to randomowych wieśniaków i tępych wojaków. Nawet w "Trzynastym wojowniku" Antonio Banderas nie od razu nauczył się mowy Wikingów! Poza tym obowiązkowe rozmowy między przywódcami strasznie mnie raziły. O ile potrafię zrozumieć sens i potrzebę spotkania Artura i Merlina, to kompletnie nie wiem czemu ma służyć rozmowa tego pierwszego z Cerdiciem, przywódcą Sasów. Fabuła nie powala na kolana, ale również nie wywołuje większej żenady - oczywiście jeżeli przymkniemy oko. W zasadzie do głównego wątku mam jedno zastrzeżenie: czemuż, ach czemuż rzymski arystokrata osiedlił się w dziczy na dalekiej północy opanowanej przez Piktów? Ciężkie baty zbiera chrześcijaństwo – biskupi i kapłani Chrystusa wyróżniają się jako postacie negatywne. Co ciekawe w filmie to nie Piktowie przy użyciu wickermana, a właśnie bogobojni czciciele Jezuska składają ludzi w ofierze. Niemniej jest to całkiem zabawne podejście.
Artur i "Rycerze" Okrągłego Stołu
(źródło: Touchstone Pictures)
Hajsu na produkcję "Króla Artura" na szczęście nie zabrakło. Bardzo ładne plenery oraz zbroje i wszelkiego rodzaju osprzęt bojowy cieszą oko. Fajnie wystylizowano Sarmatów Artura, a i stylówki Piktów i Sasów nie są wcale gorsze. Nie podobał mi się natomiast wygląd muru Hadriana, ponieważ w mojej opinii wypada niezwykle sztucznie. Pod względem poziomu filmowej taktyki także doznałem ogromnego zawodu. Nie byłem również zachwycony poziomem dialogów. O ile większość z nich jest dosyć znośna, to niestety zbyt często pojawiają się egzaltowane przemowy o wolności z gejzerami patosu. Niestety przoduje w nich Artur, który w ten właśnie sposób manifestuje swój idealizm. Ale cóż, taka to właśnie postać. Archetyp sprawiedliwego władcy musi przejawiać trochę tendencji idealistycznych, reprezentować prawość, sprawiedliwość i odwagę. I taki właśnie jest Artur w wykonaniu Clive'a Owena. Jak na tego rodzaju konwencję aktor spisał się całkiem nieźle, chociaż nie jest to jakoś szczególnie wybitna rola. Jego kompanioni nie wyróżniają się natomiast w żaden szczególny sposób – a szkoda, bo przecież niełatwa relacja Artura z Lancelotem to jeden z fundamentów mitu. Poza tym wystarczy rzucić okiem na nazwiska (Ian Gruffudd, Mads Mikkelsen, Ray Winstone, Ray Stevenson), żeby stwierdzić, iż mogło być znacznie lepiej. Na występ Keiry Knightley (Ginewra) spuszczę zasłonę milczenia. Zasadniczo w filmie są tylko dwie role, które zaintrygowały mnie od samego początku. Pierwsza z nich to Merlin (Stephen Dillane), tutaj dalekowzroczny władca Piktów pozbawiony magicznych atrybutów. Naprawdę dobra i interesująca kreacja. Druga natomiast to wspomniany wyżej Cerdic (Stellan Skarsgård), bezwzględny przywódca Sasów, obdarzony wyjątkowo nieudolnym synem (Till Schweiger). Moim zdaniem najfajniejsza rola w "Królu Arturze". Co ciekawe w filmie nie występuje w ogóle Morgana, co z perspektywy fana "Mgieł Avolonu" Marion Zimmer Bradley wydaje się być ogromnym rozczarowaniem.
Piktyjska Ginewra
(źródło: Touchstone Pictures)
Kiedy obejrzałem "Króla Artura" po raz pierwszy spodobał mi się nawet. W tych odległych czasach wystawiłem solidną ocenę 7/10. Obecnie niestety muszę ją zrewidować. I tu w zasadzie waham się jak bardzo. Za rzemieślnicze wykonanie, jako taką historię oraz ładne plenery gotów jestem wystawić 6/10. Z drugiej strony cały czas pamiętam, że aktorstwo w filmie nie powala na kolana, a niektóre rozwiązania fabularne są najzwyczajniej w świecie głupie i mogłoby zasługiwać na jakieś cztery gwiazdki. Jednakże ostatecznie w ten deszczowy czerwcowy wieczór postanowiłem być łaskawy i nie dokonałem bardzo drastycznej redukcji.
Cerdic - pali wioski i morduje Brytów dbając o czystość germańskiej rasy.
(źródło: Touchstone Pictures)

Ocena: 5/10.