środa, 18 grudnia 2013

"The Great Gatsby" (2013)

Kiedy na ekrany polskich kin wchodził "The Great Gatsby", na przekór postanowiłem nie wybrać się na seans i w domowym zaciszu przeczytać powieść Francisa Scotta Fitzgeralda z 1925 roku. Chociaż wcześniej nie miałem żadnej styczności z twórczością tegoż pisarza, bardzo chciałem się wreszcie dowiedzieć kim jest legendarny Jay Gatsby. Przyznam szczerze, że gdy wówczas przerzucałem kolejne kartki książki, nie odczuwałem wielkiego zachwytu. Oczywiście, doceniałem wysoki poziom literacki Fitzgeralda, niemniej brakowało mi pierwiastka boskości, który uczyniłby powieść nieśmiertelną. Jednakże z perspektywy czasu zacząłem patrzeć troszkę inaczej na "Wielkiego Gatsby'ego" i czuć do niej coraz większą sympatię. W zasadzie przełomowym momentem w tym procesie była projekcja najnowszej ekranizacji, którą wyreżyserował Baz Luhrmann, odpowiedzialny m.in. za wysoce oryginalną wersję "Romeo i Julii" czy też "Moulin Rouge!". Spodziewałem się zatem, że będzie niestandardowo i po seansie mogę stwierdzić, że Luhrmann tym razem mnie nie zawiódł. Gwoli ścisłości dodam, że niestety nie oglądałem ekranizacji z 1974 roku z Robertem Redfordem, ale z tego co widzę na IMDb oceny ma nie najlepsze. Niemniej zestawienie dwóch różnych wizji mogłoby być całkiem ciekawe.
źródło: http://www.impawards.com
Podobnie jak w powieści, narratorem "The Great Gatsby" jest Nick Carraway (Tobey Maguire). Losy głównych bohaterów przedstawiono jako reminiscencję naszego bohatera, który na prośbę swojego psychiatry po latach spisuje dzieje burzliwej młodości. Tuż po studiach Nick przyjeżdża do Nowego Yorku by podjąć pracę na Wall Street. Jak się wkrótce okazuje jego najbliższym sąsiadem jest niemal mityczny i niezwykle tajemniczy Jay Gatsby (Leonardo DiCaprio), słynący z najlepszych i najbardziej epickich melanży w całym mieście. Szczęście nie opuszcza naszego bohatera: na jednym z epickich melanży poznaje osobiście gospodarza, który obdarza go zaufaniem i swoją przyjaźnią. Nick stając się towarzyszem Gatsby'ego z czasem zaczyna poznawać jego najgłębsze sekrety.
Picture me rollin' in my 500 Benz..
(źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/)
Początek filmu nie zwiastował niczego niezwykłego. Fajnie, że napisy początkowe z logiem wytwórni nawiązywały do produkcji z lat 20-tych ubiegłego stulecia. Niemniej zaraz po spokojnym starcie widz zostaje rzucony na naprawdę głęboką wodę. Wszystko w "The Great Gatsby" epatuje nowoczesnością – od zawrotnego sposobu kręcenia filmu po współczesną muzykę, która towarzyszy bohaterom. Początkowo czułem się naprawdę dziwnie, ale z czasem przyzwyczaiłem się do wizji Baza Luhrmanna. W szczególności przekonała mnie scena, w której Nick jadąc autem mija automobil wypełniony ludnością afroamerykańską sączącą Moët, a w tle słyszymy Shawna Cartera we własnej osobie (jakby ktoś nie wiedział jest to Jay-Z). Imponujące! Druga rzecz, która uderza w "Wielkim Gatsbym" to przepych i bogactwo. To już nie jest zwykły ukłon w stronę bling blingu. Gdybym miał wskazać film, który najlepiej oddaje sens szczytnej idei jebać biedę to bez wahania wybieram produkcję Luhrmanna, która niemal ocieka złotem. Jako, że sam obecnie znajduję się na pewnym etapie życiowych przewartościowań to potrafię docenić próby wypełnienia każdego kadru tonami hajsu. Najwięcej tego rodzaju zabiegów oglądamy w czasie epickich melanży u Gatsby'ego – to, co się tam dzieje przechodzi ludzkie pojęcie! Wygląd samej posiadłości jest naprawdę oszałamiający! Wszystko co dotychczas widziałem w MTV Cribs nie umywa się do kwadratu Gatsby'ego. Twórcy wyjątkowo się postarali, aby ich bohater zyskał sławę najbardziej hojnego gospodarza w NY.
Epicki kwadrat Gatsby'ego
(źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/)
Jakoby dla kontrastu z bling blingowym życiem bohaterów, Fitzgerald wprowadził do książki Dolinę Popiołów. Luhrmann przedstawił to miejsce jako totalny syf, coś w rodzaju brudnego i czarnego Ślunska. Pod względem wizualnym te dwa miejsca dzieli prawdziwa przepaść, niemniej naturalistyczne ukazanie biedy sprawia, że "The Great Gatsby" nie jest jedynie laurką dla bogactwa i splendoru. W zasadzie film epatuje bardzo poważną tonacją. W zależności od podejścia możemy bowiem uznać Gatsby'ego za prawdziwego człowieka z nadziei, psychopatycznego stalkera lub też osobę owładniętą obsesją wzbogacenia się za wszelką cenę. Tak naprawdę dopiero po obejrzeniu filmu Luhrmanna zacząłem naprawdę doceniać książkę Fitzgeralda. I za to właśnie twórcom należą się ogromne brawa!
Wilson reprezentuje biedę.
(źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/)
Wielka siła spoczywa również w obsadzie. Co prawda Tobey Maguire kompletnie mi nie leży, aczkolwiek jest niemal uosobieniem każdej ułomności książkowego Nicka. Podobnie jak swój literacki pierwowzór momentami zachowuje się jak kompletny debil i równie często pociesznie nie ogarnia sytuacji. Z powodu wrodzonej ułomności tej postaci miałem w dupie jej los. Na szczęście film kradnie Leonardo DiCaprio – każda scena, w której się pojawia nosi znamiona wybitności. Ponadto aktor genialnie oddał całą książkową głębię postaci Gatsby'ego – a nie było to wcale łatwe zadanie. Świetnie dobrano również Joela Edgertona do roli Toma Buchanana – po prostu idealnie wpasowuje się w koncepcję tej postaci. Po oklaskach dla panów przejdźmy do płci pięknej. Carey Mulligan jako Daisy jest po prostu urzekająca! Dokładnie w ten sposób wyobrażałem sobie żonę Buchanana. Wielkie brawa! Elizabeth Debicki także dobrze pasuje do roli Jordan, niemniej moim zdaniem jej postać najbardziej ucierpiała w stosunku do literackiego pierwowzoru (straszliwe okrojono jej relacje z Nickiem). Jeśli chodzi natomiast o drugi plan mam dwóch faworytów: absorbujący w 100% uwagę widza Amitabh Bachchan (Meyer Wolfsheim) oraz grający trochę przygłupa Jason Clarke (Wilson).
Kwiatowy przepych.
(źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/)
"The Great Gatsby" to naprawdę solidne kino z momentami błysku. Długo zastanawiałem się jaką ocenę wystawić. Zaraz po wyjściu z sali kinowej byłem pewien, że film Luhrmanna ma 6/10 pewne jak w banku. Niemniej gdzieś w odmętach umysłu świtała myśl: a może zasłużył na więcej? I rzeczywiście po namyśle i rewizji stosunku do książki Fitzgeralda postanowiłem wystawić jedną gwiazdkę wyżej. Wracając jeszcze na chwilę do porównania literackiego pierwowzoru i filmu to generalnie większych odstępstw nie uświadczyłem (z wyjątkiem wspomnianego okrojenia postaci Jordan oraz kosmetycznych zmian w końcówce). Tym samym należy docenić wysiłek twórców, którym pomimo ogromnych pokładów nowoczesności udało się zachować wymowę oryginału. Jeśli więc macie ochotę na tony złota, bling bling w wersji mega, epatowanie hajsem i marzycie by pić Moët na śniadanie (tak jak ja) to lepszego filmu nie znajdziecie.
Party hard!
(źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/)
Ocena: 7/10.

niedziela, 8 grudnia 2013

"Bronson"

Niedzielne, wrześniowe popołudnie zapowiadało się sennie. Za oknem lato chyliło się ku ostatecznemu upadkowi, a liście powoli przybierały odcienie żółci i czerwieni. Niemniej znakomita pogoda zachęcała do spędzenia resztek dnia w plenerach AGH. Jednakże wystarczyła jedna wiadomość od szanownego kolegi Dziurałkę (uszanowanko bardzo) by porzucić wszelkie plany spacerowe. Przeczytawszy zwięzłą sentencję zapraszam na piwo błyskawicznie podjąłem decyzję i przystąpiłem do działania. Ani się obejrzałem, gdy opuściłem moją ówczesną rezydencję na Woli East Side i wsiadłem do odpowiedniego autobusu (przypadkiem wysłuchawszy na przystanku znakomitego telefonicznego monologu na temat konkubinatu). W czasie spożywania kolejnych browarów padło sakramentalne pytanie: Czy widziałeś już "Bronsona"? Jako, że odpowiedź była negatywna, uzbrojeni w Harnasie zasiedliśmy do projekcji. W tym miejscu chciałbym zhejtować tegoroczną promocję Harnolda, ponieważ mimo wypicia monstrualnych ilości tegoż zacnego trunku (najlepszy wśród najtańszych) przez cały rok nie udało mi się wygrać ani jednego! I na dodatek nie słyszałem, żeby wygrał ktokolwiek inny! Hańba i zdrada!
źródło: http://www.impawards.com
"Bronson" przedstawia prawdziwą historię brytyjskiego kryminalisty Michaela Petersona (Tom Hardy). W 1974 roku nasz bohater dokonał niezwykle zuchwałego napadu na pocztę, rabując oszałamiającą kwotę niecałych 27 funtów szterlingów. Za rabunek, godny największych geniuszów zbrodni, został skazany na siedem lat więzienia. Jednakże z uwagi na antyspołeczne zachowania Petersona jego karę wielokrotnie wydłużano, w efekcie czego większość dorosłego życia spędził pod celą. Warto dodać, że z uwagi na permanentne napierdalanie innych wieźniów i strażników Peterson przesiedział prawie 30 lat w izolatce. W 1988 roku, w czasie krótkotrwałego pobytu na wolności, nasz bohater zaczął brać udział w nielegalnych walkach i na potrzeby nowego zajęcia zaczął się określać jako Charles Bronson.
źródło: http://www.starpulse.com
Przyglądając się Charlesowi Bronsonowi od razu nasunęło mi się skojarzenie z Marvem, jedną z postaci "Sin City". Idealnie tegoż bohatera podsumował komiksowy kolega, Dwight McCarthy: Most people think Marv is crazy. He just had the rotten luck of being born in the wrong century. He'd be right at home on some ancient battlefield swinging an axe into somebody's face. Or in a Roman arena, taking his sword to other gladiators like him. Po obejrzeniu filmu Nicolasa Windinga Refna śmiało mogę stwierdzić, że Bronson cierpi na dokładnie taką samą przypadłość jak Marv. Trudno jednoznacznie zakwalifikować naszego bohatera jako wcielone zło. Chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się to oczywiste z powodu wieloletniego pobytu w więzieniu to jednak Bronson nie wydaje się esencją czystego zła. Co ciekawe nasz bohater wcale nie uważa się za złego człowieka: I'm a nice guy, but sometimes I lose all my senses and become nasty. That doesn't make me evil, just confused (cytat z IMDb).
źródło: http://www.starpulse.com
Sukces "Bronsona" był uzależniony od dwóch czynników. Pierwszy to oczywiście odpowiedni scenariusz i reżyser, który zadba by film nie zamienił się w sentymentalną opowiastkę. Drugi, może nawet ważniejszy, to aktor wcielający się w postać recydywisty. W mojej opinii zarówno Nicolas Winding Refn, jak i Tom Hardy, spisali się doskonale. Duński reżyser w "Bronsonie" daje bowiem mocny przedsmak swojego późniejszego, wyrazistego stylu: minimalistyczne dialogi, brutalna przemoc, piękne kadry wypełnione czerwienią. Niemniej oprócz typowej narracji, Refn wprowadził również do filmu sceny, w który Bronson zwraca się bezpośrednio do publiczności. Jak dla mnie trochę dziwne, aczkolwiek jednocześnie niezwykle oryginalne rozwiązanie. I w tym momencie na scenę wchodzi Tom Hardy. Napiszę krótko: genialna rola. To nie jest Tom Hardy wcielający się w Bronsona – to jest Tom Hardy stający się Bronsonem! Reszta filmu praktycznie nie ma znaczenia, ponieważ liczy się tylko Bronson w jego wykonaniu. Oprócz znakomitego aktorstwa Hardy doskonale upodobnił się do swojego bohatera pod względem fizycznym. Na dodatek wąsy, które dumnie nosi należały do prawdziwego Bronsona, który zgolił je i pozwolił wykorzystać na potrzeby produkcji.
źródło: http://www.starpulse.com
Momentami film Refna może odstręczać – przemoc jest naprawdę brutalna, a sceny w szpitalu psychiatrycznym bardzo naturalistyczne. Niemniej dzięki wysiłkom reżysera oraz Hardy'ego Bronson staje się postacią, którą widz może obdarzyć autentyczną sympatią, nawet pomimo niezwykle wysokiej aspołeczności. Film jednakże stanowi dla mnie jedynie pewien filmowy eksperyment, co prawda dosyć udany, niemniej nic ponadto. W pamięć zapadła mi z pewnością rola Toma Hardy'ego. Bane z "The Dark Knight Rises" jest naprawdę niczym przy kreacji Charlesa Bronsona. Na koniec ciekawostka: w 2011 roku prawdziwemu Bronsonowi wreszcie pozwolono obejrzeć film o sobie. Według IMDb określił go jako theatrical, creative and brilliant, więc czyż może być lepsza rekomendacja?
Michael Peterson, czyli prawdziwy Bronson.
(źródło: http://en.wikipedia.org)
Ocena: 7/10.

środa, 4 grudnia 2013

"The Hunger Games: Catching Fire"

W sierpniu 2012 roku recenzją "The Hunger Games" zainaugurowałem działalność mojego bloga. Od tego epokowego wydarzenia w dziejach tegoż marnego uniwersum upłynęło trochę czasu i pojawiło się sporo nowych tekstów. Niemniej z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że trochę przegiąłem z oceną filmu Gary'ego Rossa. W zalewie późniejszej chujni nie było to bowiem dzieło aż tak złe, by otrzymać 4/10. Niestety póki co z braku czasu nie zanosi się na rehabilitację i rewizję oceny, aczkolwiek do dziś odczuwam niezwykle silną irytację z powodu niektórych rozwiązań fabularnych czyniących z Katniss niemal świętą (głównie dotyczy to uśmiercenia Rue). Jednakże znalazłem trochę inny sposób na zadośćuczynienie krzywdom przeszłości. Jak się zatem domyślacie dzisiaj wracamy do korzeni, ponieważ wreszcie spiąłem się i wybrałem do kina na najnowszą odsłonę "Igrzysk Śmierci", czyli "Catching Fire". Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że moje oczekiwania co do tego, że kolejne ekranizacje powieści Suzanne Collins będą good enough zawsze zawierały się w pięknym powiedzeniu the odds are never in our favor.
Mockingjay, czyli Kosogłos.
(źródło: http://www.impawards.com)
Jak doskonale pamiętamy z pierwszej części Katniss (Jennifer Lawrence) i Peeta (Josh Hutcherson) dosyć nieoczekiwanie zwyciężyli w 74 Igrzyskach Śmierci. Jako zwycięzcy odbywają swoiste tournee po wszystkich Dystryktach, spotykając się z ich mieszkańcami. W założeniach prezydenta Snowa (Donald Sutherland) podróż miała ugruntować władzę Kapitolu i wyeliminować wszelkie zarzewie buntu. Jednakże jak napisał kiedyś Geoffrey Chaucer - Yet in our ashen cold is fire yreken. Zwycięstwo Katniss dało nadzieję uciskanemu ludowi Dystryktów i mimo stosowania terroru, prości ludzie nadal manifestują poparcie dla pary z Dwunastki. Większość wystąpień kończy się zamieszkami, w związku z czym Snow postanawia zlikwidować uciążliwy problem poprzez jubileuszowe 75 Igrzyska Śmierci, w których obsadzie mają się znaleźć wyłącznie dotychczasowi zwycięzcy.
Tournee poszło trochę słabo...
(źródło: http://www.thehungergamesexplorer.com)
Pierwsza rzecz o jakiej należy wspomnieć przy okazji "Catching Fire" to wymiana reżysera. Francis Lawrance spisał się moim zdaniem o wiele lepiej niż Gary Ross, a sam film jest o wiele bardziej mroczny i poważniejszy. Momentami dziwiłem się nawet, że dostał wysoce pogardzaną kategorię PG13, ponieważ niektóre sceny są wyjątkowo brutalne (m.in. egzekucje niemal jak z czasów katyńskich, biczowanie godne "Pasji", czy choćby rozliczne poparzenia chmurą kwasu). Warto w tym miejscu wspomnieć również postać dowódcy Threada (Patrick St. Esprit) – jest tak doskonale bezlitosna, że chętnie przeszczepiłbym ją do nowego "Dredda". Bardzo dobrze, że wątki romansu młodych ludzi same z siebie niejako usuwają się na drugi plan i nie zamieniają "Catching Fire" w coś pokroju "Zmierzchu". Ponadto, chociaż jest to film o zarzewiu rewolucji, wątki lewackie są praktycznie nieobecne, a ziarna samej rebelii dopiero kiełkują. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł, żeby na drugi dzień po zwycięstwie w Igrzyskach Katniss stanęła na czele buntu jak Joanna D'Arc. Póki co jest daleka od posiadania jakichkolwiek cech przywódczych – poprzednie Igrzyska poważnie uszkodziły jej psychikę, miewa koszmary i halucynacje, przez co wydaje się o wiele bardziej ludzka, a film bardziej realistyczny. Również prezydent Snow nie oszczędza naszej bohaterki fundując jej różne psychologiczne niespodzianki (m.in. malowidło Rue na podłodze w czasie prezentacji zawodników).
...więc El Comandante Snow nie był zachwycony.
(źródło: http://www.thehungergamesexplorer.com)
Twórcy okazali się konsekwentni, przez co udało się utrzymać spójną wizję Dystryktów z poprzedniej części. Kapitol olśniewa i przyznam, że chociaż wtedy kręciłem nosem, to teraz kupuję tę oryginalną wizję rzeczywistości, a za jej główny wyraz mogę uznać kolorowe stroje Effie (Elizabeth Banks). Na prowincji w dalszym ciągu bieda, której reprezentować nie powstydziłby się Rychu Peja. Myślałem, że biedniej niż w Dystrykcie XII być nie może, niemniej jak się okazało po paru ujęciach z Dystryktu XI (zamieszkanego de facto przez ludność afroamerykańską - przypadek?), wykazałem się kompletnym brakiem wyobraźni. "Catching Fire" momentami olśniewa efektami specjalnymi. Polecam scenę, w której Katniss prezentuje białą suknię – czegoś takiego jak żyję nie widziałem. Niesamowite wykonanie jednego z najbardziej oryginalnych pomysłów – po prostu OUTSTANDING. Sceny akcji również nie zawodzą, niemniej oglądanie kolejnej edycji Igrzysk nie jest już może tak bardzo odkrywcze. O wiele bardziej byłem zainteresowany tym, co działo się przed ich rozpoczęciem.
Gale również nie był zachwycony sytuacją.
(źródło: http://www.thehungergamesexplorer.com)
Pod względem aktorskim "Catching Fire" prezentuje się bardzo dobrze. Jennifer Lawrence zasługuje na oklaski za świetną grę oraz zjawiskowy wygląd. Były sceny kiedy szeptałem: Damn, that girl is so beautiful! Niemniej po raz kolejny potwierdza ogromny talent i udowadnia, że tegoroczny Oscar nie był przypadkowy. Kompanioni Katniss również wypadają bez zarzutu. Zarówno Liam Hemsworth (Gale), jak i Josh Hutcherson (Peeta), dobrze wczuli się w kreacje, nie uderzając przy tym w typowo nastoletnie emocje. Na drugim planie lepiej niż solidnie wypadają Woody Harrelson, Lenny Kravitz, Elizabeth Banks, Stanley Tucci oraz nowy w tym zacnym towarzystwie Philip Seymour Hoffman. Aczkolwiek największe oklaski zostawiam dla postaci prezydenta Snowa i Johanny Mason. Donald Sutherland zalicza się do moich ulubionych aktorów, ale w "Catching Fire" po prostu kradnie każdą scenę. Podobnie wypada debiutantka w "Igrzyskach Śmierci" – Jena Malone. Zaprawdę, powiadam Wam, doskonały występ!
OUTSTANDING!
(źródło: http://www.thehungergamesexplorer.com)
Kończąc recenzję "The Hunger Games" napisałem, że Igrzyska mają pewien potencjał, może nie na kino wybitne, ale na solidną rozrywkę na pewno. "Catching Fire" udowodnił, że po eliminacji wad części pierwszej, kolejne odsłony mogą stać się znakomitą rozrywką. Przyznam szczerze, że dosyć mocno wkręciłem się w przedstawioną rzeczywistość i to chyba najlepiej świadczy o magii tego filmu. Niemniej względem części trzeciej mam pewne obawy, ponieważ twórcy mogą pójść na łatwiznę i zaserwować widzom coś na mentalnym poziomie "Terminator Salvation" i Katniss jako odpowiedniczki Johna Connora. Niemniej jak pisałem we wstępie the odds are never in our favor, więc może również doznam pozytywnego zaskoczenia.
Prawie jak w "Winter's Bone".
(źródło: http://www.thehungergamesexplorer.com)
Ocena: 7/10.
Ps.
Nie czytałem książkowych pierwowzorów, więc rozpatruję "The Hunger Games" wyłącznie z poziomu filmowego.

wtorek, 19 listopada 2013

"The Counselor"

W zeszłym roku do narkobiznesu w kinematografii swoją cegiełkę dołożył upadły Oliver Stone. "Savages" naprawdę mnie nie zachwycił, niemniej było to raczej dzieło w stylu McG niż reżysera "Plutonu". W tym roku, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, za handel anielskim pyłem zabrał się sam Ridley Scott. Brytyjczyka nie trzeba nikomu przedstawiać, aczkolwiek dotychczas raczej nie był kojarzony z tego rodzaju tematyką. Co więcej, w roli pomagiera brytyjskiego mistrza (czyt. scenarzysty) wystąpił sam Cormac McCarthy, laureat Nagrody Pulitzera. A co jeszcze lepsze, Scott na planie filmowym zdołał zgromadzić gwiazdy z hollywoodzkiej ekstraklasy. Michael Fassbender, Cameron Diaz, Penélope Cruz, Javier Bardem, Brad Pitt – zestawienie tyleż imponujące, co dziwne (przynajmniej dla mnie). Zapewne większość z Was po tym wstępie pomyśli, że Ridley był w stanie wysmażyć z takich składników kolejne doskonałe dzieło, wydatnie zwiększające jego dotychczasową chwałę. Film, dzięki któremu wszyscy zapomną o wtopie "Prometeusza", i który stanie się MVP przyszłorocznej gali oscarowej. Niestety wystarczył rzut oka na oceny "The Counselor" zaraz po premierze, żeby dostrzec, iż something went terribly wrong.
źródło: http://www.impawards.com
Jak już wspomniałem we wstępie "The Counselor" to opowieść o handlu prochem. Niestety nie oglądamy tutaj gór anielskiego pyłu szmuglowanych przez granicę ani epickich bitew między kartelami z użyciem broni ciężkiej. Zasadniczo fabuła obraca się wokół jednego transportu, mającego przynieść zysk w wysokości 20 milionów USD. Tytułowy Counselor (Michael Fassbender) to prawnik obracający się wśród bardzo bogatych person, które nie zawsze dorobiły się swoich fortun w legalny sposób. A gdy w kasie naszego bohatera zaczyna być z deczka pustawo wpada na genialny, przynajmniej w jego mniemaniu, pomysł. Otóż aby podreperować domowy budżet postanawia wejść do narkogry i zainwestować w transport kolumbijskiej kokainy do Chicago. Początkowo wszystko idzie gładko, ale jak wszyscy wiemy z reklam życie to nie bajka.
Miłość bardzo.
(źródło: http://www.thecounselormovie.com)
Co zatem poszło nie tak? Po pierwsze scenariusz autorstwa Cormaca McCarthy'ego jest po prostu tragiczny. Gdybym miał ocenić dorobek tego renomowanego pisarza wyłącznie na podstawie "The Counselor" to byłoby naprawdę słabo. Debiut w roli scenarzysty wypadł tak fatalnie, że potencjalną, wyjściową ocenę każdego jego kolejnego dzieła będę ustawiał na poziomie 3/10. Wysiłki McCarthy'ego sprawiły, że w filmie jest niemal zero akcji, a przez większość czasu oglądamy tytułowego adwokata wysłuchującego pseudofilozoficznych monologów. I to dosłownie od każdego! Rozumiem, że takie teksty może sadzić Reiner (Javier Bardem), ale nie jakiś były klient w restauracji czy też cieć pracujący w meksykańskiej mordowni. Ilość tego gówna po prostu poraża. Podejrzewam, że Nicolas Winding Refn w całej swojej filmografii nie miał tylu dialogów, ile w "Counselor" upchnął McCarthy do spóły ze Scottem. Skoro przebrnęliśmy przez problem okropnych dialogów czas przyjrzeć się rozwiązaniom fabularnym. Generalnie nie zauważyłem żadnej świeżości, film nie wnosi kompletnie nic nowego do tematu narkobiznesu. Owszem bywa brutalnie, aczkolwiek niektóre rozwiązania wydają mi się wysoce upośledzone. Za najlepszy przykład niechaj posłuży dekapitacja, której dokonano za pomocą pułapki na intelektualnym poziomie Kojota ze Strusia Pędziwiatra (autentycznie!). Oczywiście pułapka została założona na publicznej drodze w USA, po której przez kilka godzin (tj. aż do czasu pojawienia się ofiary) nie przejechał dokładnie nikt! Wydaje mi się po prostu, że przez większość kręcenia filmu Scott i McCarthy mieli wyłączone mózgi.
Na bogato bardzo.
(źródło: http://www.thecounselormovie.com)
Świat przedstawiony w "The Counselor" to coś w rodzaju bling-blingowej utopii: piękni ludzie, Bentleye, wypasione posiadłości, brylanty z Amsterdamu, a nawet gepardy. Jedna z recenzji na IMDb zaczynała się od stwierdzenia, że Ridley nakręcił dwugodzinną reklamę Calvina Kleina. Wszystko to sprawia, że chłopcy z "Savages" w porównaniu do dzieła Scotta wyglądają jak Rumuni przy Lexusie. Może to właśnie z nadmiernego zbytku nasi bohaterowie zachowują się niemal jak idioci i w obliczu totalnej porażki nic nie robią sobie z gróźb kartelu. Wygląda to mniej więcej tak: towar za grube hajsy stracony, ale co z tego – będzie dobrze, kartel wyrozumiały, posłuchaj mojej historii o jakichś pierdołach. Beztroska filmowych postaci jest po prostu uderzająca! Winę w większym stopniu ponosi na pewno McCarthy, skoro stworzył takie gówno, ale gdzie miał mózg Scott, gdy brał się za kręcenie? Przecież tak doświadczony reżyser powinien być w stanie skorygować błędy swojego scenarzysty i wykrzesać cokolwiek, w szczególności, że posiadał tak znakomitą obsadę! Zamiast tego znajduję w "The Counselor" sekwencję, w której Malkina (Cameron Diaz) dosłownie rucha auto Reinera oraz wysoce żenującą scenę spowiedzi. O ile pierwszy motyw jest jeszcze do przyjęcia z powodu genialnej miny Reinera, ale nijak pasuje do Scotta, to drugi nadaje się raczej do jakiejś głupawej komedii. Jeśli chodzi natomiast o jakieś zalety to nie spodziewałem się, że kiedykolwiek napiszę to przy dziele takiego mistrza. Mianowicie - dostrzegłem aż ... dwie. Na plus zaliczę może ze dwa utwory ze ścieżki dźwiękowej oraz fakt, że wszyscy zwracali się do głównego bohatera per Counselor. Nic ponadto... Aha, jeszcze jedna kwestia: może przydałoby się zrobić napisy, gdy bohaterowie mówią po hiszpańsku? Wiem, że w USA sytuacja wygląda inaczej, ale tak się składa, że nie jestem Hispanic.
Javier, pls!
(źródło: http://www.thecounselormovie.com)
Mimo zgromadzenia wielkiej ilości hollywoodzkich gwiazd żadna kreacja mnie nie zachwyciła. Michael Fassbender przeważnie snuje się smutno po ekranie wysłuchując życiowych porad od reszty obsady, a czasami wydaje się zabujany w Penélope Cruz jak jakiś gimb. Z kolei wybranka jego serca to postać prawdziwie niewinna, dobra i w ogóle – po prostu nudna. Javier Bardem wypadłby całkiem młodzieżowo, gdyby jego postać nie była aż tak oderwana od rzeczywistości i gdyby nie wykreowano mu tak porażającej umysł stylówy. Cameron Diaz w roli zimnej suki odnalazła się całkiem dobrze, ale nie jest to kreacja szczególnie zapadająca w pamięć. Ostatni z wielkich, Brad Pitt, gra kolesia znającego temat i dysponującego poczuciem humoru – czyli tak jak zawsze. Ucieszyłem się jedynie z obecności na ekranie Natalie Dormer – długo zastanawiałem się skąd znam tę twarz zanim nie przypomniałem sobie, że występuje w "Grze o Tron". Generalnie z zebrania pięciu gwiazd wielkiego formatu nie wynika kompletnie nic.
Któż z nas nie sprowadzał koksu z Kolumbii?
(źródło: http://www.thecounselormovie.com)
"The Counselor" najzwyczajniej w świecie męczy i wkurwia. W trakcie ostatnich minut seansu ogarnęła mnie ogromna irytacja. Spodziewałem się, że nie będzie to wybitne kino, ale nie sądziłem, że McCarthy i Scott pójdą w tym kierunku. Uznaję "The Counselor" za brakujące ogniwo filmowej ewolucji pomiędzy normalnym kinem, a wyczynami pokroju "Revolveru" Guya Ritchiego. Widocznie im twardsze narkotyki są tematem filmu, tym cięższe i bardziej męczące filmy należy kręcić. Gdybym stanął przed wyborem jaki film obejrzeć ponownie to bez wahania wskazuję "Savages". Dzieło Stone'a przynajmniej jest lekkie w odbiorze i nie ma ambicji aby stać się pseudofilozoficzną opowiastką. A chociaż Oliver upadł nisko to jednak inspirował się samym McG, dzięki czemu jego film zapewniał jakiś poziom rozrywki (chociaż dosyć niski). W mojej opinii upadek Scotta jest jednakże o wiele bardziej bolesny i naprawdę nie wróży to dobrze jego przyszłej karierze. A Cormacowi McCarthy'emu, wzorem Rawlsa z "The Wire", dedykuję wielkiego fucka w oko za fatalne dialogi, których musiałem słuchać przez prawie dwie godziny i wyjątkowo gówniany scenariusz.
źródło: http://www.thecounselormovie.com
Ocena: 3/10 (niestety).

środa, 13 listopada 2013

"Rush"

Jakoś nigdy specjalnie nie fascynowałem się sportami motorowymi. Co prawda czasem oglądałem WRC i żywiłem spory szacunek do Collina McRae, aczkolwiek nie wkręciłem się w ten biznes zbyt mocno. Sytuacja zmieniła się diametralnie wraz występami Roberta Kubicy w Formule 1. Oczywiście jak przystało na typowego Janusza zostałem sezonowcem Roberta i zacząłem namiętnie oglądać wszystkie Grand Prix. Jednakże po jakimś czasie początkowy zapał osłabł, ale mimo to od czasu do czasu lubię sobie obejrzeć jakiś wyścig. Niemniej w czasie przygody z Formułą dowiedziałem się co nieco o tej elitarnej dyscyplinie. Nazwiska takie jak Jackie Stewart, Alain Prost czy Ayrton Senna przestały brzmieć obco. Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Ponieważ dziś na warsztat biorę aktualną nowość kinową, czyli "Rush", w Polszy występujący pod tytułem "Wyścig". Swoją drogą, gdy po raz pierwszy zobaczyłem filmowi plakat i umieszczony na nim tytuł ogarnęła mnie lęk i odraza. Od razu pomyślałem bowiem, że jest to jakiś remake albo wariacja na temat fatalnego "Driven" z Sylvestrem Stallone. Na szczęście bliższe przyjrzenie się fabule "Wyścigu" rozwiało wszelkie wątpliwości i fobie.
źródło: http://www.impawards.com
Film Rona Howarda opowiada o rywalizacji dwóch niezwykle utalentowanych kierowców: Austriaka Nikiego Laudy (Daniel Brühl) oraz Brytyjczyka Jamesa Hunta (Chris Hemsworth). Bohaterów poznajemy w 1970 roku, kiedy jeżdżąc w podrzędnej Formule 3 dopiero zaczynają budować własne legendy. Wraz z Laudą i Huntem w iście zawrotnym tempie przemierzamy lata 70-te by skupić się na roku 1976, w którym obaj kierowcy zawzięcie walczyli o tytuł mistrza świata Formuły 1. Howard skupia się nie tylko na bezwzględnej rywalizacji sportowej, ale przedstawia również życie prywatne herosów kierownicy oraz kierujące nimi motywacje.
źródło: http://www.rushmovie.com/
Lauda i Hunt to sportowcy z kompletnie innej bajki. W zasadzie za ich jedyną wspólną cechę można uznać wyjątkową bezczelność. Lauda, wywodzący się z bogatej austriackiej rodziny, to pracoholik, który chce mieć dopracowany najdrobniejszy detal techniczny w aucie. Przed każdym GP oblicza prawdopodobieństwo własnej śmierci i rygorystycznie trzyma się przyjętych norm. Niki nie jest specjalnie towarzyski (czasami to prawdziwy kutas), dlatego nie cieszy się szczególną sympatią kibiców, innych kierowców czy nawet własnego teamu. Z kolei Hunt to prawdziwa dusza towarzystwa, niestroniąca od wszelakich używek (na pierwszym planie oczywiście kobiety i alkohol). Brytyjczyka mało interesują techniczne osiągi bolidów, ale braki stara się nadrobić agresywną jazdą po torze. Mimo pozornego luzu Hunt przed każdym wyścigiem womituje ze stresu. Niezwykle ciekawym zabiegiem było wprowadzenie komentarza z offu obu kierowców, dzięki któremu poznajemy ich punkt widzenia. Twórcom filmu należą się ogromne brawa za obsadę dwóch głównych ról. Hemsworth i Brühl nie tylko pod względem fizycznym idealnie pasują do swoich postaci. Na ekranie widać prawdziwą chemię między aktorami, a ich prześmiewcze konwersacje to prawdziwy miód. Generalnie ogromną zaletą filmu są dialogi – większość jest naprawdę świetnie napisana i autentycznie zabawna. Jednakże nie pomyślcie czasem, że "Rush" jest komedią – choć scena z Laudą prowadzącym samochód należący do dwóch Włochów wyraźnie ma poprawić widzowi humor. Momentami film Howarda zamienia się w naprawdę gorzkie kino, a i mocnych scen nie brakuje. Wypadki na torze ukazano z pełnym realizmem, więc bądźcie przygotowani na krew, makabryczne złamania otwarte i paskudne poparzenia.
źródło: http://www.rushmovie.com/
Formuła 1 nie zajmuje w "Rush" dominującej pozycji, ponieważ zdecydowanie więcej miejsca poświęcono na portretowanie bohaterów. Mimo to sekwencje wyścigów nakręcono naprawdę doskonale! Tor oglądamy nie tylko z perspektywy zwykłego widza, ale także oczami Hunta/Laudy, czy też z nadwozia bolidu. Na mnie największe wrażenie wywarły jednakże ujęcia kręcone na ciasnych szykanach i zakrętach. Naprawdę nie sposób odmówić dynamiki i wizualnego mistrzostwa ekipie Howarda. Jak na razie widać same zalety, więc warto postawić pytanie czy "Rush" ma jakiekolwiek wady? Otóż pierwszy zarzut jaki nasuwa mi się na myśl to trochę nadmierna teledyskowość. Oczywiście rozumiem zamysł twórców, ponieważ do ukazania jest sześć lat rywalizacji, a film trwa tylko ponad dwie godziny. Jednakże momentami wydawało mi się, że można by troszeczkę zwolnić, ponieważ "Rush" zapierdala jak Hunt na ostatnich okrążeniach GP Japonii. Nie jest to może wielka wada, niemniej nie pozwoliła mi podnieść oceny filmu ponad to co znajdziecie na dole. W tym miejscu chciałbym również skrytykować nadmierną sielskość niektórych scen – głównie chodzi mi o relację Laudy z jego ukochaną. Jak dla mnie trochę za dużo lukru, ale jeśli tak było naprawdę to pozostaje tylko pozazdrościć Nikiemu tak wspaniałej i wyrozumiałej partnerki (nie wspominając już o jej nieprzeciętnej urodzie).
źródło: http://www.rushmovie.com/
Jak wspomniałem powyżej kreacje Hemswortha i Brühla zasługują na ogromne oklaski. Nie chcę wyróżniać któregokolwiek z nich, ponieważ w mojej opinii obaj spisali się znakomicie wcielając się w tak odmienne charaktery. Na szczęście również na drugim planie nie uświadczymy lipy i przypału. Role kobiece są naprawdę spoko, ale jeśli miałbym wybierać to zdecydowanie przedkładam Alexandrę Marię Larę nad Olivię Wilde. Sorry, ale Trzynastka nie jest w moim typie, chociaż gdy pojawiła się na ekranie ledwie ją poznałem. Bardzo klawo zobaczyć na ekranie Juliana Rhind-Tutta (Bubbles), którego uwielbiam od czasów serialu "Keen Eddie". Równie fajne wrażenia mam z kreacji Pierfrancesco Favino, który wcielił się w Claya, doświadczonego kolegę Laudy z teamu. Aktor dostał kwestię, która po prostu made my day – coś w stylu: kierowca z niego średni, ale jebaka znakomity. Na koniec wielkie wyróżnienie dla Christiana McKaya (lord Hesketh), ponieważ jego kreacja wniosła bardzo wiele do mojego sposobu postrzegania brytyjskich parów.

źródło: http://www.rushmovie.com/
"Rush" to naprawdę doskonały film, aczkolwiek ma pewne wady, które nie pozwalają mi wystawić wyższej oceny (chociaż zabrakło niewiele). Niemniej w kinie bawiłem się świetnie, a co najważniejsze nawet po wyjściu z sali czułem się bardzo dobrze. Historia zaciętej rywalizacji Laudy i Hunta została przedstawiona w niezwykle interesujący sposób, dzięki czemu "Wyścig" może spodobać się nawet osobom mającym o Formule 1 nikłe pojęcie. W kategorii filmu o sporcie prymat "Any Given Sunday" w dalszym ciągu pozostaje niezagrożony, chociaż "Rush" w roli pretendenta był kilkakroć większym zagrożeniem niż powszechnie hołubione "Moneyball" sprzed paru lat. Jeśli będziecie się zastanawiać na co wybrać się do kina w najbliższych dniach, to "Wyścig" mogę polecić bez przypału.
źródło: http://www.rushmovie.com/
Ocena: wyjątkowo mocarne 7/10.

piątek, 8 listopada 2013

"Cloud Atlas"

Przygotowując obiad w pewne słoneczne, sobotnie popołudnie długo zastanawiałem się jakiż film obejrzeć do posiłku. Miałem ochotę na totalne polskie ścierwo, ale niestety po raz kolejny nie udało mi się w odmętach internetu odnaleźć legendarnego "Enduro Bojz" z Janem Wieczorkowskim. Zrozpaczony failem zacząłem nerwowo przeglądać produkcje z poprzedniego i bieżącego roku, których jeszcze nie miałem okazji obejrzeć. Z nie do końca jasnych przyczyn wybór padł na niesławne dzieło braci rodzeństwa Wachowskich i Toma Tykwera. "Cloud Atlas", bo o nim mowa, budził mieszane uczucia pośród szacownej recenzenckiej braci, a nawet spotkał się z totalnymi hejtami. O ile zwykle niskie oceny pobudzają mój apetyt na obejrzenie danej produkcji, o tyle w przypadku "Atlasu Chmur" obawiałem się, że film będzie zły w niezwykle męczący sposób, przez co nie da mi mocy do radosnego hejtowania, a recenzja będzie powstawać w bólach i mękach. Na szczęście moje prognozy sprawdziły się tylko częściowo.
źródło: http://www.impawards.com
"Atlas Chmur" to kilka powiązanych ze sobą historii, osadzonych w różnych czasach i miejscach. Przestrzał jest dosyć szeroki, ponieważ podróżujemy przez XIX oraz XX wiek, a na dodatek mamy do czynienia z dwoma wizjami przyszłości – chujowej bliższej i jeszcze chujowszej dalszej. Oczywiście nie oglądamy cały czas jednej lokalizacji – akcja zmienia się jak w kalejdoskopie: odwiedzamy m.in. Wielką Brytanię, USA, czy też Koreę. Tematyka opowieści jest również diametralnie zróżnicowana: od handlu niewolnikami przez rozterki młodego kompozytora po niemal matrixowską wizję przyszłości z wybrańcem, który ma odmienić losy ludzkości. Generalnie nie widzę większego sensu w opisywaniu poszczególnych historii, ponieważ nobody gives a fuck, a poza tym za wiele miejsca by to zajęło. Zresztą jeśli obejrzeliście film to już ich pewnie nie pamiętacie, a jeżeli nie to nie będę Wam psuł zabawy w odkrywaniu fabularnych zawiłości.
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
Pierwsza rzecz jaka rzuciła mi się w oczy i niemal mnie przeraziła to czas trwania filmu – 172 minuty! Gdybym poszedł na "Atlas Chmur" do kina w stanie w jakim oglądałem "On The Road" to zapewne umarłbym z odwodnienia. Naprawdę podziwiam twórców, że w czasach, gdy prawie wszystko jest skracane do niezbędnego minimum odważyli się zaserwować widzom taką dłużyznę. Szczerze przyznam, że z powodu długiej projekcji oraz nadmiernego przejedzenia (syndrom zjem jeszcze) najnormalniej w świecie zasnąłem w czasie oglądania. I nie chodzi tutaj oto, że film był nudny – po prostu poczułem się zmęczony. Podobnie dzieje się zresztą przy okazji pierwszej części "Mission Imbossible" - jeszcze nigdy nie udało mi się tego filmu obejrzeć w całości za jednym zamachem. No ale skończmy już wątek spania. Druga rzecz, która uderzyła mnie w "Atlasie Chmur" to wysokość budżetu. Cóż bowiem w dzisiejszych, wysoce kapitalistycznych, czasach znaczy 102 miliony USD? Przecież renomowane Spielbergi czy inne Lucasy, nie wspominając już o Michaelu Bayu, to się po takie hajsy nie schylają na ulicy nawet. Skoro Disney był w stanie wydać 250 milionów USD na "Johna Cartera" to chyba wytwórnia Warner Bros. nie pokładała większych nadziei w dziele Wachowskich.
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
Niemniej trzeba przyznać, że jak na film wyprodukowany za ubogie 102 miliony USD, "Atlas Chmur" potrafi pozytywnie zaskoczyć pod względem realizatorskim. Mnogość historii oraz różne ich plenery były na pewno nie lada wysiłkiem, dlatego twórcom należą się za nie spore brawa. W warstwie realizacyjnej w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Każda z historii ma unikalny klimat odpowiadający epoce, w której została osadzona, a efekty specjalne może nie są szczególnie powalające, ale sprawdzają się wystarczająco dobrze. Pod względem fabularnym mam natomiast o wiele więcej zastrzeżeń. Ogólna idea filmu everything is connected jest zbyt mocno przereklamowana, by mogła wywrzeć na mnie jakiekolwiek wrażenie. Z przedstawionych sześciu historii naprawdę zainteresowały mnie jedynie losy młodego kompozytora osadzone w Wielkiej Brytanii lat 30-tych XX wieku. Warto na pewno pochwalić bardzo zabawny wątek pisarza z historii współczesnej, a w szczególności tego co uczynił z krytykiem mającym negatywną opinię o jego dziele. Mam nadzieję, że "Atlas Chmur" nigdy nie stanie się inspiracją dla Karolaka lub Szyca i nie zginę za wieczną pogardę, którą obłożyłem tych artystów. Niemniej ostatnio lękam się coraz bardziej o swoje życie (Politbiuro zawsze czujne), zważywszy, że cierpię na tzw. syndrom Magika. Neutralnie odebrałem natomiast historię o emancypacji klonów w bliższej przyszłości, trochę dostrzegam tutaj matrixowskie wpływy. Zdecydowane i potężne hejty natomiast żywię do lewackiej ideowo historii o potencjalnym handlarzu niewolników oraz dalszej przyszłości rozgrywającej się na Hawajach. Jednakże za najgorszą opowieść uznaję osadzone w latach 70-tych śledztwo dotyczące zabójstwa w elektrowni atomowej.
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
Mimo mnogości kreacji aktorstwo w "Atlasie Chmur" nie powaliła mnie na kolana. Moim zdaniem jest raczej poprawne. Nie uświadczyłem większej żenady, ale też mało było kreacji zasługujących na większe brawa. Na pewno zasłużył na nie Tom Hanks zabawną rolą pisarza, ale reszta jego postaci jest taka sobie – przy czym najbardziej wkurwiał mnie w post-apokaliptycznej historii osadzonej na Hawajach. Z pewnością mogę pochwalić również Bena Whishawa, Jamesa D'Arcy'ego, Hugo Weavinga czy też Jima Broadbenta, ponieważ w ich występy są bez przypału. Jeśli chodzi o role kobiece to Doona Bae wypada raczej miałko, ale mimo wszystko lepiej niż Halle Berry, która irytowała mnie samą obecnością na ekranie. Nie wiem skąd to się wzięło, ale ostatnio zauważyłem u siebie straszną awersję do panny Berry - przy czym nie życzę sobie z tego powodu rasistowskich insynuacji!
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
"Atlas Chmur" pod wieloma względami wydaje się być monumentalnym dziełem. Aczkolwiek jeśli do warstwy realizacyjnej nie można mieć większych zarzutów, to pod względem treści w dużej mierze film wypełniony jest bełkotliwymi, lewackimi ideami. W niektórych historiach są one podane na tyle ordynarnie, że aż ma się ochotę womitować lewacką tęczą! I chyba właśnie dlatego najbardziej podobały mi się najbardziej kameralne historie przedstawione w dziele Wachowskich. Opowieści bez ratowania świata, złowrogich korpo i walki o prawa klonów były po prostu zwyczajne i może przez to najbardziej wartościowe z mojej perspektywy. I to właśnie za nie oraz za realizacyjny rozmach wystawiam ocenę lepszą niż powinienem normalnie.
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
Ocena: 4/10.

środa, 23 października 2013

"Thor"

Nie da ukryć, że w ostatnich latach Marvel przypuścił totalną ofensywę co rusz ekranizując któryś ze swoich komiksów. Nie zawsze były to próby udane, niemniej prawie zawsze charakteryzowały się sporym rozmachem. W 2011 roku na ekranach kin pojawił się "Thor". Od razu przyznaję, że nie miałem okazji czytać komiksu, zresztą dotyczy to większości marvelowskiego dziedzictwa. Niemniej, jak łatwo wywnioskować z tytułu, tym razem opowieść miała dotyczyć nordyckiego boga burzy, piorunów i kilku jeszcze innych rzeczy. Swoją drogą są tacy, którzy twierdzą, że słowiański Perun/Perkun został bezpardonowo zerżnięty z Thora, ale tychże bezideowców odsyłam do Mitologii słowiańskiej i polskiej autorstwa Aleksandra Brücknera. Z tejże niezwykle ciekawej lektury można się ponadto dowiedzieć jak stylowo hejtować swoich oponentów i wytykać im niewiedzę. Jednakże wracając do tematu muszę przyznać, że mimo fascynacji mitologią nordycką "Thorem" zainteresowałbym się raczej średnio, gdyby nie jeden fakt. Otóż za sterami marvelowskiego okrętu stanął nie kto inny tylko Kenneth Branagh. Zaskoczenie było spore, ponieważ Irlandczyk z Sześciu Hrabstw kojarzył mi się dotychczas o wiele bardziej z utworami Shakespeara (a raczej Edwarda de Vere, siedemnastego earla Oxford – jak doskonale wiemy z "Anonymous") niż z kinem rozrywkowym.
Mistrzowska stylówa.
(źródło: http://www.impawards.com)
Akcja "Thora" rozpoczyna się w Asgardzie, którym włada potężny, ale sędziwy Odyn (Anthony Hopkins). Kwestią czasu wydaje się przejęcie władzy przez jednego z jego dwóch synów. Rozważny i spokojny Loki (Tom Hiddleston) jawi się o wiele lepszym kandydatem niż porywczy i niezwykle wojowniczy Thor (Chris Hemsworth). Sytuację naszego bohatera dodatkowo pogarsza chęć pognębienia lodowych gigantów, która niemal doprowadza do zerwania kruchego rozejmu. W ramach kary Odyn skazuje Thora na banicję, pozbawiając go boskich mocy oraz ukochanego Mjöllnira. I gdzież trafia nasz heros? Oczywiście do Midgardu, zwanego przez niektórych Ziemią. Będąc zwykłym i słabym śmiertelnikiem Thor musi udowodnić, że godzien jest wrócić do Asgardu.
Legendarny Bifrost, a w tle Asgard na bogato.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę oglądając "Thora", była niezwykle wyrazista wizja Asgardu. Do dzisiejszego dnia jestem pod wrażeniem tego zamysłu – dla mnie jest po prostu ZAJEBISTY. Królestwo Odyna tonie w czerwieni i złocie. Cennego kruszcu zgromadzono tu tak wiele, jak gdyby twórcy postanowili nakręcić film w oparciu o najbardziej ortodoksyjny odłam idei jebać biedę. Bling-blingowy Asgard naprawdę robi wrażenie i szkoda, że całość "Thora" nie rozgrywa się właśnie tam. Zestawienie krainy nordyckich bogów oraz Midgardu wygląda mniej więcej jak porównywanie Eldorado do slumsów Radomia. Ogólnie rzecz biorąc wraz z wygnaniem Thora poziom filmu dramatycznie spada. Jak to zwykle bywa na Ziemi, nie mogło oczywiście zabraknąć mega czerstwego, ckliwego i fatalnie wtórnego romansu. A przecież wybranką naszego bohatera jest Natalie Portman! Jak można było to tak spierdolić! Wątek romantyczny jest na tyle tragiczny, że nie mam ochoty o nim pisać nic więcej. To trzeba przecierpieć samemu. W zasadzie w Midgardzie rozgrywa się tylko jedna dobra scena: gdy Thor w strugach deszcze próbuje wyciągnąć Mjöllnir. Niestety oprócz tego pojawia się nikomu niepotrzebny i jak zawsze bezużyteczny Hawkeye – chyba jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie wytworów marvelowskiego świata.
Thor i Odyn też na bogato.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Należy jednak podkreślić, że sam Thor wygląda nad wyraz godnie, a Mjöllnir robi spore wrażenie. Chris Hemsworth ma niemal idealną aparycję do tej roli i sprawdza się bez przypału. Podobnie rzecz się ma odnośnie Odyna, który zalicza imponujący wjazd w pełnym rynsztunku do świata lodowych olbrzymów, ale nie od dziś wiadomo jaką klasę prezentuje Anthony Hopkins. Bogactwo i moc biją również od obsługującego Bifrost Heimdalla, w którego wcielił się Stringer Bell, to znaczy Idris Elba. Tutaj jednak mam pewną obiekcję: o ile bowiem ubóstwiam Stringa to jednak czarnoskóry Heimdall wydaje się z deczka kontrowersyjny. Nie chcę przy tym wyjść na piewcę supremacji białej rasy, ale Azjata w drużynie Thora to chyba zbyt duży ukłon Marvela w stronę poprawności politycznej. Na tle wyżej wymienionych postaci Loki prezentuje stylówę typową dla przeciętnego mieszkańca Radomia. Jednakże mimo bling-blingowego ubóstwa Tom Hiddleston potrafił wykreować niezwykle ciekawą postać, która przyciąga uwagę widza. O postaciach z Midgardu ciężko napisać, ponieważ nie są szczególnie interesujące. Fajnie zobaczyć na ekranie Natalie Portman i Stellana Skarsgårda, ale ich role są straszliwie miałkie. Poza tym nie w nich za grosz SWAG i raczej reprezentują biedę. Na samym końcu warto wspomnieć o Rayu Stevensonie, który tym razem gra postać wykreowaną przez CGI, ale mimo wszystko daje sobie świetnie radę.
Gdzie podział się SWAG Lokiego?
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Chociaż Kenneth Branagh w "Thorze" wiele rzeczy najzwyczajniej w świecie spierdolił to darzę jego dzieło wielką estymą. Przebolawszy bowiem czerstwy wątek romantyczny i miałką akcję w Midgardzie zacząłem naprawdę dobrze bawić się w trakcie seansu. Postacie Thora, Odyna, Heimdalla czy Lokiego są doskonale zagrane, przez co film wiele zyskuje w moich oczach. Ponadto doskonała wizja Asgardu zrobiła swoje i wywindowała ocenę do magicznego 6/10. Jakkolwiek zabrzmi to kontrowersyjnie, osobiście uważam "Thora" za najwybitniejsze dzieło ostatnich lat sygnowane logiem Marvela. Oglądanie produkcji Branagha przyniosło mi o wiele więcej radości niż choćby "The Avengers" czy hołubiony przez wielu "X-Men: First Class". I jeszcze te imponujące napisy końcowe – jedne z najlepszych jakie widziałem w życiu!
Majestatyczny String, czyli niearyjski Heimdall.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Ocena: 6/10.

Recenzje pozostałych części:

środa, 16 października 2013

"The One"

"The One" zaliczam do filmów, które oglądam tylko i wyłącznie ze względu na jedną, genialną scenę. Do dziś pamiętam pierwszą projekcję, gdzieś w okolicach 2004 lub 2005 roku. Dostałem wtedy całą rzeszę płyt z filmami, a na jednej z nich ktoś w porywie nie wiadomo czego wypalił dzieło Jamesa Wonga i Glena Morgana. Kojarzą się Wam z czymś te dwa nazwiska? Jeśli tak to propsy, jeśli nie popracować wiele nad filmowo-serialową edukacją musicie! Jednakże nie mam zamiaru być podły: panowie Wong i Morgan byli scenarzystami w początkowych sezonach "Z Archiwum X", stworzyli solidny serial s-f "Space: Above and Beyond", a także pracowali przy "Millennium". W zasadzie na tym można zakończyć opisywanie ich sukcesów, ponieważ nie sposób zaliczyć do nich serii "Oszukać przeznaczenie" czy też tematu naszych dzisiejszych rozważań. Mimo wszystko spróbuję Was przekonać do obejrzenia choćby jednej, wspomnianej wyżej, sceny z "The One". Jednakże najpierw musimy dowiedzieć się co poszło nie tak.
Plakat poraża intelektualną taniością
źródło: http://www.impawards.com
Patrząc przez pryzmat twórczości Wonga i Morgana nie może nas zdziwić, że "The One" jest delikatnym science fiction. Film opiera się na założeniu, że istnieje wiele równoległych wszechświatów, między którymi można się przemieszczać (o ile oczywiście wcześniej wynalazło się odpowiednią technologię). Coś podobnego oglądałem już w serialu "Sliders", więc fabuła utraciła dla mnie jakiekolwiek walory odkrywcze. Najbardziej ogarnięty wszechświat stworzył coś w rodzaju międzywymiarowej policji, której zadaniem jest utrzymanie status quo. Nie jest to łatwe szczególnie, że ex-funkcjonariusz Gabriel Yulaw (Jet Li) postanowił zostać najpotężniejszą osobą we wszechświecie (w każdym). Jakkolwiek głupio to brzmi Yulaw wykonując misję w alternatywnej rzeczywistości został zmuszony do zabicia swojego lokalnego odpowiednika. Co ciekawe okazało się, że każdy z pozostałych Yulaw otrzymał porcję energii od zabitego, stając się silniejszym i szybszym od zwykłych śmiertelników – dostrzegam tu inspirację doskonałym "Highlanderem". Niemniej Gabrielowi z lekka odjebało i postanowił wyeliminować resztę swoich odpowiedników by zgromadzić całą moc. Jak łatwo przewidzieć do osiągnięcia założonego celu brakuje mu tytułowego "The One" – Gabe'a Law (też Jet Li – co za niespodzianka!), zwykłego policjanta z naszej przaśnej rzeczywistości.
źródło: www.beyondhollywood.com
Zabierając się do pisania recenzji nie spodziewałem się, że opisanie warstwy fabularnej "The One" zajmie mi aż tyle miejsca. Dla mnie jest ona prosta jak drut – raz, że oglądałem film z co najmniej dziesięć razy, dwa, że lubię s-f i pewne rzeczy przyjmuję a priori. Jednakże starałem się napisać poprzedni akapit, tak aby zwykła osoba zrozumiała o co chodzi. Czy mi się udało przekonamy się w przyszłości, lecz wróćmy teraz do tematu. Pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy: na co zmarnowano 48 milionów USD budżetu? Zważywszy, że jakieś 85% filmu rozgrywa się w normalnej rzeczywistości to naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na powyższe pytanie. Nawet lepsze i bardziej rozwinięte technologicznie wszechświaty nie urywają dupy i w zasadzie mogę napisać z pełną odpowiedzialnością, że są tandetne. Więc może epicka rozwałka, wybuchające ciężarówki, miotacze płomieni i totalny rozpierdol? Skądże znowu! Dostajemy jedynie kilka miałkich strzelanin oraz walk wręcz, z których wypada zapamiętać tylko finałowe starcie Gabe'a z Yulaw. Należy również dodać, że "The One" powstało w 2001 roku, więc inspiracje "Matrixem" są aż zanadto widoczne. Niestety w porównaniu do dzieła rodzeństwa Wachowskich wypadają dosyć ubogo.
Ale chujowo...
źródło: www.beyondhollywood.com
W porażającej większości dialogi są mega czerstwe, więc praktycznie można sobie odpuścić oglądanie z dźwiękiem – oczywiście z wyjątkiem ostatniej sceny. Fabuła przewidywalna, aczkolwiek z jednym wyjątkiem: rzadko zdarza się by ukochana głównego bohatera umierała na ekranie. Pomysł był oczywiście wyborny, niemniej Wong i Morgan w końcówce postanowili uraczyć widza ultra tanim sentymentalizmem i zepsuli jeden z niewielu pozytywnych aspektów "The One". W kwestii popisów aktorskich muszę przyznać, że Jet Li dał radę połowicznie, ponieważ o wiele bardziej wolę Yulaw od cipowatego Gabe'a. Niemniej doceniam trud włożony w zagranie dwóch skrajnie różnych postaci w jednym filmie. Jeśli chodzi o resztę obsady to niestety nie ma szału. Delroy Lindo i Jason Statham grają w standardowy sposób typowych gliniarzy, z tą różnicą, że to Statham jest bardziej miętki. Na drugim planie pojawiają się m.in. James Morrison czy Carla Gugino ale ich występy przeszły bez większego echa. Mam świadomość, że w recenzji przelało się sporo hejtu, ale zasadniczo "The One" nie jest filmem tragicznym. Po prostu w jego daleko posuniętej nijakości trudno znaleźć pozytywne cechy (z wyjątkiem ostatniej sceny) i zdecydowanie łatwiej wypunktować rzucające się w oczy wady.
źródło: www.beyondhollywood.com

SPOILER!


A jakaż jest ta zajebista scena, dla której zawsze oglądam "The One"? Otóż w finałowej walce Gabe oczywiście musiał zwyciężyć Yulaw. Każdy normalny człowiek w tym momencie powinien poczuć się zdradzony przez twórców! Za swoje grzechy villain trafia do uniwersum Hades, które jak nazwa wskazuje, nie ma raczej wesołego charakteru. Po teleportacji do kolonii karnej pojawiają się delikatne homoseksualne aluzje, niemniej Yulaw od razu pokazuje, że ma jajca ze stali:

- I am Yulaw! I am nobody's bitch! You are mine! – jednakże na tym nie poprzestaje - I don't need to know you. You only need to know me. I will be The One!

Po czym natychmiast zaczyna napierdalać najbliższych skazańców, wspinając się przy okazji na szczyt czegoś w rodzaju piramidy. Kamera powoli oddala się, ukazując setki więźniów szturmujących budowlę. Naprawdę zajebiste zakończenie! Ponadto warto oglądać film w telewizji aby usłyszeć I am nobody's bitch! przetłumaczone na nieśmiertelne już Nie będę waszą parówą!
źródło: www.beyondhollywood.com
Ocena: 5/10 (głównie za ostatnią scenę).