poniedziałek, 27 kwietnia 2015

"The Hunger Games: Mockingjay - Part 1"



Ponieważ ostatnio oglądałem same bardzo dobre, dobre oraz chociaż solidne produkcje w odmętach mojej złożonej osobowości zaczęła kiełkować silna żądza przerwania tej hossy i pogrążenia się w totalnej filmowej chujozie. Jak już bowiem nie raz wspominałem: nie można prawdziwie docenić piękna nie wiedząc niczego o brzydocie. I kiedy miałem już przeglądać IMDb w poszukiwaniu odpowiedniej słabizny (primary objective: Nicolas Cage), przypomniałem sobie, że nie obejrzałem przecież jeszcze najnowszej odsłony "The Hunger Games: Mockingjay Part 1". Pomyślałem sobie zatem: oka, jeszcze jedna solidna produkcja i rozpoczynam podróż do kresu filmowej wytrzymałości. Albowiem wówczas, po ostatniej, bardzo dobrej części, nie spodziewałem się, że zostanę tak brutalnie zdradzony, a moja wewnętrzna potrzeba obejrzenia kompletnej chujni zostanie zaspokojona z nawiązką. Zanim przejdziemy do wylewania pomyj, zwróćcie uwagę na tytuł filmu. Oczywiście twórcy "Igrzysk Śmierci" doskonale wpisali się w współczesne trendy i podzielili ostatnią odsłonę na dwie części. Zaprawdę, powiadam Wam: hajs się musi zgadzać! Z gestów o wiele bardziej szlachetnych należy odnotować, że "Kosogłos" został zadedykowany pamięci zmarłego Philipa Seymoura Hoffmana.
źródło: http://www.impawards.com
Jak doskonale pamiętacie z poprzedniej części jubileuszowe 75 Igrzyska Śmierci zakończyły się kompletną klęską Kapitolu. Katniss (Jennifer Lawrence), w ostatniej chwili uratowana z areny, trafia do legendarnego Dystryktu XIII. Jak się okazuje mieszkańcy pechowego sektora nie zostali wcale wymordowani przez rząd centralny, ale po prostu zeszli do podziemia (dosłownie). Pod wodzą prezydent Coin (Julianne Moore) zmilitaryzowane społeczeństwo dystryktu przygotowuje się do ostatecznej rozprawy z Kapitolem. W zamierzeniach miejscowego establishmentu Katniss ma stać się Kosogłosem, nieskalanym symbolem rewolucji, który podtrzyma ogień rebelii tlący się w pozostałych sektorach i ułatwi ich zjednoczenie pod jednym sztandarem.
© Lions Gate Entertainment
Pod koniec recenzji "The Hunger Games: Catching Fire" wyraziłem bardzo niefortunną obawę: twórcy mogą pójść na łatwiznę i zaserwować widzom coś na mentalnym poziomie "Terminator Salvation" i Katniss jako odpowiedniczki Johna Connora. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się wówczas, jak prorocze będą to słowa. Francis Lawrence, w przebłysku geniuszu, postanowił bowiem spierdolić wszystko, co osiągnął w poprzedniej części. Niestety z porównaniem do czwartej odsłony 'Terminatora" trochę przesadziłem, ponieważ cokolwiek by złego nie powiedzieć o filmie McG, to jednak coś się tam dzieje i momentami bywa efektownie. W "Mockingjay" natomiast nie dzieje się praktycznie nic – oczywiście nie ma przecież Igrzysk! Oglądając film zastanawiałem się, kiedy zacznie się jakaś prawdziwa akcja. Niestety okazało się, że wcześniej zobaczyłem napisy końcowe, więc podejrzewam, że wszystko zostawiono na finałową odsłonę. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu i rozczarowaniu na pierwszy plan wysunięte zostały wątki romansowe (rozłąka szaleńczo zakochanych tak niezwykle bolesna) oraz rozterki emocjonalne Katniss. O wiele bardziej istotne wydarzenia kompletnie straciły na znaczeniu, zepchnięte głęboko w drugoplanowe odmęty. Jakież znaczenie ma bowiem przyszłość ludzkości, kiedy panna Everdeen musi dowiedzieć się co dzieje się aktualnie z uzależnionym od cracku Peetą? Jak słusznie zauważyli twórcy Honest Trailers film powinien nosić podtytuł "Where’s Peeta?: Part 1".
© Lions Gate Entertainment
Co zatem powinno znaleźć się na pierwszym planie? Moim skromnym zdaniem wyniszczające starcie pomiędzy Dystryktem XIII i Kapitolem, po którym przy odrobinie pecha nie będzie czego zbierać. O ile rządzący Trzynastką mają jakiekolwiek pojęcie o prowadzeniu wojny i są do niej doskonale przygotowani to działania podjęte przez rebeliantów w pozostałych sektorach są żenująco idiotyczne. Samobójczy, bezmyślny szturm na elektrownię wodną czy leśna zasadzka drwali to najlepsze przykłady skończonej głupoty i nieliczenia się z czynnikiem ludzkim. Trzeba przyznać, że Kapitol nie pozostaje dłużny i wykorzystując najlepsze przykłady z historii XX wieku odpowiada z pełną mocą brutalności. Ludobójstwo oraz masowe egzekucje są na porządku dziennym, a tysiące szkieletów w Dystrykcie XII zaczynają już niebezpieczne przypominać Holokaust. Ogólnie rzecz biorąc pozostałe sektory przedstawiają obraz totalnej anihilacji – wszędzie zniszczenia, ruchawka i pożoga. Kolorowy, wypełniony przepychem Kapitol oglądamy jedynie przez chwilę, a podziemna, surowa baza prezydent Coin wzmaga jedynie pesymistyczny wydźwięk "Kosogłosa". Warto zwrócić uwagę na ciekawy aspekt walki propagandowej – filmiki nagrywane przez obie strony. Z uwagi na położenie Dystryktu XII ich propaganda skojarzyła mi się z wystąpieniami Osamy bin Ladana kręconymi w afgańskich jaskiniach.
© Lions Gate Entertainment
Nie pamiętam kiedy równie solidna postać zanotowała tak okrutny zjazd. W najnowszej odsłonie Katniss Everdeen to po prostu wrak człowieka, spędzający wolne chwile na użalaniu się nad sobą w jakichś kanałach. Rozumiem, że chciano w ten sposób ukazać negatywny wpływ Igrzysk Śmierci na bohaterkę, ale twórcy posunęli się zdecydowanie za daleko. Z dumnego, niezłomnego symbolu buntu pozostała jedynie tak naprawdę rozhisteryzowana egoistka kierująca się partykularnym interesem – na szczęście dysponująca świetną ekipą od PR. Z prawdziwym żalem ogląda się Jennifer Lawrence prezentującą przez bite dwie godziny cry face. Jedyna dobra scena to Katniss śpiewająca piosenkę The Hanging Tree, ponieważ wreszcie jest w miarę normalna (oczywiście laureatka Oscara jej nienawidzi, ponieważ nie lubi śpiewać). Znakomita obsada drugoplanowa wyjątkowo nie ratuje sytuacji, gdyż po prostu scenariusz nie pozwala. Co z tego, że Julianne Moore, Elizabeth Banks (Effie), Philip Seymour Hoffman (Plutarch), Woody Harrelson (Haymitch) Jeffrey Wright (Beetee) czy Donald Sutherland (Jon Snow Prezydent Snow) grają dobrze, gdy na pierwszym planie oglądamy bolejącą nad rozłąką Katniss? I tu zwracam się do pań oraz mniejszości homoseksualnej: naprawdę wolelibyście uzależnionego od cracku Josha Hutchersona (Peeta) niż brata Thora, Liama Hemswortha (Gale) Really? W filmie pojawia się także Jena Malone (Johanna Mason), która ujęła mnie swoim jestestwem w poprzedniej części. Dodajmy jedynie, że jej występ w "Mockingjay" trwa mniej więcej 30 sekund…
© Lions Gate Entertainment
O ile na pierwszą cześć "Kosogłosa" czekałem z prawdziwym wytęsknieniem to po tym, co zobaczyłem, drugą odsłonę zamierzam jedynie obejrzeć z czystego obowiązku, by zamknąć ostatecznie całą serię i nigdy więcej do niej nie wracać. Przewijające się przez "Igrzyska Śmierci" powiedzenie the odds are never in our favor nigdy nie było bowiem bardziej aktualne.
© Lions Gate Entertainment
Ocena: 4/10.


Recenzje pozostałych części:
Ps.
Nie czytałem książkowych pierwowzorów, więc rozpatruję "The Hunger Games" wyłącznie z poziomu filmowego.
 

wtorek, 21 kwietnia 2015

"Inherent Vice" ("Wada Ukryta")



Chociaż dotychczas udało mi się przeczytać jedynie dwie powieści Thomasa Pynchona (nad czym stale ubolewam) to uwielbiam wprost charakterystyczny styl tego amerykańskiego pisarza, skrzętnie ukrywającego swoje życie osobiste przed światem. 49 idzie pod młotek stanowiło dla mnie niezwykłą przygodę i dostarczyło ogromu pozytywnych wrażeń. Póki co nie miałem okazji zabrać się za V. czy encyklopedyczną Tęczę grawitacji, ale udało mi się za to dopaść wydaną w 2009 roku Wadę ukrytą (Inherent Vice) utrzymaną w klimacie postmodernistyczno-narkotykowo-paranoicznego noir. I to właśnie ta wielowątkowa, znakomita powieść trafiła na wielki ekran jako pierwsze dzieło Pynchona. Długo zastanawiałem się czy przełożenie specyficznego stylu oraz klimatu książki na język filmu będzie w ogóle możliwe. Trailer produkcji reżyserowanej przez Paula Thomasa Andersona nie urwał mi żadnych członków. Co więcej, wbrew entuzjastycznemu podejściu moich znajomych,  wywołał u mnie poważne obawy co do jakości ekranizacji. Po raz kolejny bowiem, przeczytawszy uprzednio książkę, miałem wyobrażenie odnośnie tak trywialnych kwestii jak choćby wygląd poszczególnych postaci. Niemniej, zgodnie ze starym filmowym porzekadłem: nie oceniaj filmu po trailerze, postanowiłem dać szansę "Inherent Vice" i podejść do produkcji z nastawieniem pozbawionym jawnych uprzedzeń.
Mistrzowski plakat.
(źródło: http://www.impawards.com)
Zanim przejdę do krótkiego omówienia fabuły należy Wam się kilka słów odnośnie tytułu. Inherent vice, czyli wada ukryta, to termin prawniczy, który w kontekście powieści Pynchona oraz filmu Andersona wiąże się bezpośrednio z prawem morskim oraz ubezpieczaniem ładunków: oznacza wszelkie potencjalne wady ładunku, które mogą doprowadzić do jego uszkodzenia lub zniszczenia ze względu na fizyczne właściwości danego towaru. Nasza opowieść rozpoczyna się w 1970 roku w Los Angeles. Larry "Doc" Sportello (Joaquin Phoenix) to lokalny prywatny detektyw, spędzający większość egzystencji na próbach pobicia rekordu świata w paleniu jointów. Jak możecie sobie łatwo wyobrazić codzienne przyjmowanie monstrualnych ilości THC negatywnie wpłynęło na percepcję oraz procesy myślowe naszego bohatera. Chociaż intelektualnie Doc nie jest może już ostry jak brzytwa to nadal cieszy się sławą solidnego śledczego. Niemniej, gdy w jego życie ponownie wkracza była dziewczyna Shasta (Katherine Waterston) prosząc o pomoc przy skomplikowanej sprawie związanej z obłędnie bogatym developerem (i jednocześnie jej obecnym kochankiem), Sportello daje się wciągnąć w wielowątkową intrygę, w której główne role odgrywają aryjskie gangi motocyklowe, funkcjonariusze LAPD, muzycy surf rockowi oraz indochiński kartel narkotykowy.
© 2014 Warner Bros. Ent.
Tak jak wspomniałem we wstępie, najbardziej obawiałem się czy Andersonowi uda się uchwycić w filmie książkowy klimat surrealistyczno-narkotykowej paranoi. Na szczęście "Inherent Vice" pod tym względem wypada znakomicie. Co więcej, fabularnie ekranizacja jest wyjątkowo (jak na dzisiejsze standardy) wierna powieści Pynchona. Z powodu wielowątkowości i złożoności książki dotrzymanie wierności w takim stopniu zasługuje oczywiście na ogromny szacunek. Jeśli chodzi o największe różnice to w przeciwieństwie do powieści narratorką jest Sortilége (Joanna Newsom), aczkolwiek dało niezwykle interesujący efekt. Kalifornia przedstawiona w "Inherent Vice" to wyjątkowo ciekawe miejsce, pełne tajemnic i zagadkowych, na pozór niezwiązanych ze sobą wydarzeń. Gdzieś w tle majaczy niewyraźne widmo rządu federalnego, który przy pomocy FBI oraz sieci tajnych współpracowników i konfidentów nieustannie konstruuje misterne intrygi wymierzone w licznych przeciwników establishmentu. Jak przystało na typową produkcję poruszającą problemy zwierzchnictwa oraz kompetencji w organach ścigania przedstawiciele lokalnej władzy (LAPD) oczywiście nienawidzą federalnych (z wzajemnością). Okresowo, na drugim planie, pojawia się mistyczny Złoty Kieł – w zależności od aktualnej fazy Doca indochiński kartel narkotykowy albo korporacja zrzeszająca dentystów z Miasta Aniołów. Sportello, z powodu wyglądu oraz zamiłowania do blantów, zaliczany jest do hipisów, najniższej klasy społecznej, pogardzanej zarówno przez fedziów (szeroki pakiet konfidenckiej współpracy), jak i gliniarzy z L.A. Oglądając "Inherent Vice" zwróćcie szczególną uwagę na liczne kontakty Doca z policją (moja ulubiona scena to ciężki wpierdol od Wielkiej Stopy nakręcony w slow motion).
© 2014 Warner Bros. Ent.
Chyba nie muszę wspominać jak ważne znaczenie dla fabuły "Wady ukrytej" mają narkotyki. Doc permanentnie znajduje się bowiem pod wpływem marihuany, ale swoje narkotykowe menu chętnie poszerza również o kokainę, kwasa czy choćby PCP. Oczywiście wszystkie wymienione substancje wpływają wyjątkowo negatywnie na percepcję naszego bohatera, aczkolwiek Kalifornia oglądana z narkotykowej perspektywy prezentuje się znakomicie. Ujęły mnie szczególnie sceny, w których Sportello rozmawiając ze swoim zleceniodawcami oraz osobami dysponującymi ważnymi informacjami dla śledztwa zapisuje w notatniku własne przemyślenia ograniczające się do słów paranoja, halucynacje itp. Ogromną zaletą "Wady ukrytej" są bez wątpienia dialogi. Pełne humoru, ironiczne kwestie są znakomicie napisane, ale w tym przypadku hołd należy się tajemniczemu Thomasowi Pynchonowi – swoją drogą już powstała legenda, że pisarz ma cameo w filmie. Ponadto Anderson naprawdę postarał się, aby ekranizacja mocno trzymała się lat 70-tych – zwróćcie uwagę choćby na zdjęcia, imponująca robota. Jedyne do czego naprawdę mogę się przyczepić to ścieżka dźwiękowa. Jak na mój gust trochę za mało wyrazista i niestety żaden utwór nie zapadł mi szczególnie w pamięć.
© 2014 Warner Bros. Ent.
Oglądając trailer bardzo sceptyczne podchodziłem do obsadzenia Joaquina Phoenixa w roli głównej. Niemniej po obejrzeniu "Inherent Vice" jestem zmuszony przyznać, że aktor wcielający się w Doca świetnie wywiązał się z zadania. Phoenix znakomicie wczuł się w narkotykowo-paranoiczną osobowość Sportella, tworząc imponującą kreację, niemal w 100% zgodną z moim książkowym wyobrażeniem. Równie wielkie propsy dla Josha Brolina, grającego porucznika "Wielką Stopę" Bjornsena. Ostatnio żywiłem głębokie przekonanie, iż Brolin notuje potężny zjazd, ale tą rolą udowodnił, że może nie warto go całkowicie skreślać. Obaj aktorzy postarali się, by między ich filmowymi postaciami zaistniała prawdziwa chemia i doskonale widać to ekranie. Spore wrażenie zrobiła na mnie również Katherine Waterston wcielająca się w Shastę – aktorkę dobrano niemal idealnie pod moje wyobrażenie tej postaci. Na drugim planie natomiast prawdziwa klęska urodzaju: Reese Whiterspoon (Penny), Owen Wilson (Coy), Eric Roberts (Wolfmann), Michael Kenneth Williams (Tariq), Hong Chau (Jade), Benicio del Toro (Sauncho), Martin Donovan (Crocker Fenway), Jena Malone (Hope). "Inherent Vice" to jeden z tych wyjątkowych filmów, w których najmniejszy, choćby najbardziej epizodyczny występ, zwraca uwagę widza. Wielkie propsy dla całej obsady!
© 2014 Warner Bros. Ent.
Nie da się ukryć, że Paul Thomas Anderson, sam będący fanem Pynchona, nakręcił film skierowany głównie do miłośników twórczości tego wybitnego amerykańskiego pisarza. Jeżeli wcześniej nie mieliście żadnej styczności z jego twórczością to "Inherent Vice" może przytłoczyć Was mocno unikalnym, narkotykowo-paranoicznym klimatem lub być po prostu niezrozumiałe w odbiorze. W związku z powyższym przed obejrzeniem "Wady ukrytej" zalecam zapoznanie się ze znakomitym książkowym oryginałem. Owacja na stojąco dla Andersona za odwagę, by nakręcić film tak zgodny z duchem powieści Thomasa Pynchona!
© 2014 Warner Bros. Ent.
Ocena: 8/10.

środa, 15 kwietnia 2015

"Zero Dark Thirty"



Macie świadomość co robiliście 11 września 2001 roku, a dokładniej w jakich okolicznościach dowiedzieliście się o WTC? Ja pamiętam bowiem doskonale to zachmurzone, wtorkowe popołudnie. Wróciwszy z mniej więcej ośmiogodzinnej katorgi w liceum (akurat na koniec było chyba PO) włączyłem telewizor, żeby zobaczyć obrazy rodem z hollywoodzkiego kina katastroficznego. Samoloty pasażerskie niszczące wieże WTC to jeden z najbardziej wstrząsający widoków mojego życia. Oczywiście zaraz mogą odezwać się zwolennicy wszelkiej spiskowej teorii dziejów, ale mam dla Was jedną odpowiedź: światem i tak rządzą oczywiście Żydzi inteligentne delfiny. Bez wątpienia 11 września 2001 roku zapoczątkował zmiany, których skutki będziemy odczuwać jeszcze przez długie lata. Idylliczna, zamorska ojczyzna Wuja Sama otrzymała spektakularnego liścia od Osamy/Usamy, a kilka lat później podobny los spotkał Madryt oraz Londyn (choć już nie było aż tak spektakularnie). Epilog historii z początku maja 2011 roku znają wszyscy. Nie może zatem dziwić, że niemal dziesięcioletnia obława zakończona ostatecznie sukcesem dosyć szybko stała się przedmiotem zainteresowania Hollywood. Zatem, Drodzy Czytelnicy, przed Wami "Zero Dark Thirty" w reżyserii Kathryn Bigelow.
źródło: http://www.impawards.com
"Zero Dark Thirty" to niemal dokumentalna kronika, trwającego niemal dekadę, żmudnego polowania na Osamę bin Ladena. Zespół analityków CIA pod wodzą Josepha Bradleya (Kyle Chandler) bada wszelkie tropy mogące doprowadzić do ujęcia lub eliminacji legendarnego przywódcy Al-Ka’idy. Wkrótce na pierwszy plan wysuwa się Maya (Jessica Chastain) rozpracowująca Abu Ahmeda, nieuchwytnego i niemal mistycznego kuriera Osamy.
© Sony Pictures Digital Productions Inc. All rights reserved
W początkowym zamierzeniu twórców "Zero Dark Thirty" miało przedstawiać nieudaną, dziesięcioletnią pogoń za Osamą, zakończoną bitwą w Tora Bora. Niestety dla pierwotnego projektu, jak na złość, w międzyczasie udało się zlikwidować najgroźniejszego terrorystę świata, więc Mark Boal został zmuszony do zaktualizowania scenariusza filmu. Jeśli spodziewacie się po "Zero Dark Thirty" widowiskowości, rozpierdolu oraz wartkiej akcji to porzućcie wszelką nadzieję. Nie oznacza to oczywiście, że z produkcji Kathryn Bigelow wieje nudą, ponieważ ogląda się ją świetnie, ale po prostu fabuła rozwija się dosyć mozolnie. To nie jest kino szpiegowskie pokroju Bourne’a, Bonda czy "Mission: Impossible". "Zero Dark Thirty" o wiele bardziej zbliżone jest do znakomitego, stonowanego "Tinker Tailor Soldier Spy". Na ekranie oglądamy zatem typową pracę analityków CIA: niekończące się, czasem brutalne przesłuchania potencjalnych talibów, analizy zdjęć, filmów, nagrań i wszelkiego rodzaju materiałów otrzymanych od zaprzyjaźnionych wywiadów czy też żmudne obserwacje podejrzanych osobników wsparte przez najzwyklejsze w świecie szczęście. W tym momencie warto zwrócić uwagę na kwestię tortur, która jeszcze niedawno rozpalała światową opinię publiczną (o ile coś takiego w ogóle istnieje). Razem z bohaterami zwiedzamy bowiem tzw. CIA black sites, w których przetrzymywani i przesłuchiwani są ludzie podejrzewani o przynależność lub związki z Al-Ka’idą (co ciekawe jednym z tychże miejsc jest statek zacumowany w Gdańsku). Oczywiście, potencjalni terroryści są brutalnie torturowani, aby zaczęli się pucować. Dziwnym nie jest zatem, że lewacy oraz wszelacy zwolennicy praw człowieka zaczęli się oburzać, że "Zero Dark Thirty" gloryfikuje niehumanitarne metody działania CIA. Osobiście żywię głębokie przekonanie, że jeżeli chcecie żyć na pewnym poziomie i nie bać się wsiadać do autobusu, ponieważ ktoś może nagle krzyknąć Allahu akbar! i zakończyć Wasz trud to pewne działania powinny pozostać w cieniu i nigdy nie ujrzeć światła dziennego.
© Sony Pictures Digital Productions Inc. All rights reserved
Z pewnością ogromnym plusem "Zero Dark Thirty" jest chłodne podejście do tematu. Nie ma tu niepotrzebnych hektolitrów patosu, za rodinu za Stalinu for freedom, for America itp. Po prostu oglądamy solidną robotę analityków, która ma na celu wskazanie celu do eliminacji, czy to dronom czy Navy SEALs. Długa sekwencja unieszkodliwienia Osamy wypada bardzo ciekawie, aczkolwiek miałem o wiele większe oczekiwania. Niestety ten idealny niemal obrazek psuje kilka aspektów, które jeżeli wydarzyły się naprawdę to kładą się cieniem na działalności CIA. Nie wspominam tutaj nawet o tym, że informacje o torturowaniu więźniów ujrzały światło dzienne, ponieważ to zupełnie inna historia. Śmierć jednej z bohaterek filmu jest tak idiotyczna, że szkoda słów (słynny zamach w bazie Chapman 30 grudnia 2009 roku). Złamawszy niemal wszelkie procedury bezpieczeństwa wykazała się dziecięcą naiwnością i bezwarunkową wiarą w dobre intencje, która jest po prostu niedopuszczalna na tym poziomie gry. Zrozumiałbym jeszcze, gdyby kara dotknęła tylko jedną osobę, ale wskutek beztroski zginęło kilku pracowników Agencji. Przecież jak mówi stare, czekistowskie przysłowie: zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza. Druga sprawa: w jaki sposób Maya uniknęła śmierci w trakcie ataku zamachowców? Czy kuloodporne szyby mogą powstrzymać serie z karabinów szturmowych oddane z odległości mniej więcej dziesięciu metrów? Czy reszta samochodu również była opancerzona? Ostatnia kwestia: kto wpadł na pomysł by nieuzbrojeni pracownicy Agencji jeździli sobie beztrosko po pakistańskich ulicach? Naprawdę, moim zdaniem nie potrzebna jest szczególnie wysublimowana wyobraźnia, aby przewidzieć jak to może się skończyć.
© Sony Pictures Digital Productions Inc. All rights reserved
Na szczęście pod względem aktorskim nie ma lipy. Jessica Chastain stworzyła bardzo ciekawą postać, pozbawioną kompletnie życia prywatnego i zainteresowań nie związanych z wykonywanymi obowiązkami. Maya z czasem coraz bardziej pogrąża się w obsesji odnalezienia Abu Ahmeda i to doskonale widać na ekranie. Skłonność do histerii, szantażowanie przełożonych oraz niemal niczym nieuzasadniona wiara we własne przekonania to typowe elementy charakteryzujące osobowość głównej bohaterki. Na drugim planie jest równie ciekawie. Znakomicie zaprezentował się Jason Clarke, wcielający się w Dana, specjalistę od brutalnych przesłuchań. Do pewnego momentu bardzo lubiłem postać Jennifer Ehle (Jessica), ale postanowiła za bardzo być w ignorancji podobna do brzasku. Dobrą robotę robią również Kyle Chandler, James Gandolfini, Mark Strong, Joel Edgerton czy Chris Pratt.
© Sony Pictures Digital Productions Inc. All rights reserved
"Zero Dark Thirty" trwa ponad dwie i pół godziny, ale praktycznie wcale nie nuży, a przecież opowiada historię, której finał zna każdy z nas. Produkcja Kathryn Bigelow nie jest może filmem aż tak wybitnym jakby chcieli krytycy, aczkolwiek nie sposób nie docenić solidności tegoż obrazu. Z perspektywy czasu niezmiernie ubolewam, że tak długo zbierałem się do projekcji, aczkolwiek z pewnych względów (czekistowska przeszłość) zawsze sceptycznie podchodzę do hollywoodzkich przedsięwzięć dotyczących amerykańskich kwestii polityczno-wojskowych. Tym razem obawy były wyjątkowo płonne, więc jeżeli nie obejrzeliście jeszcze "Zero Dark Thirty" to szczerze polecam!
© Sony Pictures Digital Productions Inc. All rights reserved
Ocena: 7/10.

środa, 8 kwietnia 2015

"The Two Faces of January"



Grecja! Kolebka europejskiej cywilizacji. Fascynujące miejsce wyjątkowo płodne dla wszelkiej maści artystów – wspomnijmy choćby lorda Byrona czy Henry’ego Millera (Kolos z Maroussi). Nawet Towarzysz Otwór w zeszłym roku wybrał się w podróż na Kretę szlakiem swoich germańskich przodków wytyczonym w 1941 roku. I ja tam byłem! Dwutygodniowe wakacje na Riwierze Olimpijskiej mogę zaliczyć do najlepszych wspomnień wakacyjnych, mimo, że minęła już więcej niż dekada. Nie da się ukryć, że Grecja jest naprawdę pięknym miejscem, a wielu rzeczy, które tam ujrzałem nie jestem w stanie godnie oddać słowami. Pewnie właśnie dlatego tak mocno zainteresowałem się "The Two Faces of January" (w Polszy jako "Rozgrywka" – what the fuck?!), którego akcję osadzono właśnie w Helladzie na początku lat 60-tych ubiegłego stulecia (dokładniej rzecz ujmując w 1962 roku). Reżyserski debiut Hosseina Amini (scenarzysta "Drive") zapowiadał się również ciekawie ze względu na obsadę – m.in. Viggo Mortensen oraz Kirsten Dunst.
źródło: http://www.impawards.com
Szczęśliwe i dosyć zamożne amerykańskie małżeństwo MacFarlandów spędza idylliczne wakacje pośród greckich ruin. Na pierwszy rzut oka Chester (Viggo Mortensen) oraz Colette (Kirsten Dunst) wydają się być niemal idealną parą, której niczego nie brakuje. Jak się szybko okazuje wakacje tak naprawdę są po prostu ucieczką z USA przed inwestorami, którzy zostali oszukani przez Chestera. W trakcie zwiedzania Aten para poznaje młodego Amerykanina Rydala (Oscar Isaac), który dzięki rozbudowanym umiejętnościom lingwistycznym trudni się pseudo-przewodnictwem oraz kręceniem wałków na naiwności zagranicznych turystów. Wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności Chester oraz Colette bardzo szybko przekonują się, że Rydal, doskonale orientujący się w miejscowych realiach, będzie stanowił dla nich ostatnią deskę ratunku.
źródło: http://www.fandango.com
Po obejrzeniu mniej więcej 60% "The Two Faces of January" wydawało się niemal idealnie spełniać pokładane w nim oczekiwania. Nie liczyłem oczywiście na kinematograficzne arcydzieło, które urwie dupę albo jakieś inne członki, ale na solidną produkcję, osadzoną w unikalnym greckim klimacie. Niestety początkowo interesująca i niezła fabuła przeistoczyła się pod koniec w straszliwą marność (zwróćcie uwagę, że film trwa trochę ponad półtorej godziny – wyraźnie zabrakło pomysłu). Zakończenie jest po prostu fatalne – naprawdę nijak się ma do reszty filmu i motywacji poszczególnych postaci. Generalnie ułomność fabularna to w zasadzie jedyna, ale za to ogromnie bolesna wada filmu. Co w takim razie możemy zaliczyć do plusów? Z pewnością niezłe zdjęcia, podkreślające piękno Grecji – oglądamy m.in. Ateny, Heraklion oraz Chanię. "The Two Faces of January" doskonale oddaje również realia życia w Helladzie – totalny brak pośpiechu, stoickie podejście do problemów oraz życie, które zaczyna się toczyć dopiero po zapadnięciu zmroku. Doświadczyłem tego osobiście: wyobraźcie sobie, że w małym miasteczku o godzinie 14 kupienie czegokolwiek zakrawa niemal na cud, gdyż sklepy są pozamykane, a na ulicy widoczni się jedynie zagraniczni turyści. Sytuacja zmienia się oczywiście diametralnie wraz z nadejściem nocy – spadek temperatury ożywia miejscowych, a melanże kończą się nad ranem (czyli tak jak na Kazimierzu). Chociaż początkowo wydaje się to niezwykle uciążliwe i frustrujące to jednak, gdy przywykniemy do miejscowych zwyczajów można w tym dostrzec pewien niepowtarzalny nigdzie indziej urok.
źródło: http://www.fandango.com
Patrząc na sposób w jaki odziany są bohaterowie filmu zaprawdę zatęskniłem za czasami, gdy wszyscy mężczyźni nosili kapelusze (mam problem z tym problem, gdyż żywię głębokie przekonanie, iż współcześnie nie ma fajnych nakryć głowy, a na bejsbolówkę z napisem YOLO jestem już chyba za stary). Zatem również kostiumy z początku lat 60-tych zaliczam na plus. Ścieżka dźwiękowa nie wyróżnia się specjalnie, ale również nie przeszkadza zbytnio. Po prostu znajduje się gdzieś w tle, dopełniając akcję filmu. Pod tym względem po "Birdmanie" oraz "Whiplash" moje apetyty wzrosły monstrualnie. "The Two Faces of January" opiera się na trójkącie Chester – Colette – Rydal. Pozostałe postacie to w zasadzie statyści pojawiający się na chwilę na ekranie. Viggo Mortensen po raz kolejny udowodnił, że jest bardzo dobrym aktorem, wcielając się tym razem troskliwego męża o drugim, bezwzględnym obliczu. Kirsten Dunst wypadła naprawdę ciekawie i jeżeli kiedykolwiek uda mi się powrócić do Grecji to chciałbym mieć taką Colette u swojego boku. Na propsy zasłużył także Oscar Isaac, kreując bardzo ciekawą i niejednoznaczną rolę. Między cała trójką widać wyraźną chemię i naprawdę szkoda, że ułomny scenariusz nie pozwala bardziej docenić ich trudu.
źródło: http://www.fandango.com
"The Two Faces of January" to solidne, rzemieślnicze kino ze spierdolonym scenariuszem. Chociaż film jest wyraźnie pozbawiony fabularnego błysku to jednak ogląda się go całkiem nieźle (w szczególności jeśli przejawiacie sentymentalne podejście do Grecji). Hossein Amini zebrał fajną obsadę i bardzo dobrze oddał unikalny grecki klimat. Na tyle dobrze, że wróciły moje wspomnienia z pobytu w Helladzie i gdzieś w odmętach umysłu pojawiła się potrzeba powrotu do tego pięknego miejsca. Naprawdę chętnie posiedziałbym pod figowcem patrząc na morze z piękną Colette u boku. I za to właśnie ocena trochę wyższa niż być powinna!
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 6/10.

środa, 1 kwietnia 2015

"'71"



Niestety z powodu natłoku różnych zajęć oraz wysoce rozbudowanego lenistwa intelektualnego nie udało mi się obejrzeć wszystkich filmów, które planowałem umieścić w rankingu z okazji St.Patrick’s Day. Jednakże ponieważ kwiecień jest również ważnym miesiącem dla Republiki (Powstanie Wielkanocne wybuchło 24 kwietnia 1916 roku; 18 kwietnia 1949 roku wszedł w życie akt proklamacji Republiki Irlandii) to nie widzę żadnych przeszkód, aby kontynuować przegląd produkcji związanych ze Szmaragdową Wyspą. Dzisiaj na warsztat biorę "’71" – kinowy debiut reżyserski Yanna Demange’a. Film zapowiadał się znakomicie. Tak doskonale, że planowałem nawet wybrać się do kina. Jednakże jakoś tak się podejrzanie złożyło, że w żadnym z licznych, krakowskich przybytków tego rodzaju nie uświadczyłem choćby jednego seansu. Cóż zatem pozostało czynić poza biernym oczekiwaniem na łaskawość YIFY’ego?
źródło: http://www.impawards.com
"’71" to historia młodego, angielskiego żołnierza. Po skończeniu szkolenia szeregowiec Gary Hook (Jack O’Connell) dowiaduje się, że zamiast stacjonować w Niemczech jego jednostka w trybie pilnym zostanie przerzucona do Belfastu. Od zamieszek latem 1969 roku sytuacja w Ulsterze wyglądała bardzo nieciekawie. Rozłam w ruchu republikańskim i rywalizacja między Oficjalną IRA oraz Tymczasową IRA, natężenie lojalistycznej przemocy, brutalność RUC oraz brytyjskie oddziały szturmujące prowizoryczne barykady na ulicach miasta wydawały się codziennością dla mieszkańców ówczesnego Belfastu. I właśnie to północnoirlandzkie piekło staje się chrztem bojowym dla niedoświadczonego i kompletnie niezorientowanego w złożonej sytuacji Gary’ego. Podczas rutynowego, acz niezwykle brutalnego, przeszukania domu w katolickiej dzielnicy Belfastu sytuacja wymyka się całkowicie spod kontroli. Wskutek niekompetencji dowódcy Hook zostaje odcięty od oddziału i pozostawiony na pastwę losu w samym środku republikańskiego matecznika.
Typowa ulica w Belfaście.
(źródło: http://www.fandango.com/)
Ogromny potencjał "’71" można było spierdolić na naprawdę wiele sposobów. Na szczęście Yann Demange oraz odpowiedzialny za scenariusz Gregory Burke wybrnęli niemal bez szwanku, mimo niewielkiego doświadczenia w temacie. Film dosyć dobrze ukazuje złożoną sytuację w Irlandii Północnej z perspektywy angielskiego żołnierza, który kompletnie nic nie ogarnia, a jego jedynym celem jest przeżycie na ulicach Belfastu. Hook nie prosił o służbę w Ulsterze, a to, co zobaczył na miejscu prosty chłopak z Derbyshire musiało przerosnąć jego wszelkie oczekiwania. Chociaż, jak doskonale wiemy Sześć Hrabstw okupowane przez Brytyjczyków stanowi część Zjednoczonego Królestwa, to miasto wydawało się jakby z kompletnie innej rzeczywistości. Ulice Belfastu malowniczo przyozdobione prowizorycznymi barykadami, płonącymi wrakami samochodów, lojalistycznymi checkpointami oraz graffiti sławiącymi dokonania IRA wywarły na mnie ogromne wrażenie. Warto również zauważyć, że gdy akcja "’71" rozgrywa się w nocy w stolicy Ulsteru zapada pozorny spokój, który twórcy podkreślają poprzez piękne panoramy nocnego miasta. Jednakże oglądając Hooka wędrującego gąszczem wąskich uliczek szybko przekonacie się, że noc jest równie zabójcza jak dzień.
Beztroska zabawa w berka z brytyjskimi żołnierzami.
(źródło: http://www.fandango.com/)
Warto wspomnieć, że gdy w trakcie zamieszek latem 1969 roku podjęto decyzję o wysłaniu brytyjskich oddziałów do Ulsteru to katolicy powitali żołnierzy z radością licząc, że dzięki ich obecności ustaną lojalistyczne napaści na ich dzielnice. Niestety szybko okazało się, że były to dosyć złudne nadzieje – najbardziej znany przykład błyskotliwej interwencji wojska to oczywiście Krwawa Niedziela. Jednak w "’71" brytyjska armia służy jedynie za wsparcie dla działań wywiadu oraz RUC i nie przejmuje inicjatywy. Niezwykle ciekawie ukazano dwuznaczną rolę służb specjalnych. Kapitan Sandy Browning (Sean Harris) oraz jego ekipa penetrują nocą ulice Belfastu nawiązując konszachty zarówno z lojalistami (znakomita próba dozbrojenia w bombę), jak i republikanami. Działania wywiadu można uznać za dziwaczną próbę zachowania ówczesnej równowagi sił, tak aby żadna ze stron nie zdołała zaburzyć istniejącego i chwiejnego status quo, a tlący się konflikt stanowił cel sam w sobie. Oczywiście brytyjscy agenci wyznają zasadę, że cel uświęca środki także mordowanie niewinnych ludzi nie stanowi dla nich żadnej przeszkody. Pod względem brutalności "’71" z pewnością zasługuje na uznanie. W filmie nie brakuje bowiem drastycznych egzekucji, krwawych zamachów bombowych czy też ciężkich wpierdoli. Oczywiście od biedy można się przyczepić do niebywałej umiejętności unikania kul przez Hooka (całkowita odwrotność JFK), ponieważ równie dobrze mógłby zginąć już w czasie szalonej ucieczki w plątaninie uliczek w katolickiej dzielnicy.
Corey McKinley - znakomita rola małego lojalisty.
(źródło: http://www.fandango.com/)
Pod względem aktorskim nie ma lipy. Jack O’Connell doskonale wpasował się do roli kompletnie zdezorientowanego angielskiego szeregowca. Jednakże na mnie największe wrażenie zrobiły dwie inne kreacje. Pierwsza to oczywiście kapitan Sandy Browning, w którego znakomicie wcielił się Sean Harris. Doskonała stylówka oraz świetna kreacja aktora sprawiły, że postać oficera wywiadu na długo pozostanie w mojej pamięci. Szkoda jedynie, że Sandy pojawiał się na ekranie tak rzadko. Drugi występ zasługujący na oklaski to Corey McKinley, który nad wyraz przekonująco i brawurowo zagrał małoletniego lojalistę. Bezczelny chłopiec, będący przez pewien czas przewodnikiem Hooka po Belfaście, to coś nie do zapomnienia – zwróćcie na niego szczególną uwagę! Na mniejsze wyróżnienia zasłużyli natomiast Richard Dormer (Eamon), Sam Reid (beztroski i pocieszny porucznik Armitage), Killian Scott (bezwzględny Quinn z IRA) oraz David Wilmot (Boyle, republikanin ze starszego pokolenia).
Sandy - postać bezbłędna pod każdym względem.
(źródło: http://www.fandango.com/)
"’71" robi wrażenie dzięki dobremu ukazaniu skomplikowanych realiów ówczesnego Belfastu. Na wielki plus zasłużył również fajny klimat – przez całą projekcję nieustannie przewija się poczucie permanentnego zagrożenia. Jeśli chodzi natomiast o minusy produkcji Yanna Demange’a to z pewnością należy wskazać na wspomniane już farcenie, ale także zakończenie, które moim zdaniem raczej średnio pasuje do brutalnej reszty filmu. Abstrahując od wad uważam, że "’71" to obowiązkowa pozycja dla wszystkich, którym Irlandia nie jest obojętna. Oby w przyszłości powstawało znacznie więcej filmów na zbliżonym poziomie!
źródło: http://www.fandango.com/
Ocena: 7/10.