poniedziałek, 27 kwietnia 2015

"The Hunger Games: Mockingjay - Part 1"



Ponieważ ostatnio oglądałem same bardzo dobre, dobre oraz chociaż solidne produkcje w odmętach mojej złożonej osobowości zaczęła kiełkować silna żądza przerwania tej hossy i pogrążenia się w totalnej filmowej chujozie. Jak już bowiem nie raz wspominałem: nie można prawdziwie docenić piękna nie wiedząc niczego o brzydocie. I kiedy miałem już przeglądać IMDb w poszukiwaniu odpowiedniej słabizny (primary objective: Nicolas Cage), przypomniałem sobie, że nie obejrzałem przecież jeszcze najnowszej odsłony "The Hunger Games: Mockingjay Part 1". Pomyślałem sobie zatem: oka, jeszcze jedna solidna produkcja i rozpoczynam podróż do kresu filmowej wytrzymałości. Albowiem wówczas, po ostatniej, bardzo dobrej części, nie spodziewałem się, że zostanę tak brutalnie zdradzony, a moja wewnętrzna potrzeba obejrzenia kompletnej chujni zostanie zaspokojona z nawiązką. Zanim przejdziemy do wylewania pomyj, zwróćcie uwagę na tytuł filmu. Oczywiście twórcy "Igrzysk Śmierci" doskonale wpisali się w współczesne trendy i podzielili ostatnią odsłonę na dwie części. Zaprawdę, powiadam Wam: hajs się musi zgadzać! Z gestów o wiele bardziej szlachetnych należy odnotować, że "Kosogłos" został zadedykowany pamięci zmarłego Philipa Seymoura Hoffmana.
źródło: http://www.impawards.com
Jak doskonale pamiętacie z poprzedniej części jubileuszowe 75 Igrzyska Śmierci zakończyły się kompletną klęską Kapitolu. Katniss (Jennifer Lawrence), w ostatniej chwili uratowana z areny, trafia do legendarnego Dystryktu XIII. Jak się okazuje mieszkańcy pechowego sektora nie zostali wcale wymordowani przez rząd centralny, ale po prostu zeszli do podziemia (dosłownie). Pod wodzą prezydent Coin (Julianne Moore) zmilitaryzowane społeczeństwo dystryktu przygotowuje się do ostatecznej rozprawy z Kapitolem. W zamierzeniach miejscowego establishmentu Katniss ma stać się Kosogłosem, nieskalanym symbolem rewolucji, który podtrzyma ogień rebelii tlący się w pozostałych sektorach i ułatwi ich zjednoczenie pod jednym sztandarem.
© Lions Gate Entertainment
Pod koniec recenzji "The Hunger Games: Catching Fire" wyraziłem bardzo niefortunną obawę: twórcy mogą pójść na łatwiznę i zaserwować widzom coś na mentalnym poziomie "Terminator Salvation" i Katniss jako odpowiedniczki Johna Connora. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się wówczas, jak prorocze będą to słowa. Francis Lawrence, w przebłysku geniuszu, postanowił bowiem spierdolić wszystko, co osiągnął w poprzedniej części. Niestety z porównaniem do czwartej odsłony 'Terminatora" trochę przesadziłem, ponieważ cokolwiek by złego nie powiedzieć o filmie McG, to jednak coś się tam dzieje i momentami bywa efektownie. W "Mockingjay" natomiast nie dzieje się praktycznie nic – oczywiście nie ma przecież Igrzysk! Oglądając film zastanawiałem się, kiedy zacznie się jakaś prawdziwa akcja. Niestety okazało się, że wcześniej zobaczyłem napisy końcowe, więc podejrzewam, że wszystko zostawiono na finałową odsłonę. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu i rozczarowaniu na pierwszy plan wysunięte zostały wątki romansowe (rozłąka szaleńczo zakochanych tak niezwykle bolesna) oraz rozterki emocjonalne Katniss. O wiele bardziej istotne wydarzenia kompletnie straciły na znaczeniu, zepchnięte głęboko w drugoplanowe odmęty. Jakież znaczenie ma bowiem przyszłość ludzkości, kiedy panna Everdeen musi dowiedzieć się co dzieje się aktualnie z uzależnionym od cracku Peetą? Jak słusznie zauważyli twórcy Honest Trailers film powinien nosić podtytuł "Where’s Peeta?: Part 1".
© Lions Gate Entertainment
Co zatem powinno znaleźć się na pierwszym planie? Moim skromnym zdaniem wyniszczające starcie pomiędzy Dystryktem XIII i Kapitolem, po którym przy odrobinie pecha nie będzie czego zbierać. O ile rządzący Trzynastką mają jakiekolwiek pojęcie o prowadzeniu wojny i są do niej doskonale przygotowani to działania podjęte przez rebeliantów w pozostałych sektorach są żenująco idiotyczne. Samobójczy, bezmyślny szturm na elektrownię wodną czy leśna zasadzka drwali to najlepsze przykłady skończonej głupoty i nieliczenia się z czynnikiem ludzkim. Trzeba przyznać, że Kapitol nie pozostaje dłużny i wykorzystując najlepsze przykłady z historii XX wieku odpowiada z pełną mocą brutalności. Ludobójstwo oraz masowe egzekucje są na porządku dziennym, a tysiące szkieletów w Dystrykcie XII zaczynają już niebezpieczne przypominać Holokaust. Ogólnie rzecz biorąc pozostałe sektory przedstawiają obraz totalnej anihilacji – wszędzie zniszczenia, ruchawka i pożoga. Kolorowy, wypełniony przepychem Kapitol oglądamy jedynie przez chwilę, a podziemna, surowa baza prezydent Coin wzmaga jedynie pesymistyczny wydźwięk "Kosogłosa". Warto zwrócić uwagę na ciekawy aspekt walki propagandowej – filmiki nagrywane przez obie strony. Z uwagi na położenie Dystryktu XII ich propaganda skojarzyła mi się z wystąpieniami Osamy bin Ladana kręconymi w afgańskich jaskiniach.
© Lions Gate Entertainment
Nie pamiętam kiedy równie solidna postać zanotowała tak okrutny zjazd. W najnowszej odsłonie Katniss Everdeen to po prostu wrak człowieka, spędzający wolne chwile na użalaniu się nad sobą w jakichś kanałach. Rozumiem, że chciano w ten sposób ukazać negatywny wpływ Igrzysk Śmierci na bohaterkę, ale twórcy posunęli się zdecydowanie za daleko. Z dumnego, niezłomnego symbolu buntu pozostała jedynie tak naprawdę rozhisteryzowana egoistka kierująca się partykularnym interesem – na szczęście dysponująca świetną ekipą od PR. Z prawdziwym żalem ogląda się Jennifer Lawrence prezentującą przez bite dwie godziny cry face. Jedyna dobra scena to Katniss śpiewająca piosenkę The Hanging Tree, ponieważ wreszcie jest w miarę normalna (oczywiście laureatka Oscara jej nienawidzi, ponieważ nie lubi śpiewać). Znakomita obsada drugoplanowa wyjątkowo nie ratuje sytuacji, gdyż po prostu scenariusz nie pozwala. Co z tego, że Julianne Moore, Elizabeth Banks (Effie), Philip Seymour Hoffman (Plutarch), Woody Harrelson (Haymitch) Jeffrey Wright (Beetee) czy Donald Sutherland (Jon Snow Prezydent Snow) grają dobrze, gdy na pierwszym planie oglądamy bolejącą nad rozłąką Katniss? I tu zwracam się do pań oraz mniejszości homoseksualnej: naprawdę wolelibyście uzależnionego od cracku Josha Hutchersona (Peeta) niż brata Thora, Liama Hemswortha (Gale) Really? W filmie pojawia się także Jena Malone (Johanna Mason), która ujęła mnie swoim jestestwem w poprzedniej części. Dodajmy jedynie, że jej występ w "Mockingjay" trwa mniej więcej 30 sekund…
© Lions Gate Entertainment
O ile na pierwszą cześć "Kosogłosa" czekałem z prawdziwym wytęsknieniem to po tym, co zobaczyłem, drugą odsłonę zamierzam jedynie obejrzeć z czystego obowiązku, by zamknąć ostatecznie całą serię i nigdy więcej do niej nie wracać. Przewijające się przez "Igrzyska Śmierci" powiedzenie the odds are never in our favor nigdy nie było bowiem bardziej aktualne.
© Lions Gate Entertainment
Ocena: 4/10.


Recenzje pozostałych części:
Ps.
Nie czytałem książkowych pierwowzorów, więc rozpatruję "The Hunger Games" wyłącznie z poziomu filmowego.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz