sobota, 25 października 2014

"Out of the Furnace"



Prawdopodobnie nigdy nie usłyszałbym o "Out of the Furnace", gdyby jeden z moich compañeros (zwany El Búlgaro) nie zachwalał publicznie rzekomej znakomitości tegoż filmu. Oczywiście dzieło Scotta Coopera mogłoby wypłynąć w trakcie randomowego przeszukiwania IMDb, ale po opisie fabuły nie sądzę, abym zwrócił na nie swoją uwagę. Ponadto reżyser to kompletny no name, który ma swoim dorobku jedynie trzy filmy, więc raczej jego osoba nie zachęcała do projekcji. Aczkolwiek, jak słusznie zauważył Wee-Bey z "The Wire", przecież każdy jakoś musi zacząć swoją karierę. Z drugiej strony ogromną zaletą wydawała się natomiast obsada: Christian Bale, Woody Harrelson, Willem Dafoe, Forest Whitaker, Zoe Saldana – to robi naprawdę wrażenie! Znakomita ekipa oraz akcja osadzona na amerykańskiej prowincji dawały nadzieję na prawdziwą perełkę, kompletnie pominiętą przez mainstream. Jeszcze uwaga odnośnie polskiego tytułu: "Zrodzony w ogniu" jest spoko, ale ja proponuję "Prosto z pieca".
źródło: http://www.impawards.com
"Out of the Furnace" to początkowo historia z codziennego życia na amerykańskiej prowincji. Russell Baze (Christian Bale) pracuje w lokalnej hucie i prowadzi w zasadzie nudną, szarą i niczym niewyróżniającą egzystencję w małym miasteczku położonym gdzieś w Pensylwanii. Ciężko chory ojciec oraz lekkomyślny brat czekający na kolejną turę w Iraku to jedynie zmartwienia naszego bohatera. Rodney (Casey Affleck), wyraźnie znudzony pozbawionym emocji życiem, coraz bardziej pogrąża się w hazardzie oraz nielegalnych walkach organizowanych przez miejscowego bonza, Johna Petty’ego (Willem Dafoe). W momencie gdy, jak to kiedyś rzekł Dwight McCarthy: And everything seemed to be going so well, Russell popełnia fatalny w skutkach błąd, przez co trafia na dłuższy okres do więzienia. Niestety po wyjściu z kryminału życie naszego bohatera zaczyna się kompletnie rozpadać.
źródło: http://www.fandango.com
W dużej mierze "Out of the Furnace" przedstawia prozę codziennego życia na amerykańskiej prowincji w klimacie znakomitego "Winter’s Bone" i przeraźliwie nudnego "The Place Beyond the Pines". Niestety szybko okazało się, że film Scotta Coopera zdecydowanie zmierza w stronę tego drugiego. Z uwagi na Woody’ego Harrelsona oraz amerykańską prowincję liczyłem może nawet troszkę na aurę tajemniczości z pierwszego sezonu "True Detective", ale ku mojemu rozczarowaniu nic takiego nie znalazłem. Jedyne co tak naprawdę otrzymujemy to kompletny brak perspektyw, małomiasteczkową egzystencją oraz straszliwą monotonię. Scott Cooper postawił na minimalizm dialogowy, ale kwestie wypowiadane przez bohaterów są dosyć, że tak się wyrażę życiowe (czytajcie: nic ciekawego). Przez tenże zabieg, który w normalnych okolicznościach zawsze bym pochwalił, "Out of the Furnace" zamienia się w kino obyczajowe niemal rodem ze Ślunska: ojciec dorobił się śmiertelnej choroby przez lata pracy, chcą zamknąć moją hutę, co ja biedny pocznę? Nie wierzycie? Zapoznajcie się zatem z wykazem czynności, jakim w trakcie filmu oddaje się Russell. Oglądamy zatem głównego bohatera w następujących, niezwykle pasjonujących, życiowych sytuacjach:
  • Russell posila się,
  • Russell wyrzuca resztki jedzenia do kosza (powtarzający się motyw, zapewne alegoria marności ludzkiej egzystencji)
  • Russell zdrapuje starą farbę, aby pomalować dom,
  • Russell jedzie do pracy,
  • Russell pracuje w hucie,
  • Russell wraca z pracy,
  • Russell pije w barze,
  • Russell stalkuje swoją ex na mieście,
  • Russell wzdycha egzystencjalnie (powtarzający się motyw),
  • Russell siedzi bezczynnie w domu.
źródło: http://www.fandango.com
Wszystko byłoby w porządku, gdyby "Out of the Furnace" był filmem obyczajowym poświęconym marności losu pensylwańskich hutników. Niestety jest to kurwa thriller, a więc z definicji ma budzić u widza dreszcz jebanych emocji! Nic takiego niestety nie uświadczyłem, a zatem czuję się zawiedziony dosyć bardzo. Akcja wlecze się totalnie nieśpiesznie, a oglądanie Russella wykonującego codzienne, monotonne czynności nie jest aż tak porywające jak wydaje się co niektórym. Jednakże film Scotta Coopera ma także zalety, który sprawiają, że projekcja nie mogła zostać zaliczona do kompletnie nieudanych. Po pierwsze twórcom należą się brawa za piękne zdjęcia postindustrialnych krajobrazów Pensylwanii. Pod tym względem "Out of the Furnace" może jawić się jako mistrzowskie przedsięwzięcie. Warto również zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową. Chociaż muszę od razu zdementować pogłoski, iż jestem fanem Pearl Jam i podobnych zespołów, to muzyka znakomicie komponuje się z filmowymi wydarzeniami. Ponadto rozwój fabuły nosi wyjątkowo mało znamion głupawości, co w dzisiejszych czasach należy uznać za wielkie osiągnięcie.
źródło: http://www.fandango.com
Generalnie byłem bardzo blisko, aby wystawić ocenę dokładnie taką samą jak "The Place Beyond the Pines" (5/10). Ostatecznie postanowiłem jednak podnieść notę. Na moją decyzję wpływ miały dwa powody: pierwszy z nich nazywa się Woody, a drugi Casey. Russell w wykonaniu Christiana Bale nie jest zły, aczkolwiek jest to po prostu everyman tonący w szarzyźnie prozy życia. Doceniam wysiłek aktora, ale jego postać nie ma szans mi zaimponować. Tak naprawdę film kradnie Woody Harrelson do spóły z Caseyem Affleckiem. Trudno mi wskazać, który z nich jest lepszy, ale obydwaj zagrali znakomicie. Harlan to niemal postać stworzona dla Harrelsona, a wystarczy sobie przypomnieć "True Detective", żeby mieć świadomość w jakiej formie jest obecnie tenże aktor. Z kolei Affleck zaskoczył mnie wielce, ponieważ tak naprawdę o wiele więcej spodziewałem się po Willemie Dafoe czy choćby Forescie Whitakerze. Co prawda obaj wypadli poprawnie (ze zdecydowanym wskazaniem na Dafoe), ale od tak wybitnych przedstawicieli Hollywood zawsze należy wymagać więcej. Uważam natomiast, że role Zoe Saldany mogłaby zagrać dowolna, randomowa aktorka i "Out of the Furnace" nic by na tym nie straciło (a w zasadzie mogłoby trochę zaoszczędzić na budżecie).
źródło: http://www.fandango.com
"Out of the Furnace" to moim zdaniem średnie kino, które warto odpalić dla dobrze ukazanej monotonii życia w małomiasteczkowej Ameryce oraz znakomitych ról Woody’ego Harrelsona oraz Caseya Afflecka. Nie nastawiajcie się na akcję i rozpierdol, a raczej na spokojne kino obyczajowe, przerywane od czasu do czasu solidnymi mordobiciami w kręgu (walki całkiem całkiem). Nie mając większych oczekiwań co do filmu Scotta Coopera nie spotka Was rozczarowanie. Z pewnością nie będzie to produkcja, do której będę wracał co jakiś czas.
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 6/10.

środa, 22 października 2014

"Bogowie"



Recenzję planowałem rozpocząć od frazy: Mam dosyć mieszane uczucia odnośnie filmów i seriali medycznych. Jednakże niemal w tej samej chwili, gdy rodził się koncept początku, zdrowy rozsądek krzyknął tak mocno, że aż zatrzęsły się ściany mojego nieskromnego apartamentu na dziewiątym piętrze w bloku: Hipokryto totalny, a osiem sezonów "House M.D." obejrzało się samo? Gdzieżeś był wtedy? Mózg ci się wyłączył? Wobec potęgi i trafności tegoż argumentu ugiąłem się i postanowiłem zweryfikować zdanie otwierające. A zatem errata: mam dosyć mieszane uczucia odnośnie filmów i seriali medycznych, których głównych bohaterem nie jest aspołeczny, sarkastyczny mizantrop uzależniony od Vicodinu. Lepiej? Na pewno bardziej zgodnie z prawdą. Nie byłem nigdy zafascynowany "Ostrym Dyżurem", chociaż oglądałem go sporo w dzieciństwie (kiedyś nie było internetu i tylu kanałów, co dzisiaj – true story), a potem nie jarałem się "Grey’s Anatomy". W zasadzie jedyny, poza "House M.D.", serial rozgrywający się w szpitalu, który zrobił na mnie ogromne wrażenie to genialne "Garth Marenghi’s Darkplace" – aczkolwiek jest to całkowicie inna bajka i praktycznie nie związana z medycyną w rozumieniu tradycyjnym. Z tychże powodów dosyć niemrawo zbierałem się do obejrzenia filmu "Bogowie", chociaż zewsząd dochodziły głosy jakaż to wspaniała produkcja itp. Jednakże ponieważ nie mam skłonności do ulegania masowej histerii miałem to głęboko we dupie. Czarę przepełniła dopiero odważna deklaracja mojej serdecznej koleżanki z Tarnobrzega oraz jej hipoteza, iż produkcja Łukasza Palkowskiego może urzec nawet moje wybredne gusta. Powiedziałem: zobaczymy! I oto zobaczyłem.
źródło: http://www.filmweb.pl
Jak wszyscy już pewnie wiedzą "Bogowie" to historia czołowego polskiego kardiochirurga schyłkowego okresu PRL, czyli prof. (a wtedy jeszcze docenta) Zbigniewa Religi (Tomasz Kot). Odważny, młody lekarz po stażu w USA często podejmuje ryzykowne decyzje by ratować ludzkie życie. Jednakże w czasach skostniałej, ludowej medycyny nie znajduje zrozumienie u kolegów. Marzeniem Religi jest przeprowadzenie transplantacji serca, aczkolwiek po nieudanej próbie prof. Molla (Władysław Kowalski) tego rodzaju operacja staje się tematem tabu w środowisku. Gdy przełożony naszego bohatera, prof. Sitkowski (Jan Englert) oświadcza, że dopóki jest żyw nie zezwoli na tak ryzykowną operację w jego przybytku, Religa pakuje manatki i przenosi się do Zabrza by spróbować od zera zrealizować swoje marzenie.
źródło: http://www.filmweb.pl
Na seans wybrałem się w poniedziałek, w godzinach wieczornych, do krakowskiego kina Mikro. Nie spodziewałem się tłumów, licząc, że jak sala zapełni się w połowie to będzie dobrze. Rzeczywistość jednakże zweryfikowała moje oczekiwania: sala wypełniona była do ostatniego miejsca, a na dodatek obsługa sprzedała więcej biletów (czyżby lewe hajsy?) i trzeba było dostawić kilka krzeseł. Gdy światła zgasły i rozpoczęła się projekcja, zacząłem się zastanawiać czy sponsorów będzie więcej niż na "Mieście 44". O dziwo, nie! Zamiast rzeszy sponsorów wymieniono jedynie jedną firmę, będącą mecenasem produkcji (oczywiście mogę podać jej nazwę za drobną opłatą – przecież mi również hajs musi się zgadzać!). Pierwsza rzecz, jaką należy odnotować odnośnie samego filmu, to fakt, że wciąga i to bardzo. Kompletnie nie spodziewałem się, iż pomimo tak obcej z mojego punktu widzenia tematyki, zanurzę się na dwie godziny w świecie Religi. Reżyser Łukasz Palkowski (w dorobku całkiem niezły "Rezerwat") nakręcił "Bogów" bardzo nowocześnie, wyraźnie inspirując się hollywoodzkimi produkcjami. Nie mogło się oczywiście obyć bez wspólnego budowania kliniki, zabawnego rekrutowania personelu, nieoczekiwanych zbiegów okoliczności czy też muzycznych wstawek. Przeważnie ogląda się to znakomicie, akcja pędzi w zawrotnym tempie, a widz nie może narzekać na nudę. I to właśnie chodzi i w tym tkwi niemal cały przepis na sukces! Uważam, że "Bogów" można bez najmniejszego przypału eksportować by odnieśli również sukces poza granicami Polszy.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Bogowie" znakomicie oddają realia PRL – wielkie brawa za te wszystkie stare auta, meblościanki i duszne partyjne biura. Przy czym klimat poprzedniego ustroju nie przytłacza widza mentalnie. Nie szukajcie tu ciężkich motywów typu Janek Wiśniewski padł. Religa unika ówczesnej władzy, ograniczając kontakty do niezbędnego minimum (chociaż Artur Dziurman w roli zabrzańskiego dygnitarza wypada bardzo sympatycznie). Film idealnie łączy w sobie lekkość oraz humor z momentami naprawdę poważnymi. Dialogi są naprawdę doskonałe i nieraz wywoływały salwy śmiechu na widowni (mój ulubiony: A kim pan jest? Aaa, akurat tędy przechodziłem). Trudno mi powiedzieć cokolwiek o realizmie operacji, tutaj musiałbym zasięgnąć konsultacji w mieście ŁDZ, aczkolwiek po liczbie filmowych ekspertów wymienionych w napisach końcowych muszę wnioskować, że było dobrze. Oczywiście nie da się ukryć, że "Bogowie" mają także pewne wady. Momentami film wydawał mi się trochę zbytnio teledyskowy i zanadto uproszczony. Również zbieg okoliczności, który pozwolił pozyskać fundusze na działalność kliniki jest raczej mało realistyczny, aczkolwiek mało wiem o duchu tamtych czasów. Część wykorzystanych piosenek jest wprost uderzająco trywialna i naprawdę sądzę, że można było zrobić lepszą robotę przy ścieżce dźwiękowej. I na koniec jeszcze jeden, nie do końca poważny przytyk: obsada pielęgniarek jest zbyt idealna!
źródło: http://www.filmweb.pl
Przechodząc do oceny wysiłków aktorskich od razu należy stwierdzić, że "Bogowie" to teatr jednego aktora. Rola Tomasza Kota jest po prostu nie do zapomnienia! Nie dość, że aktor upodobnił się do prof. Religi fizycznie (charakterystyczne przygarbienie, fryzura oraz chód) to jeszcze znakomicie odegrał wszelkie emocje targające wybitnym chirurgiem (jak on pięknie rzuca bluzgami!). Kot udowadnia tym samym, że jeżeli nie gra w totalnym gównie i naprawdę się postara, aktorski Olimp ma na wyciągnięcie ręki. Z powodu konstrukcji scenariusza postać Religi jest najjaśniejszą gwiazdą, a Tomasz Kot dodatkowo sprawił, że jej blask przyćmiewa wszystko inne. Naprawdę, dawno nie widziałem tak wybitnej roli męskiej w polskiej kinematografii. Warto tutaj zauważyć, że "Bogowie" odchodzą od laurkowego przedstawienia profesora Religi. Nasz bohater poświęca rodzinę dla swojego marzenia, a gdy odnosi porażki chleje na umór – zaprawdę, chwała za to twórcom! Na drugim planie nie ma większego szału, bo naprawdę trudno się wyróżnić, gdy Tomasz Kot jest w tak wybornej formie. Zawsze fajnie zobaczyć reprezentantów starszego pokolenia: Jana Englerta (czemu tak rzadko?!) oraz Mariana Opanię. Młodzież także spisuje się całkiem solidnie i warto wyróżnić sympatycznego Piotra Głowackiego (Marian Zembala) czy choćby Szymona Warszawskiego (Andrzej Bochenek). Brawa należą się również Magdalenie Czerwińskiej, wcielającej się w niełatwą rolę żony herosa. Na koniec warto odnotować występ Mariana Paździocha Ryszarda Kotysa w roli naczelnego adwersarza i hejtera docenta Religi.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Bogowie" to znakomite kino i jedna z największych pozytywnych niespodzianek w tym roku. Jeżeli macie jakiekolwiek wątpliwości by obejrzeć film Łukasza Palkowskiego to porzućcie te mrzonki i ruszajcie natychmiast do najbliższego kina. Świetny Tomasz Kot, wspinający się na aktorski Parnas oraz niezwykle wciągająca fabuła pozwolą Wam zapomnieć o rzeczywistości na bite dwie godziny. Naprawdę warto! Mam nadzieję, że dzięki takim właśnie produkcjom polska mainstreamowa kinematografia odbije się wreszcie od dna.
Słynne zdjęcie Jamesa Stanfielda dla "National Geographic"
źródło: http://ngm.nationalgeographic.com
Ocena: 8/10.

czwartek, 16 października 2014

"True Blood" (2008-2014)



24 sierpnia 2014 roku HBO wyemitowało ostatni w dziejach odcinek "True Blood". Jako, że byłem na bieżąco z siódmym sezonem, postanowiłem po jego zakończeniu pokusić się o podsumowanie wszystkich serii tegoż kiedyś genialnego serialu, który porwał mnie od pierwszego odcinka. Z uwagi na fakt, że spośród siedmiu odsłon tylko szóstej nie oglądałem w rzeczywistym czasie emisji telewizyjnej (ale za to całkiem niedawno), poniższy tekst będzie opierał się głównie na wrażeniach z dwóch ostatnich sezonów, które praktycznie zrujnowały wspaniałe wspomnienia z pięciu wcześniejszych serii. W porównaniu do innych produkcji już na samym starcie "True Blood" osiągnęło ogromną przewagę. Podczas, gdy większość pozostałych seriali musi walczyć o widza przeważnie w okresie od października do czerwca, HBO postanowiło wypuścić "Czystą Krew" w wydawałoby się na pozór martwym, wakacyjnym czasie. W latach chwały, gdy dysponowałem trzymiesięcznymi okresami nic nie robienia, "True Blood" rozbłysło niemal jak supernowa na nocnym niebie.
Mistrzowski plakat!
(źródło: http://www.impawards.com)
"Czysta Krew" została oparta na cyklu książek The Southern Vampire Mysteries autorstwa Charlaine Harris. Nie ma oczywiście żadnego sensu w streszczaniu fabuły poszczególnych sezonów. Po pierwsze od emisji pierwszego odcinka w 2008 roku minęło naprawdę sporo czasu, a po drugie nie warto psuć zabawy osobom, które nie miały jeszcze styczności z "True Blood" (a uwierzcie mi są takie). Po trzecie hardcorowi fani serii mogą zarzucić mi błędy merytoryczne, więc po co się niepotrzebnie narażać na krytykę? Z tychże powodów naszkicuję jedynie zarys fabuły, z którym mieliśmy styczność w premierowej serii. Oczywiście, jak wielu z Was wie, "True Blood" to serial o wampirach i nie tylko. Jak się później okazało w "Czystej Krwi” pojawiają się także m.i.n.: wilkołaki, panterołaki, wróżki, zmiennokształtni, istoty przekonane o swojej boskości, wiedźmy, złośliwe duchy, dobre duchy, czy choćby prastare wampirze bóstwa. Po stuleciach życia w mrokach nocy krwiożercze istoty postanowiły ujawnić światu swoje istnienie. Wszystko za sprawą syntetycznej krwi, tytułowego True Blood, które pozwoliło wampirom na spokojną egzystencję bez konieczności zabijania niewinnych ludzi. Akcja "True Blood" rozgrywa się w malowniczym miasteczku Bon Temps, położnym w Luizjanie. Swoją drogą aż do "True Detective" nie widziałem na ekranie lepszej Luizjany. Główną bohaterką jest kelnerka Sookie Stackhouse (Anna Paquin), pracująca w miejscowej restauracji, a przy okazji potrafiąca czytać ludzkie myśli. W spokojną egzystencję tejże zwyczajnej postaci brutalnie wkraczają przedstawiciele wampirzego świata: weteran wojny secesyjnej wampir Bill Compton (Stephen Moyer) oraz ponad tysiącletni nordycki heros Eric Northman (Alexander Skarsgård). Jak łatwo przewidzieć akcja niemal wszystkich odcinków będzie opierać się na perypetiach trójki wyżej wymienionych bohaterów.
Klasycznie Sookie & Bill.
(źródło: http://www.hbo.com/true-blood#/)
Niektórzy z moich znajomych twierdzą, że "True Blood" skończyło się w trzecim sezonie (pozdro Bartoszek!), aczkolwiek są to jednocześnie osoby twierdzące, że Blurred Lines Robina Thicke'a to chujowy utwór. Inni, znani z wyjątkowej konsekwencji w działaniu, po początkowych zachwytach porzucili serial w drugim sezonie, by oddać się totalnej mizoginii w oparach twardego alkoholu. Ja natomiast dzielnie wytrwałem wszystkie siedem sezonów i to pozwala mi śmiało twierdzić, iż "True Blood" tak naprawdę zaczęło podupadać dopiero w piątej serii. Szósta odsłona sprawiła (m.in. poprzez zatrudnienie upadłego Rutgera Hauera), że serial wyraźnie znalazł się równi pochyłej, a siódma dokończyła jedynie dzieła zniszczenia. Oglądając finałową serię bardzo łatwo dostrzec kompletny brak pomysłu na sensowne zakończenie serialu. Twórcy, jakby kompletnie wyprawszy mózgi z nowych rozwiązań, zaczęli serwować najtańsze i najbardziej wtórne chwyty – flashbacki. Niestety wypełniają one zdecydowanie za dużą część poszczególnych odcinków, a co jeszcze gorsze są straszliwie sentymentalne. W tychże tonach utrzymane są w szczególności historie Billa oraz Erica. Swoją drogą twórcy wiele zrobili, aby zniszczyć wspaniałą postać Northmana i muszę przyznać, że byli już niemal u kresu podróży. Comptona od zawsze miałem we dupie, więc jego los mnie szczególnie nie obchodził, podobnie było z flashbackami Sookie oraz Tary (dla fanów Tary – cieszcie się nią, bo tak szybko odchodzi). Przy tej okazji warto zwrócić uwagę jak bezmyślnie i żenująco pozbywano się ważnych postaci. Naprawdę śmierć Tary następuje tak błyskawicznie, iż nawet nie zauważyłem od czego umarła. Z kolei Alcide odnotował kompletnie bezsensowny zgon, wyssany z najczarniejszych czeluści dupy – nie był nigdy moją ulubioną postacią, ale zasłużył na zdecydowanie lepszy los.
Tara & Pam w wersji sado-maso.
(źródło: http://www.hbo.com/true-blood#/)
Zarówno w sezonie szóstym, jak i siódmym, gdzieś zapodział się typowy dla poprzednich serii wyjątkowo czarny humor oraz zabawne podejście do śmierci. W dwóch ostatnich seriach na palcach jednej ręki mogę zliczyć naprawdę zajebiste sceny które zapadły mi w pamięć. Z pewnością najlepszą z nich był Northman czytający książkę na waleta na szwedzkim lodowcu. Chociaż fabuła 'True Blood" nigdy nie mogła zostać zaliczona do arcydzieł gatunku to jednak ironiczne podejście z przymrużeniem oka do przedstawianych wydarzeń dawało świetny efekt. Wszystko niestety zaczęło się sypać wraz z procesem dominacji czynnika wróżkowego oraz motywem Lilith. Oczywiście zabrakło także rozmachu, żeby w pełnej krasie pokazać wampirze Zwierzchnictwo, ponieważ wyobrażałem sobie je o wiele bardziej epicko. Im głupiej rozwijała się akcja, tym ciężej oglądało się kolejne odcinki "True Blood". Momentami naprawdę miałem wrażenie, że nie dotrzymam do końca siódmego sezonu – głównie przez ckliwe dialogi i niezmiernie wkurwiającą relację Billa i Sookie. Niemniej przetrwałem tę katorgę i chyba jedynie po to by podzielić się teraz z Wami moimi wrażeniami. Warto także zauważyć, że z każdym kolejnym sezonem poziom serialowego seksu i golizny znacząco spadał, a w ostatniej serii osiągnął prawdziwe dno. Także firmowe już cliffhangery kończące niemal każdy odcinek stawały się coraz mniej emocjonujące.
Eric w najlepszym motywie z sezonu 6.
(źródło: http://www.hbo.com/true-blood#/)
Ponieważ wspominanie szóstego i siódmego sezonu przynosi wiele bólu postanowiłem w ramach bonusu przygotować ranking moich ulubionych postaci z "True Blood". Zestawienie ma niezwykle subiektywny charakter, także nie miejcie pretensji o poszczególne pozycje. Ponieważ przez siedem sezonów w serialu pojawiło się milijon postaci, postanowiłem ograniczyć się do najprawdziwszej elity. A zatem zaczynamy od najmniej najbardziej ulubionego bohatera (co za wspaniała konstrukcja słowna!) i kończymy wisienką na torcie:
  • Violet (Karolina Wydra) – jedyna w zestawieniu postać pojawiająca się dopiero w dwóch ostatnich sezonach. Wampirza femme fatale wypaczona przez trudne, średniowieczne dzieciństwo, które dodaje Violet niezwykłego humorystycznego kolorytu. Warto docenić polski akcent: bohaterkę znakomicie wykreowała Polka, Karolina Wydra. A jednak można!
  • Lafayette Reynolds (Nelson Ellis) – świetna, ciepła postać, chociaż trochę może raczej z poprawnie politycznej niż realnej Luizjany: czarnoskóry gej co się zowie, zażywający ogromne ilości wszelkiego rodzaju narkotyków, a przy okazji znakomity kucharz. Naprawdę imponująca metamorfoza Nelsona Ellisa i wybitna rola drugoplanowa. Bez Lafayette’a serial straciłby wiele uroku i humoru.
  • Pam De Beaufort (Kristin Bauer van Straten) – to dla odmiany najprawdziwsze wcielenie typowej, sarkastycznej zimnej suki, pozbawionej praktycznie wszelkich uczuć (z wyjątkiem bezgranicznej miłości do Erica). Była prostytutka i kierowniczka burdelu, przemieniona w wampira to serialowy głos rozsądku stąpającego po twardym gruncie. Po siedmiu sezonach wydaje mi się, że w roli Pam nie można było osadzić nikogo innego niż Kristin Bauer van Straten
  • Jason Stackhouse (Ryan Kwanten) – sympatyczny człowiek-debil w najczystszej formie, nieskażony choćby namiastką inteligencji. Autor miliona znakomitych motywów humorystycznych (w tym moich ulubionych z panterołakiem oraz gejowskim pociągiem do Erica), a także ultimate skilled & gifted handsome hustler, któremu nie oprze się żadna istota płci żeńskiej Zagrać idiotę o złotym sercu bez popadania w śmieszność albo skrajności to wielka sztuka, dlatego ogromne oklaski dla Ryana Kwantena!
  • Russell Edgington (Denis O’Hare) – najlepszy villain w całym serialu. Zabawny (raczej czarny humor), przewrotny, szalenie inteligentny bardzo stary wampir mający ludzki rodzaj kompletnie za nic. Znakomita rola Denisa O’Hary – wielkie brawa. Jedyny żal to fakt, że Russell pojawił się w tak skromnej liczbie odcinków.
  • Eric Northman (Alexander Skarsgård) – nordycki heros to bezapelacyjnie najlepsza postać w "True Blood". Przez większość sezonów najprawdziwszy bad ass motherfucker (tylko w jednej serii twórcy postanowili zmienić go w kompletnego leszcza), z wyraźnym zamiłowaniem do ironii i czarnego humoru. Kolejna, po "Generation Kill", znakomita serialowa rola Alexandra Skarsgårda. Nie wyobrażam sobie, że urok Erica mógł na kogokolwiek nie zadziałać!
Russell Edgington w akcji.
(źródło: http://www.hbo.com/true-blood#/)
Wiele czasu zmarnowałem na rozmyślania nad ostateczną oceną "True Blood". Gdyby serial zakończył się po piątym sezonie bez wahania wystawiłbym 8/10. Niestety dwie ostatnie, wysoce żenujące serie kompletnie zaburzyły moje odczucia. Może sprawiedliwie byłoby odjąć po jednym oczku za każdą z nich od końcowej noty, ale wtedy mielibyśmy do czynienia z oceną wyrażającą poziom delikatnie wykraczający poza zwyczajną przeciętność. Wspominając znakomite chwile spędzone przy początkowych pięciu odsłonach uznałem, że nie będzie to fair wobec całościowego dorobku "True Blood" i dlatego też ostatecznie postanowiłem przyznać siódemkę. Do końca życia zapamiętam przecież świetny motyw z wampirzymi zębami, Erica Northmana opalającego się na waleta na lodowcu oraz jedną z najlepszych dziejach czołówek (zdecydowanie lepszą od "True Detective"). Oczywiście znajdą się i tacy, którzy coming out wampirów uznają za alegorię jawnej pochwały homoseksualizmu. W końcu od pojawiającego się w czołówce "True Blood" hasła God hates fangs bardzo niedaleko do God hates fags. Cóż mogę zatem napisać? Każdy znajduje to, czego szuka. Jeżeli nie mieliście dotychczas styczności z "Czystą Krwią” to gorąco zachęcam do obejrzenia sezonów 1-5. Dwie ostatnie serie mogę polecić jedynie osobom, które czerpią masochistyczną radość z oglądania jak twórcy serialu próbują zniszczyć ich ulubione postacie.
Jason - największy dupcyngier w "True Blood".
(źródło: http://www.hbo.com/true-blood#/)
Ocena: 7/10 (za całokształt serialu).

poniedziałek, 13 października 2014

"London Boulevard"

Doskonale pamiętam moment, gdy pierwszy raz usłyszałem o "London Boulevard". W odległych czasach, gdy miałem jeszcze w zwyczaju kupować piątkowe wydanie "Gazety Wyborczej", przeczytałem recenzję filmu Williama Monahana (scenarzysta m.in "Kingdom of Heaven"; Oscar za scenariusz adaptowany do "Infiltracji"). Co prawda wspomnień z samego tekstu niewiele zostało, natomiast jestem przekonany, że ocena wahała się w okolicach 6/10 (niemniej może być to jedynie wytwór mojej wybujałej wyobraźni). Autor nie zachęcił mnie specjalnie do obejrzenia produkcji, przez co projekcja nastąpiła dopiero po jakimś czasie od premiery. W międzyczasie wśród moich znajomych pojawiły się skrajne opinie na temat filmu Monahana. Skala ocen była diametralnie różna: od totalnych zachwytów poprzez obojętność po całościowe hejty. Szczere powiedziawszy (a raczej napisawszy) nie miałem wielkich oczekiwań odnośnie "Londyńskiego bulwaru". Jak się później okazało scenariusz filmu został bardzo luźnie oparty na powieści Kena Bruena pod tym samym tytułem. W wielu przypadkach adaptacje filmowe, charakteryzujące się tak dużym poziomem odstępstw od książkowego oryginału, wypadają wyjątkowo marnie. Co ciekawe William Monahan przerobił totalną literacką szmirę w kinematograficzne arcydzieło, czyli jak mawiają na Prokocimiu: zrobił z gówna pomarańczę.
źródło: http://www.impawards.com
Pod względem fabularnym "London Boulevard" przypomina trochę "Życie Carlita". Mitchel (Colin Farrell) wychodzi z więzienia i niemal natychmiast, za sprawą mało rozgarniętego kumpla Billy'ego (Ben Chaplin) zostaje wciągnięty w nowe, mocno kryminalne historie. Jak się szybko okazuje niezłe mieszkanie i życie na wyższym poziomie wiążą się ze współpracą z bezwzględnym londyńskim gangsterem Gantem (Ray Winstone). Jednakże ponieważ Mitchel nie zamierza wracać do kryminału postanawia znaleźć sobie legalną pracę i najmuje się jako ktoś w rodzaju złotej rączki u przeżywającej poważny kryzys emocjonalny gwiazdy filmowej (Keira Knightley). Niestety Gant nie okazuje się człowiekiem, który dobrze znosi zdecydowane odmowy i zagina parol (a może coś jeszcze) na naszego bohatera.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Dziwnym nie jest, że "London Boulevard" garściami czerpie ze znakomitych filmów gangsterskich pokroju "Get Carter", "Long Good Friday", "Życie Carlita" czy choćby "Layer Cake". Oczywiście można znaleźć opinie, iż produkcja Monahana to czyste rżnięcie z dwóch ostatnich. Jednakże uważam, że takie podejście nie jest w żaden sposób uzasadnione. Cały czas musimy bowiem pamiętać, iż scenariusz opiera się w jakiejś tam części na książce Kena Bruena. O poziomie powieści, którą miałem okazję przeczytać za jednym zamachem w trakcie podróży pociągiem, niechaj najlepiej świadczy fakt, iż kiedyś widziałem ją na wyprzedaży w Auchan (wydanie filmowe) za magiczną kwotę 2.99 PLN. Oczywiście wiedząc z jakim gównem potem musiałbym się borykać, nie skorzystałem z tak epickiej promocji. Moim skromnym zdaniem irlandzki pisarz powinien dopłacać swoim czytelnikom za czytanie takiej szmiry. Na szczęście Monahan ogarnął temat i wybrał najbardziej perspektywiczne elementy, odrzucając wszelki badziew i kompletnie zmieniając zakończenie. W zasadzie jedynym motywem, który lepiej wypadł w książce było drastyczne rozwiązanie problemu młodego, uzdolnionego piłkarza, aczkolwiek oczywistym jest, iż naruszyłoby to misterną układankę w filmie. Z pewnością wielki props za odmłodzenie bohaterów, ponieważ momentami w powieści było naprawdę niesmacznie.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
"Londyński bulwar" masakruje wprost bezbłędną ścieżką dźwiękową, która moim zdaniem jest godna samego Quentina Tarantino. Oczywiście na pierwszym planie dominuje główny motyw filmu, czyli mistrzowski utwór Heart Full of Soul The Yardbirds. De facto od momentu projekcji jest to mój dzwonek w telefonie – czasy się zmieniają, a dzwonek wciąż ten sam. Oprócz wspomnianej piosenki znakomicie wypadają utwory zespołu Kasabian – La Fee Verte, Club Foot oraz Underdog. Poza tym możemy także usłyszeć m.in. The Rolling Stones czy choćby Boba Dylana. Nawet ci, którzy wylewali największe pomyje na film, byli w stanie przyznać, iż OST urywa dupę. Dla mnie muzyka była po prostu uzupełnieniem doskonałego kina gangsterskiego. Scenariusz trzyma widzów w napięciu do ostatnich minut, a ponadto Monahan zaserwował widzom znakomite zakończenie. Finał to naprawdę mistrzowskie zwieńczenie niezwykle udanego dzieła (chociaż oczywiście niedocenionego przez krytyków). A co dostajemy jeszcze? Bardzo ładne zdjęcia, dialogi ostre jak brzytwa (w szczególności polecam opowieści o niewiernej dziewczynie) oraz galerię wprost wybornych postaci – od narko-ćpunów aktorów przez gangsterów o wyraźnych homo-skłonnościach po serbskich zbrodniarzy wojennych występujących gościnnie w Londynie. O klasycznym motywie korupcji w Scotland Yardzie nie warto nawet wspominać.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Monahan po prostu znakomicie skroił scenariusz, a następnie bezbłędnie obsadził poszczególnie role. Szczerze powiedziawszy nie wiem czy widziałem kiedykolwiek lepszego Colina Farrella. Mitchel w jego wykonaniu to tak doskonała postać, że najzwyczajniej w świecie powinna pojawiać się w każdej scenie przyodziana w znakomicie skrojony garnitur. Jednakże jeszcze lepiej wypada David Thewlis wcielający się w Jordana, szczęśliwie niewiele mającego wspólnego z książkowym pierwowzorem. Anglik, który jest jednym z moich ulubionych aktorów drugoplanowych, stworzył wspaniałą postać nadużywającą narkotyków i tym samym pokazał pełnię talentu w całej okazałości. Te wybitne dwie kreacje uzupełnia także znakomita rola Raya Winstone'a. Nie pamiętam kiedy widziałem tak przekonującego gangstera na ekranie. Również mniejsze role wypadają znakomicie – w szczególności pragnę docenić Bena Chaplina oraz Annę Friel (Briony). W zasadzie jedynym obsadowym zgrzytem mogło okazać się obsadzenie Keiry Knightley jako Charlotte. Zdecydowanie nie jestem jej fanem i bardzo obawiałem się jak wypadnie, ale na szczęście jakoś dała sobie radę, chociaż trochę burzy tę całą londyńską idyllę. Chociaż Keira mnie wyjątkowo nie wkurwia, to jednakże z chęcią zobaczyłbym kogoś innego na jej miejscu (pomarzmy choćby o Evie Green).
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Osobiście uważam "London Boulevard" za jedno z największych pozytywnych zaskoczeń filmowych mojego żywota. Gdy nie miałem praktycznie żadnej nadziei na dobre kino, William Monahan od pierwszych minut schwycił mnie za jajca stalowym uściskiem i trzymał do końcowych napisów (a w sumie to nawet dłużej, ponieważ OST jest tak dobre, iż naprawdę szkoda wyłączać film). Życiowe role Colina Farrella, Raya Winstone'a oraz Davida Thewlisa, znakomity scenariusz wykrojony z wyjątkowej szmiry oraz wybitna ścieżka dźwiękowa. Czegóż jeszcze potrzeba do szczęścia?
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 9/10.