niedziela, 28 lipca 2013

"A Good Day to Die Hard"

Jak ważną postacią dla mnie jest John McClane pisałem już wiele razy. Bohater mojego dzieciństwa oraz nastoletniości, a zarazem postać, którą uwielbiam oglądać na ekranie również w dorosłym życiu. Dlatego też długo nie mogłem się otrząsnąć po tym, co zobaczyłem w "Live Free or Die Hard". Bezpardonowy gwałt na McClane'ie, którego dopuścił się Len Wiseman i Mark Bomback poruszył mnie bardziej niż to, co zrobili Lucas i Spielberg z Indianą Jonesem. Po prostu kindybał w szamot! Do dziś trudno mi pogodzić się z faktem, że seria "Die Hard" nie zakończyła się na trzeciej części. I kiedy myślałem, że już gorzeć pohańbić Johna się nie da, na ekrany kin weszło "A Good Day to Die Hard". Jedyny props, który nasuwa mi się w związku z piątą odsłoną serii to brawa za kreatywne zabawy z tytułami kolejnych filmów. Oczywiście dla większości polskich widzów są one niedostrzegalne, ponieważ dzięki genialnemu tłumaczeniu pierwszego "Die Hard" zostali skazane na następne "Szklane Pułapki".
źródło: http://www.impawards.com
Pod względem fabularnym jest to zdecydowanie najgorsza część w całej serii. Na szczęście poziom skomplikowania akcji nie jest wysoki, więc wszystko można streścić w zaledwie kilku zdaniach.W dalekiej, ale za to bling blingowej, Rosji wszechpotężny minister Chagarin (Sergei Kolesnikov) próbuje doszczętnie zniszczyć oligarchę Komarova (Sebastian Koch). We wszystko miesza się CIA, w efekcie czego młody McClane (Jai Courtney) trafia do kryminału. Oczywiście, gdy tylko John (Bruce Willis) dowiaduje się o losie swojego pierworodnego rusza do Moskwy z misją ratunkową. I zasadzie tyle, bo zaraz po przyjeździe McClane'a seniora rozpoczyna się bezsensowny tok wydarzeń od czasu do czasu urozmaiconych eksplozjami.
Young McClane
(źródło: http://screenrant.com/)
Gdybym poszedł do kina i wydał na bilet więcej niż złotówkę, to po seansie zażądałbym zwrotu hajsu. Dlaczegóż? Albowiem piąte "Die Hard" to wyjątkowo przykre dzieło. Całkowicie ulotniła się magia z poprzednich części – pomijam w tym miejscu czwartą, ponieważ w dalszym ciągu wypieram jej istnienie ze świadomości. Film Johna Moore'a (reżyser m.in. genialnego inaczej "Maxa Payne'a") to kolaż najgorszych klisz zebranych z produkcji pokroju "Salt", "Safe House" czy też "Ghost Protocol". Udało się zatem wprowadzić absolutnie zero klimatu znanego z poprzednich odsłon. Zamiast tego dostajemy widowiskową, acz bezsensowną akcję i pseudorelację ojca i syna. Twist jest oczywistą oczywistością i naprawdę trzeba się totalnie znieczulić, aby go nie przewidzieć. W zasadzie to żałuję, że tak mało wypiłem przed i w trakcie seansu. Gdyby obniżyła mi się percepcja może nie byłbym tak wkurwiony pisząc tę recenzję. "A Good Day to Die Hard" jest ponadto najzwyczajniej w świecie głupi. Wątek czarnobylski to najlepszy dowód na potwierdzenie tej tezy. Na dodatek z tego co pamiętam Czarnobyl nie jest w Rosji tylko na UKRAINIE. Niemniej nasi bohaterowie wsiadają do auta w Moskwie w nocy i wesoło ruszają do opuszczonej elektrowni. Nikt się nie przejmuje kontrolą graniczną i podobnymi banałami, więc Jack i John docierają na miejsce tuż przed świtem. Co ciekawe według Google Maps najkrótsza trasa Moskwa – Czarnobyl ma 849 km, ale wiedzie dodatkowo przez Białoruś. Opcja wyłącznie przez Rosję i Ukrainę to prawie 1 000 km. No cóż, może przeoczyłem informację, że te dwa państwa zniosły kontrolę graniczną? A jak uniknąć zabójczego promieniowania? Otóż wystarczy w jednym pomieszczeniu rozpylić magiczny środek neutralizujący jego działanie i nagle okaże się, że cały Czarnobyl jest już niegroźny!
Trudna relacja rodzica z dzieckiem
(źródło: http://screenrant.com/)
Zasadniczo Moskwa wygląda jak każde inne miasto, ba momentami nawet jak miasto amerykańskie. Co ciekawe wesoło latają nad nią amerykańskie drony. Generalnie wygląda to jakby większość zdjęć nakręcono na Węgrzech i dodano tylko kilka charakterystycznych ujęć z rosyjskiej stolicy. Hejtując dalej należy podkreślić, że bohaterom rzadko kończy się amunicja, a Rosjanie z niewiadomych przyczyn rozmawiają ze sobą w języku angielskim. W przeciwieństwie do części poprzednich (oczywiście z wyjątkiem czwartej) dialogi są pozbawione jakiegokolwiek polotu i błysku. Zamiast tego epatują czerstwością i sucharem. Większość kwestii to dwa powtarzające się zdania: John mówi I'm on a vacation, natomiast Jack syczy przez zęby Damn you John. Naprawdę trudno jest to znosić na dłuższą metę – na szczęście film nie poraża mózgu długością, ale naprawdę uważajcie przy scenie ze śpiewającym taksówkarzem. Oczywiście brakuje wyrazistego villaina. Pytam gdzie podziali się godni następcy Hansa i Simona? Jedyne zalety jakie przychodzą mi na myśl to niezłe wybuchy oraz fakt, że męka trwała zaledwie 98 minut. Aktorskich popisów nie mam zamiaru nawet opisywać, ponieważ są zbyt miałkie. Bruce Willis gra padaczną wersję starego dobrego McClane'a, wyraźnie dostosowując swój poziom do drewnianego Courtneya. Sebestian Koch wydaje się być przeciętny, przez co jedyną godną uwagi osobą zdaje się być Yuliya Snigir (Irena). Niemniej nie liczcie na jakąś cudowną kreację – ot, po prostu zawsze miło popatrzeć na ładną kobietę.
Hajs mi się nie zgadza! Kręcimy szóste "Die Hard"!
(źródło: http://screenrant.com/)
"A Good Day to Die Hard" uznaję za totalny szajs. Gdyby był to nowy film, nieniosący brzemienia tak wspaniałej serii jaką jest "Die Hard", dałbym jedną gwiazdkę wyżej. Niestety piąta część nie może zapominać o swoim chwalebnym dziedzictwie, toteż nie mogę okazać litości. Na dodatek czytałem już, że Bruce Willis chce nakręcić jeszcze jedną odsłonę. Mam nadzieję, że tym razem akcja zostanie osadzona w kosmosie. Horror! Horror!
Pięknych kobiet nigdy za wiele :)
(źródło: http://screenrant.com/)
Ocena: 2/10.


Recenzje pozostałych części:

wtorek, 23 lipca 2013

"The Hobbit: An Unexpected Journey"


Przyznam szczerze, że niezbyt się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, iż Peter Jackson bierze na warsztat "Hobbita". Książka, którą czytałem jeden jedyny raz w zamierzchłych czasach podstawówki (może trudno w to uwierzyć, ale to była nasza obowiązkowa lektura), wydawała mi się powieścią przeznaczoną raczej dla młodych czytelników. Byłem przekonany, że wyjdzie z tego raczej kino familijne osadzone w infantylnie kolorowym Śródziemiu, ponieważ "Hobbit" wydawał się być pozbawiony ciężaru gatunkowego "Władcy Pierścieni", "Silmarillionu" czy choćby "Dzieci Hurina". Całe zamieszanie związane z osobą Guillermo del Toro również nie nastrajało pozytywnie. Ponadto ogromnie zdziwił mnie fakt, że 300-stronicowe dzieło Tolkiena zostanie rozciągnięte do trzech części. Wówczas uznałem to za niezwykle chamski skok na kasę i poza nabijaniem hajsu nie widziałem żadnego sensu w tymże zabiegu. Nie wybrałem się zatem do kina, aby podziwiać film Jacksona w 3D (i tak hajs mi się wówczas nie zgadzał), a ponadto uważałem, że jeśli będzie wystarczająco dobry to zachwyci mnie również na kompie – tak jak "Władca Pierścieni". W końcu, pełen obaw (słyszałem narzekania na rozwleczenie fabularne do granic możliwości), ale i z pewnymi pokładami nadziei (dochodziły mych uszu również i zachwyty), zasiadłem do projekcji.
Taki plakat chętnie przyjmę :)
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Hobbita" rozgrywa się 60 lat przed wydarzeniami znanymi z "Władcy Pierścieni". Fabuła filmu koncentruje się na postaci Thorina Dębowej Tarczy (Richard Armitage) i jego staraniach o odzyskanie utraconego królestwa Erebor, zwanego też Samotną Górą. Całą tragiczną historię krasnoluda przedstawia świetne wprowadzenie, które uważam za prawdziwy wizualny majstersztyk. Jednak to nie Thorin jest głównym bohaterem filmu. Wszystkie wydarzenia oglądamy bowiem z perspektywy istoty mało znaczącej w ówczesnym Śródziemiu, czyli hobbita Bilbo Bagginsa (Martin Freeman). To właśnie z Shire wyrusza ekspedycja 13 krasnoludów i jednego niziołka, wspierana przez Gandalfa (Ian McKellen). Chociaż cel wyprawy nie jest szczególnie skomplikowany (eksterminacja Smauga i odzyskanie utraconego dziedzictwa), to w drodze do Samotnej Góry nietypowa kompania napotyka wiele niebezpieczeństw.
źródło: 2012 Warner Bros. Entertainment Inc.
Film jest długi, trwa bowiem ponad dwie i pół godziny. Mimo to akcja trzyma cały czas w napięciu i przez ani jedną chwilę nie czułem się znudzony. Syte melo w domu Bagginsa wcale nie wydawało mi się nudne, a dialogi rozciągnięte ponad miarę. Chociaż przed obejrzeniem filmu żywiłem głębokie przekonanie o infantylności fabuły "Hobbita" to Peter Jackson naprawdę mnie zadziwił. Nie przeczę, że zdarzają się momenty typowe dla kina familijnego, aczkolwiek wszystko tonie w głębokim smutku i tęsknocie krasnoludów za Ereborem. Szczególnie uwidacznia się to w postaci Thorina, wiecznie wkurwionego i lodowatego w obyciu. Może jest to moje subiektywne odczucie, ale to właśnie tęsknota za utraconym domem zdominowała wymowę filmu. Polecam szczególnie scenę, w której po wieczerzy w domu Bagginsa krasnoludy śpiewają piękną pieśń Far Over the Misty Mountaines Cold. Ogólnie rzecz biorąc "Hobbit" ma doskonałą ścieżkę dźwiękową, idealnie ilustrującą filmowe wydarzenia. Również wspaniale, a może nawet jeszcze bardziej, prezentuje się strona wizualna – prawdziwa maestria ciesząca oko! W pamięć zapadł mi szczególnie Erebor, ukazane w pełnej krasie Rivendell, podziemne królestwo goblinów czy też pięknie szmaragdowe Shire, znane już z "Władcy Pierścieni". Skoro wizualia zrobiły na mnie takie ogromne wrażenie, to kinowy seans musiałby je spotęgować jeszcze bardziej. Efekty specjalne stoją na bardzo wysokim poziomie, ale przecież Peter Jackson przyzwyczaił do tego widzów już ponad dekadę temu. Walka kamiennych gigantów oraz epicka bitwa o Morię na długo pozostaną w mojej pamięci. Jedyne zarzuty mogę postawić trollom, ponieważ nie za bardzo przypadły mi do gustu.
źródło: 2012 Warner Bros. Entertainment Inc.
W "Hobbicie" wyróżnia się kilka fajnie zarysowanych postaci. Oczywiście na pierwszym planie mamy do czynienia z Bilbo, który niezbyt odnajduje się w krasnoludzkiej kompanii. Z pewnością należy docenić aktorski wysiłek Martina Freemana, ponieważ dokładnie tak sobie wyobrażałem jego postać: trochę niezdarną, leniwą i przywiązaną do wygodnego życia w Shire, ale dysponującą wielkim sercem. Baggins kontrastuje z wiecznie wkurwionym, dumnym Thorinem, który zdecydowania wyróżnia się na tle pozostałych krasnoludów. Moim zdaniem rola Richarda Armitage'a to najlepsza kreacja w całym filmie. Z reszty krasnoludzkiej drużyny najbardziej zapadł mi w pamięć chyba sympatyczny Bofur (James Nesbitt), ale stylówka wszystkich była zaprawdę imponująca. Pojawiają się też starzy znajomi z "Władcy Pierścieni": Gandalf, Galadriela (Cate Blanchett), Elrond (Hugo Weaving), Saruman (Christopher Lee), Gollum (Andy Serkis) czy też Frodo (Elijah Wood). Wszyscy wymienieni trzymają w dalszym ciągu wysoki poziom prezentowany w poprzedniej trylogii Jacksona. Jedną z ciekawszych nowych postaci jest kolejny Istari, Radagast Brązowy (Sylvester McCoy). Niecodzienna stylówka, leśne zwyczaje oraz prawdopodobnie zaawansowane stadium narkomanii (Saruman zarzuca mu zażywanie otępiających umysł grzybków) czynią z niego naprawdę wyjątkowego bohatera, który przyciąga uwagę widza. Swoją drogą twórcy zastosowali bardzo ciekawe i zabawne rozwiązanie: w scenie rozmowy na temat pozostałych Istarich Gandalf wymienia trzy imiona i stwierdza, że nie pamięta dwóch pozostałych określając ich jako the two blues. Wynika to z faktu, że ich imiona pojawiają się jedynie w "Niedokończonych opowieściach", do których Jackson nie ma jeszcze praw.
źródło: 2012 Warner Bros. Entertainment Inc.
"Hobbit" to mistrzowskie kino rozrywkowe i godny następca "Władcy Pierścieni". Swoją drogą już w pierwszej części nowej trylogii Jacksona wyraźnie zarysowuje się cień Mordoru, który za kilkadziesiąt lat ogarnie Śródziemie. Trudno mi zrozumieć jakiekolwiek zarzuty pod adresem tego filmu (no może z wyjątkiem kilku trochę przesadzonych scen akcji, których echa odbiły się na ocenie końcowej). Naprawdę mam ochotę obejrzeć kolejne części i tym razem wybiorę się raczej do kina, aczkolwiek ubolewam, że trzeba będzie na nie czekać tak długo. "Hobbit" zainspirował mnie na tyle, że na drugi dzień po projekcji, niczym Bilbo, wyruszyłem w od dawna planowaną kolejną podróż eksploracyjną po X Dzielnicy Krakowa. Co prawda w Swoszowicach nie odnalazłem ruin starożytnych cywilizacji ani nie zobaczyłem walki kamiennych olbrzymów, ale też było fajnie. Wędrując przez tę nieznaną i dziką krainę zastanawiałem czy Peter Jackson skończy przygodę z twórczością Tolkiena na "Hobbicie"? Mam nadzieję, że nie! Osobiście chciałbym zobaczyć choćby "Dzieci Hurina" czy jakieś historie z "Silmarillionu" (uważam, że jest zbyt epicki, aby go zekranizować w całości) lub "Niedokończonych opowieści". Wszystko leży przed Jacksonem, a dziś radujmy się "Hobbitem" w oczekiwaniu na kolejną część!
Tolkienowscy narkomani...
(źródło: 2012 Warner Bros. Entertainment Inc.)

Ocena: mocarne 8/10.

Recenzje pozostałych części "Hobbita":

poniedziałek, 15 lipca 2013

"Argo"


Od samego początku bardzo sceptycznie podchodziłem do "Argo". Gdzieś głęboko w odmętach mojej świadomości film w reżyserii Bena Afflecka został zaklasyfikowany jako obraz sławiący imperialistyczne dokonania Wuja Sama. Im jestem starszy tym mniej mam ochotę na oglądanie heroicznej walki o wolność i demokrację (czyli faktycznie o ropę naftową i nowe rynki dla McDonald's) odbywającą się na tle gwieździstego sztandaru. Nie może zatem dziwić, że po prostu nie chciało mi się oglądać tej produkcji. Jednakże po głębszym namyśle doszedłem do wniosku, że nawet najgorsze amerykańskie patriotyczne gówno jest pod względem filmowym na poziomie nieosiągalnym dla polskiego patriotycznego gówna. Zatem jeśli nawet będzie tragicznie, nic to przy możliwościach rodzimej kinematografii. Poza tym będąc głęboko przekonany, że "Argo" mi się nie spodoba, cieszyłem się na recenzję pełną hejtów na przemian z oskarżeniami o jawną gloryfikację amerykańskiego imperializmu itp. A musicie wiedzieć Drodzy Czytelnicy, iż zdecydowanie łatwiej hejtować niż propsować. Jednak już po seansie muszę przyznać, bijąc się w piersi, że bardziej w błędzie być nie mogłem! Używając porównania związanego z tematyką "Argo" mogę stwierdzić, że pomyliłem się tak samo jak CIA oceniając możliwości wybuchu rewolucji w Iranie w 1979 roku. Zanim przejdę do kolejnej części pragnę zwrócić uwagę na naganną praktykę osób odpowiedzialnych na tłumaczenie tytułów. Dodawanie dodatkowych słów do oryginałów uważam za kompletnie bezsensowny zabieg! Smuci mnie ogromnie, że staje się ostatnio dosyć popularne – vide "Operacja Argo" czy "Kryptonim: Shadow Dancer".
źródło: http://www.impawards.com
Bardzo fajne komiksowe wprowadzenie przedstawia losy Persji/Iranu do wydarzeń przedstawionych w filmie. To ciekawe rozwiązanie, na szczęście nie trącące propagandą i ściemami o wolności i demokracji, należy pochwalić. Akcja "Argo" rozpoczyna się w momencie szturmu irańskiego motłochu na amerykańską ambasadę w Teheranie w 1979 roku. Większość personelu dostaje się do niewoli, ale szóstce pracowników udaje się wymknąć na ulice stolicy Iranu i ukryć w rezydencji kanadyjskiego ambasadora. Sytuacja w mieście jest bardzo napięta, ale z powodu wszechobecnego chaosu nikt nie orientuje, że brakuje kilku imperialistów. Po kilkudziesięciodniowym pobycie w rezydencji amerykańskie władze postanawiają wydobyć z Iranu swoich obywateli. Zadanie opracowania planu eksfiltracji otrzymuje Tony Mendez (Ben Affleck), doświadczony w temacie agent CIA.

źródło: Warner Bros.
"Argo" to kolejny film based on true story, więc trudno czepiać się wątków fabularnych (aczkolwiek dla zbudowania napięcia pewne fakty zmieniono). Niemniej niektóre rozwiązania prezentowane w filmie wydają się kompletnie surrealistyczne. Wystarczy wspomnieć, że Amerykanie wpadli na pomysł, aby szóstce dyplomatów dostarczyć rowery, na których przejadą 300 km do granicy z Turcją. Wydaje się to tak nonsensownym rozwiązaniem, że aż trudno uwierzyć, iż traktowano je choćby przez chwilę poważnie. Niemniej reakcja Mendeza wywołała u mnie salwy spontanicznego śmiechu. Momentami przedstawiciele amerykańskich władz i wywiadu są ukazani jako totalnie niekompetentne postacie. To na pewno należy zaliczyć na plus Affleckowi, bo z pewnością jego film nie jest laurką wystawioną CIA i Departamentowi Stanu. Inną zaletą filmu jest wyraźna dbałość o detale. Pod tym względem najbardziej podobała mi się scena w irańskiej ambasadzie w Turcji, w której urzędnik po wbiciu pieczątki do paszportu przekreśla Kingdom of Iran i ręcznie dopisuje Islamic Republic of Iran. Interesujące było również niewydawanie alkoholu po wleceniu w irańską przestrzeń powietrzną czy też oglądanie Iranki w hidżabie posilającej się w imperialistycznym KFC. Poza tym genialnie włączono do filmu materiały archiwalne, przez co "Argo" zyskuje ogromnie na autentyczności. Sceny, które odtworzono na potrzeby filmu są natomiast po prostu świetne. Sekwencja szturmu na ambasadę zaczynająca się w środku irańskiego tłumu ma ogromną moc. Na dodatek w trakcie napisów końcowych twórcy zestawili filmowe kadry ze autentycznymi zdjęciami i muszę przyznać, że na ich tle "Argo" wypada bardzo dobrze.

źródło: Warner Bros.
Na szczęście reżyser nie pogrążył się nadmiernie w rzewnych wątkach rodzinnych, chociaż w "Argo" wraca znana hollywoodzka prawda misja wypełniona, rodzina naprawiona. Mimo całej poważnej tematyki film Afflecka wypełnia zgryźliwy humor, co zaskoczyło mnie niezmiernie. W szczególności w wątku hollywoodzkim panuje zaskakująca i niespodziewana lekkość. Niemniej nie oznacza to wcale utraty napięcia. Na ogromne brawa zasługują także bardzo ładne zdjęcia (intrygujące, że kręcono wyłącznie w USA i Turcji), ale w szczególności warto zwrócić uwagę na kreacje aktorskie. Chociaż głównym bohaterem jest Mendez to jednak jego postać nie zdominowała filmu. Nie jest to heros jakiego się spodziewałem początkowo, a po prostu sprawny fachowiec. Dobra rola Aflfecka, która zasługuje na uznanie. Warto zwrócić uwagę także na Johna Goodmana (John Chambers), ale tak naprawdę cały show kradnie Alan Arkin (Lester Siegel) – nominacja do Oscara jak najbardziej zasłużona. Oprócz wyżej wymienionej trójki w "Argo" znalazła się cała rzesza solidnych aktorów drugoplanowych: Bryan Cranston, Victor Garber, Tate Donovan, Zeljko Ivanek czy choćby Titus Welliver. Nie pasował mi jedynie Kyle Chandler, który strasznie mnie mierzi za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Z ról kobiecych chciałbym natomiast docenić Kerry Bishé, która prócz tego, że dysponuje nieprzeciętną urodą, stworzyła wyjątkowo autentyczną i przyciągającą uwagę postać.

źródło: Warner Bros.
Po obejrzeniu mniej więcej 75% filmu byłem gotowy wystawić mocarne 8/10. Jednakże niestety końcówka "Argo" mnie rozczarowała. W pewnym momencie po prostu zaczęło się dziać za dużo naraz, przez co nastąpił wydatny spadek poziomu realizmu. Rozumiem, że reżyser tego rodzaju zabiegami starał się podnieść napięcie przed finałem. Niestety moim zdaniem kompletnie niepotrzebnie. Trochę szkoda, ponieważ mimo obaw ze wstępu dzieło Afflecka bardzo przypadło mi do gustu. Udało się uniknąć nadmiernego epatowania amerykańskim patriotycznym patosem i zaszufladkowania w kategoriach USA-dobre Iran-zły. Jeśli chodzi o szeroko dyskutowaną kwestię czy "Argo" należy się Oscar za najlepszy film roku to uważam, że zdecydowanie nie. O wiele wyżej cenię choćby "Django Unchained", które przyniosło mi znacznie więcej radości po wyjściu z kina. Doceniam jednak dzieło Afflecka, ponieważ widać w nim dobry reżyserski warsztat i przeważnie umiejętnie zachował balans między autentycznymi wydarzeniami a filmową fikcją. Poczynił to na tyle dobrze, że mam ochotę obejrzeć "Argo" jeszcze raz.

źródło: Warner Bros.
Ocena: 7/10.


czwartek, 11 lipca 2013

"The 6th Day"


Patrząc z perspektywy czasu na karierę aktorską Arnolda Schwarzeneggera mogę śmiało stwierdzić, że po drugiej części "Terminatora" nie zagrał w ani jednym filmie, który można by określić mianem wybitnego. Trochę to smutne, ponieważ Arnie położył fundamenty pod rozwój kina akcji w latach 80-tych i zasługuje na zdecydowanie lepszy los. Niemniej wskutek realizacji ambicji politycznych w latach 2005-2010 miał długą przerwę w graniu. W tym czasie jego największy rywal z czasów filmowej chwały próbował reaktywować własną karierę. Sylvester Stallone nakręcił nowe części "Rocky'ego" i "Rambo", a finalnie zebrał kumpli i stworzył "The Expendables", które rozrosły się już do trylogii. Sly nie zawsze trafiał dobrze, ale przynajmniej starał się mocno i jak mogliśmy się przekonać w dalszym ciągu imponuje tężyzną fizyczną i sprawnością. Arnie także chciał ratować karierę, ale granie w miernych i wtórnych filmach na przełomie wieku chwały mu nie przyniosło. Jednym z nich był właśnie "The 6th Day", znany w Polszy pod genialnie przetłumaczonym tytułem "Szósty dzień" (mistrzostwo translacji). Z uwagi na temat poruszany w filmie jestem pewien, że powstał on w wyniku ówczesnego hype'u wynikającego ze sklonowania owieczki Dolly. Co prawda między tymi dwoma wydarzeniami upłynęło kilka lat, ale pamiętam, że losami pierwszego klona podniecano się w telewizji dosyć często.
Ogromnie zabawny plakat :)
źródło: http://www.impawards.com
Tytuł zobowiązuje i oczywiście twórcy nie mogli sobie odmówić uraczenia widza cytatem o stworzeniu człowieka. Akcja filmu przenosi nas w nieodległą przyszłość. Technologia klonowania poszła daleko w przód i naukowcy stworzyli nawet kopię człowieka. Aczkolwiek jako, że nie należała do najbardziej udanych wytworów ludzkości, wprowadzono tzw. prawo szóstego dnia zakazujące klonowania ludzi. Po tym wstępie poznajemy Adama Gibsona (Arnold Schwarzenegger), który wraz z kumplem Hankiem (Michael Rapaport) prowadzi lotniczą firmę przewozową. Wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności zamienia się zleceniem ze swoim kolegą. Kiedy wraca do domu okazuje się, że na jego miejsce pojawił się nowy, sklonowany Adam Gibson, a na niego czekają już bezwzględni killerzy. Uchodząc ledwie z życiem oryginalny Adam postanawia dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi i kto odpowiada za zrujnowanie jego szczęśliwego życia rodzinnego.
źródło: Columbia Pictures
Jak na budżet w wysokości 82 milionów USD "The 6th Day" nie poraża efektami specjalnymi. Może wynika to z faktu, że mamy do czynienia z całkiem niedaleką przyszłością, ale w takim razie ja się pytam gdzie jest ten cały hajs? Efekty komputerowe są więcej niż słabe, a najlepiej widać to w przypadku śmigłowco-odrzutowców, które pilotuje Adam i Hank. W mojej opinii są okropnie pikselowate, niemal jakby je wyciągnięto z jakiejś ówczesnej gry komputerowej. W zasadzie cała futurystyczna wizja ogranicza się jedynie do dwóch aspektów. Pierwszy to oczywiście rozwój technologii klonowania, który doprowadził m.in. do wyeliminowania problemu głodu na świecie. Drugi natomiast to wszelkie przyszłościowe gadżety, których w filmie pojawia się sporo. Wśród nich uwagę przykuwa duża ilość hologramów, energetyczne (?) pistolety czy też urządzenie do zdalnego sterowania wspomnianym wyżej pikselowatym statkiem powietrznym. Generalnie jest to zatem wizja niewiele różniąca się od rzeczywistości z przełomu wieków i z pewnością w żaden sposób niewyróżniająca się na tle innych tego rodzaju produkcji. Kolejnym zarzutem wobec filmu Rogera Spottiswoode'a jest totalnie wtórna fabuła. Średnio rozgarnięta osoba przewidzi rozwój wydarzeń i fabularny twist już w pierwszych minutach. Pod tym względem "The 6th Day" nie wnosi kompletnie nic nowego do współczesnej kinematografii.
Pikseloza za 82 miliony USD...
źródło: Columbia Pictures
Film poległ zatem już na dwóch kluczowych polach, ale czy aktorzy zdołają uratować go od ostatecznego potępienia? Niestety nie znajdziemy tu wybitnych kreacji ani dobrze naszkicowanych postaci. Wszystko jest mega-wtórne i sztampowe. Arnold Schwarzenegger w roli kochającego ojca i rodzinna idylla? What the fuck? Przecież oglądam film tylko po to, by zobaczyć jak bezlitośnie masakruje legion przeciwników i nie obchodzi mnie kupowanie prezentów córce. Arnie w roli Gibsona wypadł raczej drętwo i na pewno nie była to konwencja, w której potrafił się do końca odnaleźć. Michael Rapaport dostał rolę-kliszę: w końcu Hank to zabawny i sympatyczny pomagier głównego herosa, od początku skazany na śmierć. Muszę jednak przyznać, że aktor wywiązał się z zadania całkiem nieźle. Oczywiście bad guys są również sztampowi, ale odtwórcy tych ról postarali się trochę bardziej. Podobał mi się w szczególności Robert Duvall (dr Weir) oraz Tony Goldwyn (Drucker), a na ekranie całkiem ładnie prezentowała się Sarah Wynter (Talia). Niemniej nie są to kreacje wybitne, dla których warto oglądać "The 6th Day". Po prostu wybijają się ponad ogólny poziom aktorstwa w filmie i z tego powodu postanowiłem je wyróżnić.
źródło: Columbia Pictures
Rzemieślnicze wykonanie. Brak klimatu. Całość przypomina kilkukrotnie gorszą wersję "Total Recall" z przewidywalną intrygą oraz znacząco obniżonym poziomem przemocy. I właściwie ten ostatni aspekt rozczarowuje mnie najbardziej. Gdyby "The 6th Day" powstał pod koniec lat 80-tych to zapewne Arnie zlikwidowałbym epicko tysiące wrogów. Niestety film ma kategorię PG-13, więc nici z krwawej oraz brutalnej rzezi. Obejrzeć, ocenić, zapomnieć.
źródło: Columbia Pictures
Ocena: 3/10.

poniedziałek, 8 lipca 2013

"Ciacho"


What the fuck happened to you, man?

W odległych czasach żył sobie młody, utalentowany reżyser i scenarzysta, niemal nadzieja polskiej kinematografii. Jak na pszenno-buraczaną krainę, w której mieszkał, nosił nazwisko wysoce niestandardowe. Początki miał niezłe, albowiem serial dokumentalny "Prawdziwe psy" oglądało się z nieukrywaną przyjemnością. Potem co prawda zaprzedał duszę TVN-owskiej komercji ("Kryminalni"), ale z dzisiejszej perspektywy wszyscy wiemy, że hajs się musi zgadzać. Jednakże jednocześnie był w stanie stworzyć jeden z najlepszych seriali kryminalnych w dziejach TVP – a jest wielu takich, którzy twierdzą, że nawet najlepszy. Mowa oczywiście o Patryku Vega i "PitBullu". W tym okresie hype wokół jego osoby był przeogromny. Pamiętam do dziś, że szerzyły się pogłoski, iż Vega zrobi serial na podstawie książek o Mocku Marka Krajewskiego. Cieszyłem się wtedy niezmiernie, ponieważ ogromnie poważam cykl o międzywojennym Breslau. Plany były zatem ambitnie, ale efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. W 2010 roku Vega nakręcił "Ciacho", w 2012 roku powstał "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć", a ostatnia jego udana inaczej produkcja to "Last Minute". Jestem przekonany, że najlepiej karierę tego pana podsumowują słowa Ordella (Samuel L. Jackson) z "Jackie Brown": What the fuck happened to you, man? Shit, your ass used to be beautiful! Dzisiaj na warsztat biorę pierwszy przejaw upadku Vegi, czyli "Ciacho".
źródło: Syrena Films

O debilnej fabule słów kilka

"Ciacho" wygląda na film – o przepraszam to może za duże słowo – wyrób filmopodobny stworzony przez debili dla większej rzeszy debili. Basia (Marta Żmuda Trzebiatowska) to warszawska policjantka z wieloma sukcesami na koncie. Jednakże po kolejnej udanej akcji zostaje wrobiona w przestępstwo, którego nie popełniła. Swoją drogą wstawianie tego rodzaju rozwiązań fabularnych do takiego gówna, to jawny policzek dla legendarnego "Renegata". Myślę, że Reno Raines i Bobby Sixkiller powinni zniewolić dupsko Patryka Vegi po wsze czasy za tę potwarz. Wracając do fabuły: Basia, po błyskotliwej akcji policji, trafia do kryminału. W tejże niefortunnej sytuacji na odsiecz ruszają bracia dzielnej policjantki – warto dodać, że jeden bardziej niedojebany od drugiego. Najnormalniejszy (oczywiście mówimy o standardach "Ciacha") wydaje się Krzyś (Marcin Bosak), Dawid to już pojeb jakich mało (Tomasz Karolak), ale Karolek (Paweł Małaszyński) przekracza granice ludzkiego pojęcia. Dzielna ekipa retardów postanawia uwolnić siostrę i dowieść jej niewinności.
źródło: Syrena Films

Hajs się musi zgadzać

Już pierwsza scena rzuciła mną o ścianę i rozwaliła mózg na suficie. Dawid i motyw groty Nestle to tak żenująca zagrywka, że aż szkoda mi literek by o niej pisać. Naprawdę, nie mogę uwierzyć w to co zobaczyłem … Kolejne hejty należą się za idiotyczną fabułę, której targetem są ewidentnie debile i retardy. Vega odarł film z jakichkolwiek elementów inteligencji oraz zaskoczenia – kurwa, jeszcze by ktoś przez to nie zrozumiał czegoś! Już na samym początku dowiadujemy się bowiem, kto stoi za wrobieniem Basi. Oczywiście jest to Janek (Tomasz Kot), wystylizowany na Stansfielda z "Leona Zawodowca". Można było mieć choćby szczątkowy szacunek dla widza-plebejusza i dać mu czas by się sam domyślił. Dalszy rozwój akcji to nieustanne pasmo irracjonalnych zachowań bohaterów, pozbawione jakiejkolwiek logiki. To co wyczynia się by odbić Basię z więzienia wykracza poza granice surrealizmu – sprawdźcie motywy szpitalne. Trudno jest nawet opisywać filmowe wydarzenia, aby oddać pełną skalę ich debilizmu. Nurtuje mnie zatem kilka ważnych pytań: dlaczego polskie filmy ordynarnie uwłaczają mojej inteligencji? Dlaczego widzowie są bezpardonowo ruchani przez tzw. twórców? Wydaje się, że jedyną ambicją tzw. twórców jest zapewnienie by hajs się zawsze zgadzał. Bo jak wytłumaczyć zebranie ekipy aktorów uznawanych za plebs przez gwiazdy i upchnięcie ich w tak bezsensownej produkcji? A do tego jak widzę w telewizji jakiegoś pacyfona albo czytam z nim wywiad, w którym co rusz podkreśla, że on jest przecież artystą to mam ochotę rozerwać się granatem.
źródło: Syrena Films

Występy poniżej godności

Pod względem występów poniżej godności ludzkiej w "Ciachu" zaistniała prawdziwa klęska urodzaju. Z uwagi na tak wiekopomne wydarzenie pozwolę sobie odejść od standardowego opisywania postaci i po prostu wypunktuję moje opinie o czterech najgorszych moim zdaniem kreacjach:
  • Marta Żmuda Trzebiatowska (Basia) – fatalnie napisana, kompletnie nierealistyczna postać, a do tego totalnie przeszarżowana; oglądanie Żmudy w tym filmie wywoływało u mnie lęk i odrazę; udział w najbardziej żenującej scenie miłosnej, jaką miałem okazję oglądać w swoim życiu (retarded erotic) – odebrało to całkowicie radość z wdzięków aktorki pokazanych na ekranie,
  • Cezary Żak (Komendant) – fatalna, przerysowana do granic możliwości postać, a na dodatek aktor swoimi wysiłkami pogarsza sprawę; wyjątkowo żenująca scena przy paleniu plantacji marihuany,
  • Tomasz Karolak (Dawid) – dożywotni hejt za rolę w "Ciachu" - choćbyś dostał 200 Oscarów do końca życia zapamiętam ci tę żenującą rolę! Proponuję również epitafium "Grota Nestle" na rodzinnym grobowcu,
  • Paweł Małaszyński (Karolek) – trudno w to uwierzyć, ale postać gorsza niż Basia, a występ tragiczniejszy od Karolaka; hejt i pogarda do końca wszechświata za scenę tarzania się w gównie; trauma, rozpacz i śmierć; Małaszyński nie oglądał chyba "Tropic Thunder", albo nie wyciągnął właściwych wniosków z nauk Kirka Lazarusa: You went full retard, man. Never go full retard.
Hajs się zgadza, uciekam do domu!
źródło: Syrena Films
Pozytywne występy aktorskie w "Ciachu"? Brak, aczkolwiek są role, które nie są aż tak żenujące. Mam namyśli oczywiście żenujące w odniesieniu do wymienionej wyżej czwórki. Z tonacji totalnej chujni udało się wydostać Marcinowi Bosakowi, który starał się nadać jakiś wyraźniejszy rys swojej postaci. To samo można powiedzieć o Tomaszu Kocie, którego rola jest nawet znośna i patrząc na niego nie miałem ochoty pozbawić się wzroku za pomocą miksera. O rolach drugoplanowych nie chcę nawet wspominać – okryjmy je zatem grubym całunem milczenia. Aktorom zdecydowanie nie pomagają kwestie padające na ekranie. Dawno nie słyszałem takiego natężenia sucharu np. zganiałam się jak pedofil w sklepie z zabawkami czy też Trzymaj się! A Ty się nie puszczaj! Nie dziwcie się zatem, że miałem ochotę wyłączyć jednocześnie i fonię i wizję.
źródło: Syrena Films

Full retard

"Ciacho" to filmowy full retard. Nie potrafię wskazać ani jednej zalety produkcji Patryka Vegi, bo nawet w mojej opinii jest zbyt długi, by go oglądać bez ryzyka poważnego uszkodzenia mózgu. Najsmutniejsze jest to, że reżyser nie wyciągnął żadnych wniosków z tej monstrualnej porażki i dalej tworzy filmy w podobnej tonacji. Co gorsze znalazł wielu naśladowców, którzy postanowili skorzystać z utartej ścieżki i wyruchać do cna polskich widzów (bo nie wierzę, że ktoś się odważył puszczać te filmy za granicą). Najbardziej znane przykłady to oczywiście "Wyjazd integracyjny" oraz niesławny "Kac Wawa". Pewnie zagoszczą na tym blogu pewnego dnia – mam tylko nadzieję, że po projekcji nie skończę w Arkham. Jeśli chodzi o ocenę "Ciacha" to początkowo miałem wystawić 2/10, ale pisząc recenzję miałem cały czas przed oczami Małaszyńskiego tarzającego się w gównie. Za to wspaniałe wspomnienie daję najniższą możliwą notę.
Prosto z Groty Nestle...
źródło: Syrena Films

Ocena: 1/10.

czwartek, 4 lipca 2013

"Only God Forgives"


"Only God Forgives" od samego początku budził skrajne emocje. Czytałem bowiem recenzje wychwalające pod niebiosa najnowsze dzieło Nicolasa Windinga Refna, ale z drugiej strony pojawiały się teksty wypełnione totalnym hejtem, windujące ocenę do magicznego 2/10. Czyż trzeba lepszej zachęty aby wybrać się do kina i przekonać czyjaż racja jest najbardziej słuszna? Aczkolwiek jak mawiał Marszałek Piłsudski: racja jest jak dupa, każdy ma swoją. Niemniej muszę przyznać, że trailer "Only God Forgives" przypadł mi niezwykle do gustu. Piękne kadry, świetna muzyka oraz intrygujący klimat sprawiły, że liczyłem na co najmniej interesujący film. Poza tym lubię nawet poprzednie dzieła Refna. Bardzo podobał mi się "Drive", natomiast "Valhalla Rising" jest … Właściwie trudno mi odnieść się do tej produkcji – z pewnością mogę napisać, że był to jeden z najdziwniejszych filmów jakie oglądałem w życiu. I co ciekawe to właśnie jego echa są najbardziej odczuwalne w "Only God Forgives".
źródło: http://www.impawards.com
Szczątkową fabułę filmu można streścić dosłownie w kilku zdaniach. Dwaj bracia, młodszy Julian (Ryan Gosling) i starszy Billy (Tom Burke) kręcą lewe interesy w Bangkoku. Przykrywką dla ich działalności jest szkoła sztuk walki, ale w rzeczywistości handlują narkotykami. Billy namiętnie korzysta z uroków miejscowego półświatka, sypiając z nieletnimi dziewczynami. Po zgwałceniu i zamordowaniu 16-latki dostaje się w ręce oficera tajlandzkiej policji. Chang (Vithaya Pansringarm) ma dosyć niestandardowe poglądy na temat karania przestępców, w efekcie czego Billy traci życie. Generalnie Julian ma głęboko w dupie mszczenie brata, ponieważ szybko dowiaduje się co było powodem jego śmierci. Sytuacja jednakże ulega diametralnej zmianie, gdy do Tajlandii przylatuje matka chłopców, Crystal (Kristin Scott Thomas).
źródło: http://movies.yahoo.com
Wyobrażam sobie miny fanów "Drive" i Goslinga po seansie "Only God Forgives". Rozpacz? Rozczarowanie? Na pewno nie byli zadowoleni, ponieważ, tak jak pisałem we wstępie, o wiele mocnej czuć wpływ "Valhalla Rising". Ponadto "Only God Forgives" nie jest filmem łatwym, przez co masowy i niewysublimowany odbiorca może mieć kolosalne problemy z odbiorem. Jeśli jaracie się działami pokroju "The Avengers" albo innym równie ambitnym kinem zdecydowanie odpuśćcie sobie seans. Pierwszą rzeczą jaka mocno uderza widza jest niezwykle rzadko obecnie spotykany minimalizm fabularny. Zarzut, że w filmie nic się prawie nie dzieje jest jak najbardziej zasadny. Gdyby do powyższego opisu fabuły dorzucić jeszcze ze trzy zdania, to mielibyśmy gotowe streszczenie akcji trwającej 90 minut. Jak zatem łatwo wydedukować narracja w "Only God Forgives" rozwija się w nieśpiesznym, rzekłbym nawet leniwym, tempie. Ogromnie kontrastuje to z 90% mainstreamowych produkcji, w których eksplozja goni strzelaninę, a na ekranie ciągle coś się dzieje. Wyobraźcie sobie jakby wyglądał film z Jasonem Stahamem albo Stevenem Seagalem (ukłon w stronę starych czasów) w roli głównej. Dla mnie zwolnienie akcji jest niezwykle ożywczym zabiegiem i wcale nie nudziłem się w kinie.
źródło: http://movies.yahoo.com
Oprócz wspomnianego minimalizmu fabularnego "Only God Forgives" charakteryzuje się maestrią wizualną, która jest widoczna niemal w każdym kadrze. Szczególnie cieszą oczy sceny rozgrywające się w półmroku, wypełnione dużą ilością czerwieni. Statyczność i piękne barwy, wspomagane przez świetnie dobraną ścieżkę dźwiękową, wywarły na mnie imponujące wrażenie. Na szczęście reżyser nie popsuł ich czerstwymi dialogami. Generalnie w "Only God Forgives" mówi się bardzo mało lub nawet wcale. Chociaż kocham dialogi Quentina Tarantino to muszę przyznać, że wcale nie byłem zawiedziony ilością słów wypowiedzianych w filmie. Refn sprawił, że nie pada ani jedno niepotrzebne zdanie i przez to widać bardzo mocno wpływ "Valhalla Rising", w którym dialogi zostały okrojone w maksymalnym stopniu. Słyszałem również zarzuty, że "Only God Forgives" jawnie epatuje tzw. brutalną przemocą. Chociaż dawno nie widziałem, aby główny bohater (a szczególnie taki piękny heros jak Gosling) zebrał tak ciężki wpierdol, to jednak jestem trochę rozczarowany, ponieważ w kwestii brutalności uświadczyłem nihil novi.
źródło: http://movies.yahoo.com
Jeśli chodzi o popisy aktorskie to znaleźli się tacy, co hejtowali Ryana Goslinga za rolę Juliana. Że niby po prostu jest i nic nie robi, że niby jeszcze bardziej milcząca kopia samego siebie z "Drive" itp. W mojej opinii oszczędną grą aktorską Gosling świetnie wpasował się minimalistyczny klimat "Only God Forgives". Niełatwo zagrać postać skazaną na porażkę i odczuwającą nieuchronność swojego losu. Dla mnie spisał się wybornie, toteż hejtować jego wysiłków nie mam najmniejszego zamiaru. Bardzo dobrą kreację stworzył Vithaya Pansringarm. Ma w sobie jakąś magnetyczną siłę, która sprawiała, że chciałem po prostu widzieć Changa na ekranie. Jednakże największe oklaski należą się Kristinie Scott Thomas. Crystal to zarazem fascynująca, ale jednocześnie wysoce odpychająca postać, która przyciąga uwagę widza. Świetnie napisana i zagrana rola – tutaj brawa zarówno dla Refna jak i samej aktorki. Oprócz tego warto jeszcze odnotować całkiem przyzwoite występy aktorów takich jak Tom Burke, Byron Gibson (Byron) czy też uroczej Yayaying Rhatha Phongam (Mai).
źródło: http://movies.yahoo.com
"Only God Forgives" jest filmem co najmniej dziwnym, swoistym ewenementem na miarę "Valhalla Rising". Ogromne brawa dla Refna, że postarał się bardziej i nie nakręcił tajskiej wersji "Drive". Chociaż jest to kino dalekie od hollywoodzkich standardów to trafia do mnie jego urok, objawiający się w szczególności poprzez wizualną doskonałość. Mam świadomość, że większość odrzuci raczej ciężka forma, ale moim zdaniem, jeśli lubicie ambitniejsze filmy, to naprawdę warto zapoznać się z "Only God Forgives". Jeśli chodzi o ocenę to dwie gwiazdki można wystawić Cage'owi za "Bangkok Dangerous". Zaraz po wyjściu z kina byłem gotów dać 7/10, ale po namyśle postanowiłem podnieść ocenę. Polecam!
źródło: http://movies.yahoo.com
Ocena: 8/10.

Na sam koniec wielkie propsy dla krakowskiego kina Mikro (ul. Lea 5). Po pierwsze za cenę biletu (10 PLN w poniedziałek dla wszystkich), po drugie za klimat i brak gimbusów z popcornem oraz colą, a po trzecie za plakaty filmowe, które można sobie zabrać do domu za friko. Jak na razie najlepsze miejsce do spokojnego oglądania filmów w Krakowie.