środa, 28 grudnia 2016

"The Neon Demon"



Beauty isn’t everything. It’s the only thing.

Nicolas Winding Refn powrócił! Co prawda na filmy duńskiego reżysera nie trzeba czekać tak długo jak w przypadku Toma Forda, ale trzy długie lata, które upłynęły od znakomitego "Only God Forgives" to niemalże wieczność. Tym razem twórca legendarnego "Drive" postanowił zająć się bezwzględnym światem mody, który momentami pod względem brutalności nie ustępuje wcale najgorszym gettom Los Angeles. Podobnie jak w przypadku poprzedniej produkcji spotkałem się z całkowicie skrajnymi podejściami do "The Neon Demon" (zapewne dlatego ocena filmu na IMDb obecnie oscyluje w okolicach szóstki). Bardzo nie lubię posługiwać się wyświechtanymi, banalnymi sloganami, ale jednak sporo racji mają ludzie twierdzący, że twórczość Refna to typowe przykłady hate it or love it, gdzie pośrodku nie ma po prostu niczego.
źródło: http://www.impawards.com
"The Neon Demon" to historia młodej, pięknej dziewczyny Jesse (Elle Fanning), która stara się zaistnieć na rynku modelek w Los Angeles. Dzięki niebanalnej sesji zdjęciowej autorstwa amatorskiego fotografa Deana (Karl Glusman) nasza bohaterka zostaje dostrzeżona przez tuzy świata mody i staje przed szansą na wielką karierę. Jednak błyskawiczne sukcesy w Mieście Aniołów budzą zawiść u starszych, bardziej doświadczonych koleżanek po fachu. Dodatkowo sytuacji Jesse nie polepsza zamieszkiwanie w najtańszym motelu prowadzonym przez typa spod wyjątkowo ciemnej gwiazdy, taplającego się w seksualnych aluzjach (Keanu Reeves).
źródło: http://theneondemon.com/
Jakkolwiek wybór świata mody jako tematu na najnowszy film Refna początkowo wzbudził u mnie pewne kontrowersje to muszę jednakże przyznać, że końcowy efekt jest wprost porażający. Ostatnia, mniej więcej półgodzinna, część "The Neon Demon" to prawdziwy rollercoaster emocji oraz szokujących obrazów. Od początku swojej kariery duński reżyser przyzwyczaja swoich widzów do naturalistycznie ukazanej przemocy, ale nigdy nie spodziewałbym się, że będę oglądał dantejskie sceny z udziałem pięknych, długonogich modelek. Zestawienie prawdziwego, naturalnego piękna Jesse oraz jej zdecydowanie mniej naturalnych koleżanek po niezliczonych operacjach plastycznych z pedofilią (srogie nawiązania do "Lolity"), rytualnymi mordami, zjadaniem ofiar oraz kąpielami w krwi w stylu Elżbiety Batory czy onanistyczną nekrofilią nie każdemu mogą przypaść do gustu. W filmie znalazło się więcej nawiązań do twórczości Stanleya Kubricka – warto wspomnieć choćby toaletową scenę z szminką Red Rum. Warto również zauważyć, że pod wieloma względami fabuła "The Neon Demon" jest prawdziwie zaskakująca i kompletnie pozbawiona wtórności (naprawdę tym razem Refn zaskoczył mnie solidnie pod tym względem).
źródło: http://theneondemon.com/
Jakkolwiek "The Neon Demon" może zostać pod wieloma aspektami uznany za szokujący, kontrowersyjny, a nawet odrażający film to Refnowi nie sposób odmówić niezwykłej dbałości o najmniejszy detal w każdej scenie oraz znakomity dobór muzyki. Ścieżka dźwiękowa po raz kolejny została znakomicie dopasowana do rozwoju fabuły i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem dotychczasowego dorobku Refna w tym zakresie. Jednakże tym razem na pierwszy plan zdecydowanie wysuwają się u mnie wrażenia wizualne. Poszczególne sceny są po prostu tak zjawiskowe, że miałbym ochotę zapuścić je w nieskończoność. Oglądając film zwróćcie uwagę w szczególności na początkową sesję zdjęciową z Deanem, tajemniczą imprezę w klubie, wszystkie sceny z fotografem Jackiem (Desmond Harrington), casting z projektantem mody (Alessandro Nivola) czy przemowę Jesse o istocie piękna nad pustym basenem. Maestria, przed którą należy paść na kolana i bić pokłony do samiutkiej ziemi! Oczywiście, jak przystało na Refna, bohaterowie mówią niewiele, choć i tak w porównaniu do poprzednich produkcji dostrzegłem znaczący rozwój dialogów. Nie mogło także zabraknąć tak charakterystycznych kadrów pulsujących czerwienią. Efekty specjalne są bardzo przekonywujące, a w dzisiejszych czasach trudno udaje się to osiągnąć, w szczególności, gdy budżet wynosił jedynie 7 milionów USD.
źródło: http://theneondemon.com/
Nie da się ukryć, że nawet najdoskonalsze kadry nie są w stanie uratować filmu, jeśli aktorzy grają od niechcenia. Na szczęście Refn ma świetne wyczucie w tym względzie, dzięki czemu nie mogę przyczepić się nawet do najkrótszego występu w "The Neon Demon", ponieważ wszystko jest na swoim miejscu. Oczywiście największe laury i zaszczyty przypadły Elle Fanning za rolę prawdziwie zjawiskowej Jesse. Nie sposób jednakże nie rozpływać się na resztą obsady. Jena Malone (Ruby) po raz kolejny udowadnia, że dysponuje nieprzeciętnymi umiejętnościami aktorskimi, a Bella Heathcote (Gigi) oraz Abbey Lee (Sarah) wydają się być po prostu stworzone do ról bezwzględnych, bezdusznych modelek. Znakomicie w roli pro fotografa zaprezentował się Desmond Harrington, równie fajnie wypadł jako amator Karl Glusman. Niezaprzeczalne propsy dla Christiny Hendricks (Roberta), ale gdybym miał wskazać na najlepszy występ drugoplanowy to bez wahana wybieram Alessandro Nivolę – rola od razu przykuwa uwagę i nie sposób oderwać oczu od projektanta mody. Ciekawie wypadł również Keanu Reeves grający wyjątkowo odrażającego i obleśnego typa.
źródło: http://theneondemon.com/
Po raz kolejny Nicolas Winding Refn nie zawiódł moich oczekiwań, a w sumie dostałem nawet więcej niż chciałem. "The Neon Demon" to znakomite i piękne wizualnie, chociaż jednocześnie niezwykle brutalne, makabryczne, a momentami wręcz obrzydliwe w swoim naturalizmie kino. Pozycja obowiązkowa!
źródło: http://theneondemon.com/
Ocena: 8/10.

środa, 14 grudnia 2016

"Star Trek: Beyond"



Jak już nie raz wspominałem jestem wielkim fanem filmów science fiction, a oglądanie każdej produkcji z tej kategorii stanowi dla mnie prawdziwe święto. W szczególności, jeśli jest to jedna z moich najbardziej ukochanych serii w dziejach, czyli "Star Trek". Reboot całego przedsięwzięcia autorstwa J.J. Abramsa wlał kompletnie nową energię w epickie dzieje załogi USS Enterprise, dzięki czemu powstały już trzy odsłony, a nakręcenie czwartej jest jedynie kwestią czasu. Dzisiaj zajmę się najnowszą częścią, czyli "Start Trek: Beyond" (polski podtytuł "W nieznane"). Pod koniec recenzji "Star Trek: Into Darkness" wyraziłem nadzieję, że wreszcie może ujrzę wojnę Federacji z Imperium Klingońskim, ale jak się niestety okazało film w reżyserii Justina Lina dotyczy całkowicie innej tematyki, hołdując w zasadzie serialowemu pierwowzorowi.
źródło: http://www.impawards.com
Podobnie jak w "Star Trek: Into Darkness" najnowsza odsłona przygód załogi USS Enterprise rozpoczyna się na cywilizacyjnie niedorozwiniętej planecie położonej na totalnym zadupiu kosmosu. Tym razem Federacja wyznaczyła kolejną misję pokojową o wyjątkowo niskim znaczeniu dla przyszłości galaktyki. Ponieważ przekazanie starożytnego artefaktu mało rozwiniętej rasie kończy się spektakularną awanturą, kapitan Kirk (Chris Pine) zastanawia się nad dalszym sensem przedsięwzięcia. Dodatkowo, po upływie połowy z 5-letniej misji w najdalszych zakątkach kosmosu, dowódca USS Enterprise odczuwa wyraźne zmęczenie materiału i poważnie rozważa porzucenie kapitańskiego mostka na rzecz objęcia posady wiceadmirała na Yorktown, ogromnej stacji kosmicznej Federacji. Jednakże wewnętrzne rozterki Kirka zostają odłożone w czasie, gdy jego załoga musi wyruszyć z misją ratunkową na tajemniczą planetę położoną w niebezpiecznej mgławicy.
© 2016 Paramount Pictures.
Chociaż początkowo byłem dosyć zawiedziony brakiem epickości i fabularnego rozmachu w "Star Trek: Beyond" to muszę jednakże przyznać, że pierwszą połowę filmu oglądało się znakomicie. Zmęczenie i frustracja kapitana Kirka oraz rozterki Spocka związane ze śmiercią jego starszej wersji (w fabułę bardzo sprawnie wpleciono odejście Leonarda Nimoya) nadają produkcji dosyć pesymistyczny czy wręcz depresyjny charakter. Dodatkowo kompletne zniszczenie USS Enterprise, śmierć wielu członków załogi oraz konieczność walki o przetrwanie na nieprzyjaznej planecie zdecydowanie zwiększają powagę obrazu (oczywiście jeżeli przymkniemy oko na lądowanie szczątków gwiezdnego statku na powierzchni). Jest to naprawdę zaskakujące i wypada mi jedynie żałować, że całe "Star Trek: W nieznane" nie zostało utrzymane w tego rodzaju mroczniejszej konwencji. Niestety w pewnym momencie film zostaje obdarty z elementów poważno-pesymistycznych, zamieniając się w typową dla "Star Treka" historię dzielnych zrywów, totalnej improwizacji technologicznej oraz finałowego solo z czarnym charakterem. Chociaż należy podkreślić, że tym razem Scotty nie doprowadził do wystrzelenia rdzenia napędu WARP w przestrzeń kosmiczną jak to bywało nie raz w przeszłości. Warto także zwrócić uwagę na monstrualną wprost ilość nawiązań do serialowego pierwowzoru z lat 60-tych XX wieku.
© 2016 Paramount Pictures.
Problemem "Star Trek: Beyond" jest trochę brak zaskoczeń. Przykładowo, jeżeli na ekranie pojawia się motor lub usłyszymy rapowy utwór z XX stulecia to od razu wiadomo, że zostaną one wykorzystanie w jakiś sposób kilka scen później. Dla nikogo nie powinna być również zaskoczeniem prawdziwa tożsamość złowrogiego Kralla. Ponadto niezwykle irytuje mnie osobiście, że USS Enterprise, jeden z najnowocześniejszych okrętów Gwiezdnej Floty, zostaje po raz kolejny zniszczony niemalże bez żadnego wysiłku. Naprawdę nie wiem czy wynika to z faktu, że odbudowano go w Polsce przez kosmicznych mechaników-Januszów z najlichszych komponentów i materiałów, a resztę środków zdefraudowano czy też z innych czynników? Niemniej jakość wykonania pozostawia wiele do życzenia, a statystyki śmiertelności randomowych członków załogi muszą być świadomie zaniżane przez Federację. Oczywiście mam świadomość, że jest to statek badawczy, ale obecność na pokładzie torped fotonowych musi wywoływać słuszny niepokój u niektórych badanych cywilizacji. Niezmiernie ubolewam, że jedynie wspomina się o MACO oraz wojnach z Romulanami – wystarczyłyby przecież choćby króciutkie flashbacki! Na plus należy natomiast zaliczyć efekty specjalne na solidnym poziomie oraz ścieżkę dźwiękową (w szczególności z pierwszej części filmu).
© 2016 Paramount Pictures.
Jeśli chodzi o aktorstwo to tak naprawdę trudno napisać coś nowego w kontekście poprzednich odsłon. Chris Pine doskonale spisuje się w roli kapitana Kirka, podobnie jest zresztą z Zacharym Quinto grającym komandora Spocka (w sumie to jest nawet trochę podobny do Leonarda Nimoya). Pozostała część załogi również bez zarzutu: Zoe Saldana (Uhura), Simon Pegg (Scotty) czy John Cho (Sulu) są naprawdę w porządku. Wielka szkoda natomiast, że w roli Chekova nie pojawi się już tragicznie zmarły Anton Yelchin. Moim osobistym faworytem do najlepszego występu w dalszym ciągu pozostaje jednakże Karl Urban wspaniale wcielający się w dr McCoya. Z nowości charakteryzujących "Star Trek: Beyond" warto wspomnieć o Jaylah (Sofia Boutella), lokalnej sojuszniczce kapitana Kirka, której to postać została rzekomo oparta na roli Jennifer Lawrence w "Winter’s Bone". Niestety, i to już staje się symptomatyczne dla rebootu, po raz kolejny villain jest kompletnie bezpłciowy, a jego motywy działania nie mają żadnego głębszego uzasadnienia. Szkoda tym bardziej, że przecież w rolę Kralla wcielił się wybitny aktor jak Stringer Bell Idris Elba – odnotowuję zatem kolejną odsłonę z beznadziejnym przeciwnikiem.
© 2016 Paramount Pictures.
Pomimo, że podobnie jak w przypadku poprzedniej części, wylałem trochę żalu na "Star Trek: Beyond" to jednak uważam, że jest to solidne kino rozrywkowe na więcej niż przyzwoitym poziomie. Nie uświadczycie biedy pod względem efektów, a pierwszą połowę filmu ogląda się naprawdę znakomicie. Dla fanów serii pozycja obowiązkowa, dla reszty miły wypełniacz czasu przy obiedzie lub na wieczorny seans z popcornem i piwciem.
© 2016 Paramount Pictures.
Ocena: 6/10.

środa, 7 grudnia 2016

"Nocturnal Animals"



Do you ever feel like your life is turning into something you never intended?

Szczerze napisawszy po obejrzeniu olśniewającego "A Single Man" po prostu nie mogłem doczekać się premiery najnowszego filmu Toma Forda. A trzeba Wam wiedzieć, że ten amerykański projektant mody i jedynie przy okazji reżyser, nie rozpieszcza swoich fanów karząc im czekać na kolejnego produkcje po kilka lat. "Nocturnal Animals" (zgrabnie przetłumaczone na "Zwierzęta nocy") już w samych trailerach zapowiadało się na znakomitą, wyjątkowo stylową i bezbłędną produkcję. Warto nadmienić, że scenariusz został oparty na opublikowanej w 1993 roku powieści Austina Wrighta zatytułowanej Tony and Susan. Co ciekawe, na okładkach związanych z premierą filmu wznowieniach książki pojawia się już tytuł Nocturnal Animals.
źródło: http://www.impawards.com
"Nocturnal Animals" to złożona produkcja, która rozgrywa się na kilku płaszczyznach czasowych, a zdarzenia fikcyjne mieszają się z rzeczywistością, więc w trakcie seansu należy się skupić na skomplikowanej fabule (w przypadku "A Single Man" było zdecydowanie prościej). Główny wątek to historia na pozór doskonałej i szczęśliwej Susan Morrow (Amy Adams), która wraz z przystojnym mężem Huttonem (Armie Hammer) realizuje się w swojej pasji prowadząc galerię sztuki. Jednakże powierzchowna doskonałość pary skutecznie maskuje problemy finansowe oraz niezbyt poprawne relacje małżeństwa. Życie Susan ulega diametralnej przemianie, gdy otrzymuje od swojego byłego męża (Jack Gyllenhaal) rękopis tytułowej powieści Nocturnal Animals. Książka, przedstawiająca mrożące krew w żyłach przeżycia Edwarda (również Jack Gyllenhaal) oraz jego rodziny rozgrywające się na amerykańskich pustkowiach, wywołuje u kobiety niezwykle silne emocje i skłania ku refleksjom nad własną egzystencją.
źródło: http://www.focusfeatures.com/nocturnalanimals
Już od pierwszych kadrów "Zwierzęta nocy" olśniewają wizualnym pięknem oraz znakomitym, niepowtarzalnym stylem Toma Forda. Oglądając film można po prostu dojść do wniosku, że jest to glamour w najczystszej, nieskażonej postaci. Oczywiście dotyczy to w większości scen związanych ze współczesnymi perypetiami Susan, ale nawet ukazane na ekranie zwłoki mają w sobie coś pięknego. Podobne wrażenia można odnieść do otwierającej produkcję sceny, w której widzimy performance dla galerii sztuki: dosyć otyłe, tańczące kobiety. Mimo, że naprawdę daleko im do aktualnych standardów piękna, to jednakże trudno odwrócić wzrok, gdyż te obrazy mają w sobie coś hipnotycznego. Tom Ford po raz kolejny zadbał, aby bohaterowie mieszkali w naprawdę wypasionych (acz jednocześnie wyjątkowo stylowych) i nowoczesnych domostwach. Ogromne przestrzenie oraz zimne kolory budzą jednakże uczucie pustki oraz straszliwej samotności, która w szczególności dotyka Susan. Wprost genialnie wypada scena, w której nasza bohaterka z uwagą przygląda się obrazowi z napisem REVENGE. W tym miejscu warto również podkreślić niebywałą rolę muzyki skomponowanej przez Abla Korzeniowskiego. Poszczególne utwory urzekają niezwykłym pięknem, nie pozwalając o sobie zapomnieć jeszcze długo po wyjściu z kina. Jakież to niezwykłe szczęście, że żyjemy w czasach, w których można ich po prostu posłuchać na YouTube’ie! Tak wspaniałe kompozycje zasługują na nominację do Oscara, ale ja osobiście żywię nadzieję, że na tym się nie skończy.
źródło: http://www.focusfeatures.com/nocturnalanimals
Skoro w powyższym akapicie opisałem moje wrażenia audio-wizualne należałoby się skupić na przedstawionej w "Zwierzętach nocy" fabule. Muszę przyznać, że Tom Ford posiadł niezwykłą umiejętność stopniowego budowania napięcia. Historia przedstawiona w powieści Tony’ego to prawdziwy, mrożący krew w żyłach majstersztyk. Od dawna nie odczuwałem w kinie takiego niepokoju jak w nocnej scenie rozgrywającej się na teksańskim pustkowiu. Napięcie narastające powoli od błahego incydentu na drodze wyraźnie szuka ujścia by eksplodować z pełną mocą. Każdy gest czy nieodpowiednia odzywka, a nawet ton głosu, (pozdro Grażka!) mogą przynieść fatalne konsekwencje. Warto zaznaczyć, że film od razu daje widzowi do myślenia jak zachowałby się podobnej sytuacji – czy warto twardo stawiać się przeciwnikom czy też przyjąć postawę koncyliacyjną? Aczkolwiek Edward, bohater książki Tony’ego, nie jest przecież jakimś niezwykłym herosem, a raczej przeciętnym, spokojnym człowiekiem postawionym w sytuacji, której do końca nie rozumie. Wielkie brawa należą się Tomowi Fordowi za tak umiejętne, a przede wszystkim interesujące przeplatanie powieści z wątkami z życia Susan i Tony’ego, które przecież rozciągają się na przestrzeni wielu lat.
źródło: http://www.focusfeatures.com/nocturnalanimals
Nie od dziś wiadomo, że nazwiska Amy Adams oraz Jake’a Gyllenhaala umieszczone na filmowym plakacie gwarantują znakomite występy, ale w "Zwierzętach Nocy" obydwoje wnieśli się na wyżyny swojego kunsztu. Nie umniejszając niczego Amy Adams, która świetnie ukazała na ekranie straszliwą samotność Susan oczywiście trudniejsze zadanie stanęło przed Gyllenhaalem, ponieważ musiał wcielić się w dwie postacie. Niemniej zarówno Tony, jak i Edward, to znakomicie i bezbłędnie zagrane role – w szczególności powieściowy bohater pozostaje na długo w pamięci. Na drugim planie również jest znakomicie. Na gromkie oklaski zasłużył przede wszystkim Michael Shannon, wcielający się porucznika Bobby’ego Andesa. Równie doskonale, a przede wszystkim niesztampowo, wypadł Aaron Taylor-Johnson (Ray Marcus) – o takie role właśnie walczyłem przez te wszystkie lata! A żeby uniknąć oskarżeń o faworyzowanie męskiej części obsady warto wspomnieć o świetnych występach Isli Fisher (Laura) oraz Ellie Bamber (India), które wcieliły się w żonę oraz córkę powieściowego Edwarda. Na koniec warto jeszcze wymienić kilka sław, które przewijają się epizodycznie: Armie Hammer, Andrea Riseborough, Michael Sheen, Jena Malone czy Kristin Bauer van Straten.
źródło: http://www.focusfeatures.com/nocturnalanimals
"Nocturnal Animals" to ostatnia wieczerza dla wszystkich głodnych prawdziwego glamour, wysublimowanych, pięknych kadrów podkreślanych przez muzykę najlepszej próby oraz mistrzowskiego aktorstwa. Na film Toma Forda czekałem z naprawdę wielkimi nadziejami i muszę przyznać, że po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy, dostałem jeszcze więcej niż chciałem. Absolutnie mistrzowskie kino!
źródło: http://www.focusfeatures.com/nocturnalanimals
Ocena: 10/10.

sobota, 26 listopada 2016

"Jestem mordercą"



Jakiś czas temu natknąłem się na recenzję najnowszego filmu Macieja Pieprzycy. Co prawda ostatnio prawie udało mi się zaniechać czytania tego rodzaju tekstów, aby zachować neutralne nastawienie wobec recenzowanych produkcji, niemniej, nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni, uległem silnej pokusie zapoznania się z oceną krytyka. Ponadto nie miałem w planach oglądania "Jestem mordercą", więc teoretycznie wszystko powinno być w porządku. Niestety recenzja, zawierająca niemalże same superlatywy i wychwalająca film pod niebiosa, niemalże zmusiła mnie do pójścia do kina. Oczywiście, dodatkowym atutem była tematyka – przecież wszyscy kochamy historie o seryjnych mordercach! A osadzona w głębokich, pełnych szarości realiach PRL opowieść o polowaniu na niesławnego Wampira z Zagłębia wydawała się nie lada ucztą. Warto jednakże już na wstępie zaznaczyć, że "Jestem mordercą" nie jest wierną próbą odtworzenia milicyjnego śledztwa ani wyjątkowo kontrowersyjnego procesu Zdzisława Marchwickiego, a jedynie nawiązuje do prawdziwych wydarzeń (m.in. zmieniono nazwiska bohaterów oraz wiele istotnych szczegółów).
źródło: http://www.filmweb.pl
W socjalistycznej Polszy nie było miejsca dla seryjnych morderców oraz podobnych degeneratów wychodzących się z zepsutych, imperialistycznych społeczeństw Zachodu. Jednakże, ku zgrozie najwyższych kręgów władzy ludowej na przełomie lat 60-tych oraz 70-tych w Zagłębiu Dąbrowskim zaczęto odnajdywać zamordowane kobiety. Do rozwiązania trudnej sprawy zostaje przydzielony młody, ambitny porucznik MO Janusz Jasiński (Mirosław Haniszewski), który początkowo traktuje przydział jako zło konieczne. Niemniej po odnalezieniu ciała bratanicy I sekretarza KC (w rzeczywistości Edwarda Gierka), zakończenie śledztwa staje się najwyższym priorytetem dla funkcjonariuszy podległych kapitanowi Stępskiemu (Piotr Adamczyk).
źródło: http://www.filmweb.pl
I gdy tak siedziałem sobie w wygodnym kinowym fotelu, oglądając "Jestem mordercą", zacząłem się głęboko zastanawiać kiedy film Macieja Pieprzycy wreszcie odpali i urwie mi dupę. Niestety mijały minuty, a ja jakoś nie potrafiłem dopatrzyć się rzekomej doskonałości tegoż dzieła. Bez katorgi muszę przyznać, że nie widziałem ani jednej produkcji tego reżysera, w tym również dokumentu o tym samym tytule. Od razu zdziwiło mnie natomiast, że twórcy zdecydowali się na odejście od pokazania autentycznych wydarzeń na rzecz fabuły jedynie na nich opartej (podobnie jak w "Jesteś bogiem", tylko tutaj mieli jaja, żeby o tym poinformować w napisach początkowych). Czemu ma służyć taki zabieg, jeśli parę lat wcześniej kręciło się film dokumentalny o Zdzisławie Marchwickim? Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia. Nie trudno się natomiast domyślić, po której stronie opowiada się reżyser (a zarazem scenarzysta). Generalnie niewinność Kalickiego (Arkadiusz Jakubik) przedstawiono w sposób niemal niepodważalny, obnażając fatalne metody milicyjnego śledztwa, coraz mocniejsze naciski ze szczytów władzy ludowej oraz farsę pokazowego (a na dodatek poszlakowego) procesu. Mimo to parę pytań pozostaje bez wyraźnej odpowiedzi, budząc u mnie wyraźne wątpliwości (m.in. kwestia alibi Kalickiego, który nie był w stanie przekonująco odpowiedzieć na pytanie co robił w chwili morderstwa czy też jego obecność w parku, gdzie zamordowano jedną z ofiar).
źródło: http://www.filmweb.pl
"Jestem mordercą" chwalono bardzo za rzekome znakomite przedstawienie na ekranie realiów życia początku lat 70-tych ubiegłego stulecia. No więc jest szaro, ponuro, pije się dużo wódki, a na ulicach stoją nieliczne, ówczesne samochody. Patrząc na to wszystko zadałem się sobie pytanie: i co, to tylko tyle? W niezwykle niewielkich stopniu potrafiłem odczuć klimat tamtej epoki, którym podobno epatuje film Macieja Pieprzycy. Naszła mnie natomiast refleksja, że wprost monstrualna ilość papierosów wypalanych w poszczególnych scenach nie należy do normalnych zjawisk i musiały się posypać srogie hajsy z Phillipa Morrisa lub British American Tobacco. Twórcom nie udało się również odejść od filmowych klisz typowych dla kina policyjnego (w tym przypadku milicyjnego). Luzacki partner, przełożeni zbijający polityczny kapitał na sprawie czy niedoświadczony młody w zespole są na porządku dziennym. Kompletnie zbędny wydaje mi się także epilog, rozgrywający się kilka lat po filmowych wydarzeniach. W "Jestem mordercą" urzekły mnie tak naprawdę dwie rzeczy. Pierwsza z nich to absolutnie znakomita, jazzowa ścieżka dźwiękowa, która od razu skojarzyła mi się z genialnym "Birdmanem". Wydaje mi się, że dla tak doskonałej muzyki warto było cierpieć na tym filmie.
źródło: http://www.filmweb.pl
Druga, niepodważalna zaleta dzieła Macieja Pieprzycy to oczywiście aktorstwo. Niestety nie dotyczy to trochę drewnianego odtwórcy głównej roli, który dla kariery był gotów zrobić niemal wszystko – upadek moralny porucznika Jasińskiego można było napisać i zagrać o wiele lepiej. Miałem wprost nieodparte wrażenie, że wszystko to jest pozbawione wymaganej głębi psychologicznej i lepszego uzasadnienia motywacji milicjanta. Podobnie, a może nawet jeszcze gorzej, jest z Piotrem Adamczykiem, wcielającym się w przełożonego Jasińskiego, Stępskiego. Niestety odtwórca roli papieża pasuje do tego filmu jak Marianowi Dziędzielowi granie abstynenta. Pod tym względem wybór aktora wypada naprawdę fatalnie. Na szczęście można zapomnieć o tych niepowodzeniach, gdy na scenę wkracza Arkadiusz Jakubik (Wiesław Kalicki). Jest to po prostu kolejna, znakomita rola tego, nie bójmy się użyć wielkiego słowa, artysty. Kto by pomyślał, że po występach w "13 Posterunku 2" można zrobić tak epicką karierę? Aczkolwiek wszelkie zaszczyty na najlepszą rolę w filmie bezapelacyjnie należą się Agacie Kuleszy. Co prawda Lidia Kalicka to postać jedynie drugoplanowa, ale zagrana w sposób mistrzowski i totalnie zawłaszczający uwagę widza. Naprawdę warto było się wybrać do kina, żeby zobaczyć tak genialną rolę! Ponadto warto pochwalić Magdalenę Popławską (Teresa Jasińska) za niesztampową rolę żony, Michała Żurawskiego (Marek) za ciekawą kreację milicjanta w amerykańskim stylu czy Karolinę Staniec (Anka).
źródło: http://www.filmweb.pl
Pomimo powyżej wylanych hejtów muszę przyznać, że "Jestem mordercą" jest solidnie i sprawnie nakręconym filmem, aczkolwiek oczekiwałem znacznie więcej. Na pewno warto zobaczyć tę produkcję, aby pobieżnie zapoznać z mrożącą krew w żyłach historią Wampira z Zagłębia, posłuchać świetnej ścieżki dźwiękowej oraz zachwycić się rolami Agaty Kuleszy oraz Arkadiusza Jakubika. Natomiast do Macieja Pieprzycy wystosowuję apel, cytując słowa sierżanta Hartmana z "Full Metal Jacket": You ddin’t convince me!
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 6/10.

środa, 16 listopada 2016

"Cotton Club"



- Anything you need, Dutch?
- Yeah, why don’t you bring me the moon, Frenchy?

Pomysł na napisanie recenzji "Cotton Club" zrodził się mojej głowie dawniej niż nigdy (a wiele osób uważa przecież, że krakowski Prokocim leży dalej niż Selidor, więc w sumie mógłbym użyć pełnej wersji powiedzonka z cyklu Ziemiomorze), a tak dokładniej to mniej więcej, gdy skończyłem oglądać trzeci oraz czwarty sezon "Boardwalk Empire". Chociaż wspomniane sezony nie były już tak fajne jak początkowe, to jednak roiło się w nich od postaci typu Arnold Rothstein, Charlie Lucky Luciano, Meyer Lansky, John Torrio, czy choćby Joe Massaria. Wówczas nieźle napaliłem się na kino gangsterskie i już miałem zasysać "Bugsy’ego", aby zobaczyć jak Siegel wcielił w życie pomysły Lansky'ego, gdy okazało się, że nie ma godnej wersji. Na szczęście wówczas przypomniałem sobie, iż w przedostatnim sezonie "Boardwalk Empire" kilka razy pojawiło się nazwisko Owney Madden. Gdyby ktoś nie wiedział czym zajmował się pan Madden to przypomnę jedynie, iż ten z pochodzenia Anglik zrobił zawrotną karierę w przestępczym świecie Nowego Jorku i przez pewien czas był właścicielem legendarnego Cotton Club w Harlemie. I tak się zabawnie złożyło, że w 1984 roku Francis Ford Coppola nakręcił film o tym miejscu.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu rozgrywa się na początku lat 30-tych XX wieku w nowojorskim Harlemie. Młody, utalentowany trębacz Dixie Dwyer (Richard Gere) przypadkowo ratuje życie bezwzględnemu gangsterowi. Niesławny Dutch Schultz (James Remar) potrafi odwdzięczyć się za przysługę, dlatego też kariera naszego bohatera rusza z kopyta. Występy w słynnym Cotton Club, należącym do Owneya Maddena (Bob Hoskins), stają się przepustką do filmowej kariery w Los Angeles. Jednak rosnąca sława Dixie'ego, a przede wszystkim romans z dziewczyną Dutcha Verą (Diane Lane), bardzo negatywnie wpływają na relacje z brutalnym gangsterem marzącym o zawładnięciu całym miastem. A w tle tej przestępczo-muzycznej historii oglądamy żmudne wysiłki Sandmana Williamsa (Gregory Hines) starającego się podbić serce niedostępnej Lili (Lonette McKee).
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Chociaż "Cotton Club" zanotował pokaźne straty finansowe (w czasie produkcji znacznie przekroczono budżet), miały miejsce konflikty między reżyserem i producentem, a na IMDb nie ma może najwybitniejszych ocen, to naprawdę i szczerze uwielbiam ten film Francisa Forda Coppoli. Dlaczego? Otóż ta produkcja pozwala widzowi na kompletne przeniesienie się w lata 30-te ubiegłego stulecia by rozkoszować się jazzem czy występami tanecznymi w słynnym Cotton Club. I choćby z tych właśnie powodów jestem gotów bronić filmu przed wszelką krytyką! Dodatkowo, jako swoisty bonus, Coppola umożliwił nam zatopienie się w przestępczym półświatku Nowego Jorku. Oczywiście pierwsze skrzypce gra wspomniany wyżej Dutch Schultz, ale nie mniej ważny jest Owney Madden, który dzięki licznym koneksjom z wysoko postawionymi członkami gangsterskiego syndykatu, sprawnie rozdaje karty pod stołem. Bardzo fajnie wypadł również decydujący o życiu i śmierci Charles Lucky Luciano – na ekranie jest go bardzo mało, ale gdy się już pojawia nie sposób nie zwrócić na niego uwagi. Ze sław innego kalibru, które zaszczycają Cotton Club swoją obecnością możemy zobaczyć Charlie'ego Chaplina, Duke'a Ellingtona czy Caba Callowaya.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Nie da się ukryć, że muzyka oraz taniec są równorzędnymi bohaterami "Cotton Club". Pod względem ścieżki dźwiękowej uważam film Coppoli za jeden z najlepszych w dziejach kinematografii. Bardzo rzadko zdarza się, aby soundtrack był tak bezbłędnie dopasowany do ekranowych wydarzeń. Również popisy taneczne robią niesamowite wrażenie i nie ma znaczenia czy oglądamy występy w klubie Maddena czy też popisy Sandmana i Claya przed lokalna publicznością. Moje ulubione sceny to przede wszystkim Cab Calloway wykonujący Minnie The Moocher oraz doskonała wręcz scena zwieńczająca "Cotton Club". Dodatkowo wielkie oklaski należą się za scenografię lat 30-tych ubiegłego stulecia. Z ekranu wprost wylewają się hektolitry najlepszych alkoholi (mimo, że prohibicja!), ówczesne piękne samochody, znakomicie skrojone garnitury i smokingi, a bohaterowie nader często rozwiązują problemy przy użyciu legendarnych tommy gunów. Aż trudno uwierzyć, że pod względem rozmachu i bling blingu dopiero nakręcony przeszło trzy dekady później "Wielki Gatsby" może stawać w szranki z dziełem Coppoli.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Pod względem aktorskim warto z pewnością wyróżnić Richarda Gere’a, który oprócz wcielania się w głównego bohatera musiał dodatkowo zagrać manieryczne role gangsterów w kręconych na Zachodnim Wybrzeżu filmach. Warto również docenić fakt, że aktor samodzielnie wykonywał swoje solówki na trąbce. Z kolei w głównej roli żeńskiej świetnie spisała się Diane Lane, która dodatkowo wygląda naprawdę zjawiskowo na ekranie. Z pewnością siłą "Cotton Club" są wybitne role drugoplanowe. W tej materii wyróżnili się wielce Gregory Hines (Sandman Williams), Bob Hoskins (Owney Madden), Lonette McKee (Lila) czy Fred Gwynne (Frenchy). James Remar, grający wybitnie czarny charakter, nie popadł w przesadę, dzięki czemu ekranowy Dutch Schultz jest naprawdę przyzwoity. Warto także wspomnieć o młodych gniewnych: Nicolas Cage wcielił się w młodszego brata Dixie’ego, Vincenta, natomiast Laurence Fishburne wspaniale zagrał Bumpy’ego Rhodesa (postać wzorowaną na autentycznym gangsterze Bumpy'm Johnsonie).
źródło: http://www.moviestillsdb.com
"Cotton Club" to obowiązkowa pozycja dla wszystkich wielbicieli jazzu, lat 30-tych oraz kina gangsterskiego. Połączyć w jednym filmie muzykę, taniec i przestępczość zorganizowaną to nie lada wyzwanie, ale Francis Ford Coppola spisał się pod tym względem wprost wybornie.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 8/10.

środa, 2 listopada 2016

"A Single Man"

Sometimes awful things have their own kind of beauty.

Coraz większymi krokami zbliża się polska premiera "Nocturnal Animals" w reżyserii Toma Forda, więc z tejże wyjątkowej okazji postanowiłem zapoznać się z dotychczasową twórczością amerykańskiego reżysera. Nie było to wcale trudne ani czasochłonne zadanie, gdyż jego dotychczasowy dorobek reżyserski ogranicza się wyłącznie do jednego filmu - "A Single Man" z 2009 roku. Skromna twórczość Toma Forda nie powinna nikogo dziwić, ponieważ głównie zajmował się projektowaniem mody dla uznanych marek (m.in. Gucci czy Yves Saint Laurent), a od 2006 działa w tej branży w ramach własnego labelu. Warto dodać, że "Samotny mężczyzna" to adaptacja opublikowanej w 1964 roku powieści angielskiego pisarza i dramaturga Christophera Isherwooda, który nigdy nie wypierał się swojego homoseksualizmu.
źródło: http://www.impawards.com
Większość akcji "Samotnego mężczyzny" rozgrywa się w ciągu jednego dnia – 30 listopada 1962 roku (oczywiście z wyłączeniem licznych flashbacków). Anglik George Falconer (Colin Firth), wykładający literaturę angielską w college'u w Los Angeles, jak zwykle przygotowuje się do pracy z młodymi studentami. Niemniej bardzo szybko dowiadujemy się, że nasz bohater w dalszym ciągu mocno cierpi po stracie swojego partnera, z którym spędził ostatnie szesnaście lat. Jim (Matthew Goode) kilka miesięcy wcześniej zginął w wypadku samochodowym odwiedzając rodzinę w Denver, a George nie został nawet zaproszony na pogrzeb. Zwyczajny z pozoru dzień przyniesie jednak nieodwracalne zmiany w życiu angielskiego profesora.
źródło: http://screenmusings.org
Oczywiście w pszenno-buraczanej nadwiślańskiej rzeczywistości tematyka "Samotnego mężczyzny" może budzić kontrowersje do dzisiaj (w szczególności, gdy u koryta władzy znalazły się zwarte szeregi prawicy o zabarwieniu narodowo-socjalistycznym). Niemniej film Toma Forda przedstawia homoseksualizm niezwykle dyskretnie i z niebywałym wprost wyczuciem. Nie uświadczymy zatem żadnej zbędnej nachalności czy też promocji związków gejowskich, których tak lękają się niektórzy w Polszy. "A Single Man" to po prostu piękna wizualnie opowieść o troszkę innym wymiarze miłości oraz poszukiwaniu szczęścia rozgrywająca się w czasach, w których bycie gejem wiązało się jeszcze ze społecznym ostracyzmem. Aby zatem zwyczajnie funkcjonować w społeczeństwie nawet tak liberalnym jak na zachodnim wybrzeżu USA, bohaterowie filmu musieli nauczyć przywdziewać codzienne maski, pod którymi ukrywali swoje uczucia oraz pragnienia. Tom Ford genialnie przedstawił tego rodzaju proces na przykładzie jednego dnia z życia George'a Falconera – zwróćcie choćby uwagę na scenę, w której nasz bohater komplementuje sekretarkę lub ostentacyjnie udaje się na randkę z Charley (Julianne Moore).
źródło: http://screenmusings.org
Jak już wspomniałem w poprzednim akapicie "Samotny mężczyzna" jest filmem wizualnie pięknym. Doskonale dobrane i dopieszczone po najmniejszy detal kadry, uzupełnione przez niezwykle realistycznie odwzorowane kostiumy z początków lat 60-tych ubiegłego stulecia, sprawiają, że możemy zatopić się w klimacie ówczesnej epoki. Najlepszy przykład to chyba dom, w którym mieszka George – jest to prawdziwa rezydencja zbudowana w 1949 roku i zaprojektowana przez modernistycznego architekta Johna Lautnera. Tom Ford naprawdę postarał się, aby nakręcić wyjątkowo stylową produkcję. Wszystko co oglądamy na ekranie jest najlepszego gatunku: od alkoholu (głównie whisky) przez ubrania po wspaniałe domostwa. Glamour, szyk, styl! Warto również zwrócić uwagę na dosyć interesującą kwestię kolorystyki poszczególnych kadrów. Większość filmu nakręcono przy użyciu tego samego filtru, który sprawia, że barwy wydają się troszkę wyblakłe lub pozbawione werwy. Jednakże w momencie, gdy w naszych bohaterach rozbudzają się uczucia na ekranie natychmiast pojawią się wspaniałe, pełne życia kolory. Na pozór zabieg może niezbyt odkrywczy, ale sprawiający, że film ogląda się po prostu znakomicie.
źródło: http://screenmusings.org
Jeśli chodzi natomiast o kreacje aktorskie to po prostu nie sposób nie wychwalać pod niebiosa Colina Firtha, który za wcielenie się w George'a został uhonorowany nominacją do Oscara, Złotego Globu oraz nagrodą BAFTA za najlepszą główną rolę męską. Znakomita, przejmująca kreacja! Na wielkie brawa zasłużył również pojawiający się wyłącznie we flashbackach Matthew Goode oraz przyodziany w zabawny sweter Nicholas Hoult (Kenny). Z postaci Jima bije niebywała wprost sympatia. Jeśli chodzi natomiast o role epizodyczne to od razu przyciąga uwagę Jon Kortajarena, wcielający się w Carlosa – ogólnie rzecz biorąc scena rozgrywająca się na parkingu przed sklepem monopolowym to jedna z najlepszych w filmie. Chociaż tematyka "Samotnego mężczyzny" jest raczej mało kobieca to warto jednakże wyróżnić Julianne Moore za interesująca rolę Charley, bardzo samotnej przyjaciółki George'a.
źródło: http://screenmusings.org
“A Single Man” to jeden z najbardziej stylowych filmów, jakie miałem przyjemność oglądać w ostatnich latach. Wizualna maestria wsparta przez znakomite aktorstwo przyniosła doskonałe rezultaty. Mam nadzieję, że podobnie (albo jeszcze lepiej) będzie z najnowszą produkcją Toma Forda, której premiery po prostu nie mogę się doczekać.


Ocena: 9/10.

niedziela, 30 października 2016

"Wołyń"

Ponieważ tegoroczne wakacje postanowiliśmy spędzić na dawnych, wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej zyskałem dodatkową motywację, aby zobaczyć najnowsze dzieło Wojtka Smarzowskiego. Reżyser, od lat hołubiony przez krytyków filmowych, wpadł na pomysł nakręcenia filmu o rzezi wołyńskiej na przełomie 2011 i 2012 roku. Z różnych przyczyn realizacja tego projektu rozciągnęła się w czasie na kilka ładnych lat (zdjęcia rozpoczęły się już w 2014 roku!). Oczywiście chodziło głównie o środki finansowe potrzebne na realizację tego przedsięwzięcia. Nie wydaje Wam się zatem dziwne, że tak uznany przez krytykę reżyser ma problem z zebraniem środków na nakręcenie kolejnego filmu i zostaje zmuszony do założenia Fundacji na rzecz filmu "Wołyń", aby zebrać hajs? Gdyby udzieliły mi się paranoiczno-spiskowe nastroje obecnego ministra obrony narodowej mógłbym dojść do wniosku, że wszechmocne lobby ukraińskie chciało właśnie w ten sposób zablokować produkcję na tak niewygodny temat. Jednakże Smarzowskiemu w końcu udało się zebrać brakujące monety i dlatego też w napisach początkowych możemy zobaczyć sobie kilkunastu sponsorów, dzięki którym udało się dokończyć film. Wracając do początku akapitu: Lwów okazał się pięknym miastem, w którym historia bije niemal z każdej ulicy, ale czy podobnie było z "Wołyniem"?
źródło: http://filmwolyn.org
Akcja filmu rozpoczyna się na tytułowym Wołyniu jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Starsza córka zamożnego rolnika Głowackiego (Jacek Braciak) wychodzi za mąż za Ukraińca z sąsiedniej wioski. Młodsza z rodzeństwa, Zosia (Michalina Łabacz) również marzy o ślubie z ukochanym Petro (Vasili Vasylyk). Jednakże jeszcze w trakcie wesela pazerny na ziemię ojciec postanawia wydać córkę za lokalnie bogatego sołtysa Maćka Skibę (Arkadiusz Jakubik), otrzymując w zamian kilka mórg oraz trochę żywego inwentarza. Dziewczyna fatalnie znosi decyzję rodzica, ale chociaż wypełnia jego wolę to nie przestaje darzyć uczuciem Ukraińca. Tymczasem wybucha wojna, która nieodwracalnie zmienia relacje między polską mniejszością oraz ukraińską większością zamieszkującą Wołyń.
źródło: http://filmwolyn.org
Przed seansem zadajcie sobie pytanie ile tak naprawdę wiecie o tragicznych wydarzeniach na Wołyniu. Z dzisiejszej perspektywy szczerze ubolewam, że zakres ćwiczeń z Historii Polski XX wieku prowadzonych przez dr Renatę Król-Mazur sięgał jedynie do wybuchu II wojny światowej, gdyż pewnie uczulibyśmy się imiennej listy ofiar zamordowanych przez Ukraińców. Jeżeli nie dysponujecie stosowną wiedzą o proporcjach poległych to z kina możecie wyjść z przekonaniem, że Ukraińcy zostali przedstawieni w bardzo złym świetle i być może nie ma to uzasadnienia historycznego (jak na przykład ja). Niemniej, krótka sesja pogłębiająca wiedzę w tejże kwestii rozwiała wszelkie wątpliwości – liczba osób zamordowanych bestialsko przez banderowskie bojówki oraz wiejski motłoch wielokrotnie przewyższa ofiary polskich akcji odwetowych. Warto również przypomnieć, że Ukraińcy nie skupili się wyłącznie na Polakach, ale także mordowali inne mniejszości (w szczególności Żydów), a także nie odpuścili swoim rodakom podejrzewanym o sprzyjanie Lachom lub władzy radzieckiej. Pod tym względem ostatnią godzinę "Wołynia" można uznać za prawdziwe kino gore. Często narzekam, że twórcy nie mają jaj ze stali by pokazać na ekranie odpowiedni poziom przemocy, ale wydaje się, że Smarzowski w tej kwestii nie był niczym skrępowany ani ograniczony. Sposoby, w jakie ukraiński motłoch przeprowadza czystkę etniczną, czasami zapierają dech w piersiach pod względem brutalności. Finezyjność albo pomysłowość nie są może odpowiednimi słowami na opisywanie zamieniania dzieci w żywe pochodnie lub obdzierania ludzi ze skóry na żywca...
źródło: http://filmwolyn.org
W filmie Smarzowskiego w zasadzie żadna nacja nie jest kryształowo czysta czy niewinna. Oczywiście totalne zło reprezentują banderowcy z UPA oraz wiejski motłoch, aczkolwiek nawet wśród Ukraińców można znaleźć sprawiedliwych. Polacy, zwani najczęściej kolonistami, traktują najczęściej miejscowych po pańsku, jako ludzi gorszej kategorii, ale z drugiej strony małżeństwa mieszane nie uchodzą za mezalians. Niemcy, oprócz oczywistego faktu mordowania Żydów i Sowietów, są w sumie w porządku. Najsympatyczniej wypada natomiast radziecka partyzantka, która co prawda rabuje podróżnych z jedzenia i gorzałki, ale nikomu krzywdy nie czyni (jest to dla mnie trochę absurdalne, że taka scena znalazła się w filmie, ale cóż poradzić). Rozumiem doskonale, jaki był oryginalny zamysł Smarzowskiego. Reżyser chciał ukazać powolnie narastający konflikt z perspektywy jednostki, ale w gruncie rzeczy spór istniał od bardzo dawna, a upadek II Rzeczpospolitej posłużył jedynie jako katalizator. Może wydawać się to dziwne, ale bardzo dużo miejsca poświęcono na przedstawienie wiejskich obyczajów weselnych z Wołynia. Odbieram to jako próbę przybliżenia widzowi realiów świata, który przestał istnieć i odszedł w niemal kompletne zapomnienie. W filmie znalazło się parę znakomity scen: jak choćby targowanie się o rękę Zosi (czyż nie ironiczne teraz wydają się hejty na niżej rozwinięte ludy dotyczące sprzedawania kobiet za krowę czy kilka kóz?) lub przerażająca nocna rzeź rozgrywająca się w świetle płonącej wsi. Należy pochwalić poziom efektów specjalnych, ponieważ makabryczne mordy epatują totalnym naturalizmem, a momentami są wręcz odrażające w swej brutalności.
źródło: http://filmwolyn.org
W "Wołyniu" nie uświadczyłem aktorskiej lipy. W Zosię, wędrującą przez wołyńskie wsie niczym Dante z Wergiliuszem przez kolejne kręgi piekielne, znakomicie wcieliła się Michalina Łabacz. Jestem pełen podziwu dla tej młodej aktorki, ponieważ udźwignęła niezwykle ciężkie brzemię nie dysponując praktyczne żadnym doświadczeniem ekranowym. Równie doskonale wypada Arkadiusz Jakubik. Maciej Skiba nie jest może postacią, którą każdy polubi, ale jest bardzo wyrazisty w swojej hardości oraz przedsiębiorczości. Oczywiście Wojtek Smarzowski nie mógł odpuścić i zaangażował do filmu część swojego typowego uniwersum (m.in. Izabela Kuna, Tomasz Sapryk, Jacek Braciak, Jerzy Rogalski czy nieśmiertleny Lech Dyblik). Oczywiście są to doskonali aktorzy, ale trochę mi się już opatrzyli w jego produkcjach. Bardzo fajnie natomiast, że w filmie pojawia się Janusz Chabior (ksiądz Józef). Jako swoistą świeżą krew można potraktować natomiast aktorów wcielających się w ukraińskie postacie: Vasili Vasylyk (Petro), Zacharjasz Muszyński (Bohdan), Oleksandr Zbarazkyi.
źródło: http://filmwolyn.org
Dobrze, że we Lwowie byliśmy przed obejrzeniem "Wołynia", ponieważ ze zdecydowanie większą odrazą, a może nawet i lękiem, patrzyłbym na wciąganie banderowskiej flagi na maszt na szczycie kopca Unii Lubelskiej. Muszę jednak przyznać szczerze, że po wyjściu z kina byłem kompletnie rozbity, jeśli chodzi o ostateczną ocenę. Wyraziłem nawet pogląd, że nie jest to dobre kino, niemniej po głębszej refleksji muszę zweryfikować tę opinię. "Wołyń" z pewnością nie jest filmem, który chciałbym obejrzeć jeszcze raz. Niemniej Wojtkowi Smarzowskiemu udało się stworzyć dzieło, które naprawdę wywołuje emocje i zmusza do refleksji nad złem zakorzenionym w naturze ludzkiej. Mimo brutalności uważam, że "Wołyń" powinien być obowiązkową pozycją dla każdego kinomana. I nie dlatego, żeby nienawidzić Ukraińców, ale by przekonać się na własne oczy do czego jest zdolny, uważający się za istotę rozumną i dumnie wywyższający ponad zwierzęta, człowiek.

źródło: http://filmwolyn.org
Ocena: 7/10.

poniedziałek, 24 października 2016

"The VVitch: A New-England Folktale"

Wouldst thou like to live deliciously?

"The VVitch: A New-England Folktale" to kolejny przykład interesującego filmu, który znalazłem w trakcie bezcelowego przeglądania Internetu. W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim ludziom, którym chce się tworzyć wszelakie zestawienia ciekawych, acz kompletnie nieznanych produkcji – wielkie pozdro, nie raz na takich listach znalazłem prawdziwe perełki. Ponieważ dzisiaj będziemy obracać się w klimacie wiedźmowskim od razu przypomniały mi się czasy młodości i monstrualna (a przede wszystkim skuteczna) marketingowa akcja mająca na celu zwiększenie popularności "Blair Witch Project". Doskonale pamiętam jak bardzo jarałem się tym projektem, a potem okazało się, że i tak to wszystko chuj. Od razu pojawiły się również złowróżbne reminiscencje Nicolasa Cage'a heroicznie walczącego ze złem w tragikomicznym "Polowaniu na czarownice" ("Season of the Witch"). Pomimo tych mało chwalebnych kart kinematografii przeczuwałem wewnętrznie, iż "The VVitch" podąży całkowicie odmienną drogą...
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu została osadzona dokładnie w 1630 roku w Nowej Anglii. Bez podawania genezy czy też jakichkolwiek przyczyn zostajemy wrzuceni w końcową fazę konfliktu Williama (Ralph Ineson) z władzami lokalnej społeczności. Wskutek rozbieżności w interpretacji kwestii religijnych nasz bohater wraz ze swoją familią zostaje wygnany z osady kolonistów i skazany na pozostanie w pełnej niebezpieczeństw dziczy. Mimo tak drastycznej zmiany otoczenia Williamowi udaje się wybudować nowe gospodarstwo i zapewnić rodzinie skromny byt. Jednakże, gdy wydaje się, iż wszystko zmierza ku lepszemu najstarsza córka Thomasin (Anya Taylor-Joy) w trakcie zabawy gubi swojego maleńkiego braciszka. Poszukiwania nie przynoszą żadnego efektu, a domiar złego okazuje się, że kukurydza, która miała stanowić podstawę wyżywienia rodziny, została dotknięta przez zarazę. A to dopiero preludium prawdziwych nieszczęść...
źródło: http://thewitch-movie.com
"The VVitch” to doskonały przykład filmu nakręconego za prawdziwe grosze (jedynie 3.5 miliona USD budżetu!), który wygląda naprawdę znakomicie. A co jeszcze bardziej imponujące jest to przecież produkcja kostiumowa! Mało doświadczony reżyser Robert Eggers dobitnie udowodnił, że przy skromnych środkach finansowych oraz raczej średnio rozpoznawalnej obsadzie można stworzyć wyjątkowo interesujące dzieło. Jak się okazało do zbudowania odpowiedniego poziomu grozy nie trzeba wysublimowanych efektów specjalnych generowanych przez superkomputery. Wystarczy mieć w zanadrzu dobrze wyszkolonego zająca, psa, kruka i kozła oraz świeże pomysły. Pod względem fabularnym kameralna opowieść o angielskich osadnikach walczących z otaczającą dziczą nie pozostawia niczego do życzenia. Warto zwrócić uwagę na niezwykle wyważone, stopniowe budowanie paranoicznego nastroju u poszczególnych bohaterów oraz stawianie wielu pytań o istotę wiary oraz sens bezwzględnego podporządkowania bogu. Jednakże największe wrażenie zrobiła na mnie pewna chwila wahania tuż przed zakończeniem filmu – jakże znakomita scena, a jednocześnie pole do popisu dla twórców tworzących alternatywne zakończenia. Chociaż, jak można przeczytać na IMDb, "The VVitch" niekoniecznie należy interpretować w oczywisty sposób przedstawiony na ekranie.
źródło: http://thewitch-movie.com
Pod względem wizualnym film prezentuje się naprawdę znakomicie. Piękne krajobrazy oraz tajemnicza leśna głusza doskonale spełniają swoją rolę (zdjęcia kręcono nieopodal Kiosk w Ontario). XVII-wieczna osada oraz rekwizyty wyglądają bardzo dobrze, podobnie zresztą jak i kostiumy bohaterów. Jedyna rzecz do której mogę się przyczepić to muszkiet, którego William używa do polowań na zwierzynę. Wydaje mi się, że przy dosyć sporej wadze ówczesnej broni małoletni chłopiec nie byłby w stanie zbyt długo jej nosić, a co dopiero używać. Niemniej ta drobna szpileczka nie ma większego wpływu na znakomity odbiór całokształtu. Idealnie dobrana muzyka świetnie wpasowuje się w klimat "The VVitch", budząc poczucie niepewności kiedy wymaga tego sytuacja. Warto zwrócić również uwagę na dialogi, które w zdecydowanej większości zostały oparte na zachowanych z tego okresu źródłach. A jako swoisty bonus możemy także usłyszeć kwestie wypowiadane w tajemniczym języku enochiańskim (język okultystyczny spopularyzowany przez parających się astrologią i alchemią Johna Dee oraz Edwarda Kellera, rzekomo przekazany im przez anioły).
źródło: http://thewitch-movie.com
Ponieważ "The VVitch" ma dosyć kameralny charakter, skupimy się jedynie na szóstce bohaterów, których widzimy na ekranie najczęściej. Ponieważ przeważnie oglądamy akcję z perspektywy Thomasin to właśnie jej przypadnie palma pierwszeństwa. Mimo niezbyt bogatej dotychczasowej kariery aktorskiej Anya Taylor-Joy wypadła imponująco. Z przyjemnością ogląda się tak znakomite występy. Żywię nadzieję, że rola Thomasin będzie zaczątkiem pięknej kariery dla młodej Amerykanki. Kate Dickie, wcielająca się w Katherine, nie jest anonimową postacią dla fanów "Gry o tron" (Lysa Arryn) i ma doświadczenie w produkcjach kostiumowych, niemniej należy pochwalić ją w trud włożony w wykreowanie bogobojnej Xvii-wiecznej purytanki marzącej o powrocie do Anglii. Podobnie jest również z Ralphem Inesonem, który w serialu grał Dagmera z Żelaznych Wysp. Świetne wrażenie zostało spotęgowane przez imponujący głos, którym został obdarzony ten angielski aktor. Harvey Scrimshaw zagrał Caleba tak dobrze, że mógłby spokojnie rywalizować z Haley Joelem Osmontem z "Szóstego zmysłu". Miejmy nadzieję, że jego kariera potoczy się o wiele lepiej. Oklaski dla również dla małoletnich: Ellie Grainger (Mercy) oraz Lucas Dawson (Jonas) mimo młodego wieku wypadli naprawdę młodzieżowo. Brawa należą się także cichym bohaterom tegoż spektaklu: psu, kozłowi, zającowi oraz krukowi.
źródło: http://thewitch-movie.com
Chciałbym, aby pewnego dnia w Polsce zaczęło powstawać zdecydowanie więcej filmów grozy opartych na lokalnych wierzeniach (jak choćby "Demon" - znakomity przykład tradycji żydowskiej). Słowiański bestiariusz oraz demonologia są przecież niezwykle bogate i interesujące (mój odwieczny faworyt to Bełt), a niestety jednocześnie kompletnie nieznane dla przeciętnego zjadacza chleba. Jak pokazuje przykład "The VVitch" nie trzeba naprawdę dużo pieniędzy, aby nakręcić wyborny film z fajnymi efektami specjalnymi, który na długo zapada w pamięć.
źródło: http://thewitch-movie.com
Ocena: 8/10.