środa, 24 kwietnia 2013

"Serenity"

W przeszłości bardzo często zdarzało się, że nie miałem kompletnie nic do oglądania. Czułem wtedy ogromną pustkę, tak jakbym obejrzał już wszystko co było do zobaczenia. Obecnie posiadam magiczne urządzenie zwane telewizorem, toteż powtórny upadek w otchłań nicości już mi nie grozi w tak wysokim stopniu jak kiedyś. Niemniej w tych mrocznych czasach często posiłkowałem się wszelkiego rodzaju rankingami filmów i seriali. Jako, że najbardziej lubię science fiction, koncentrowałem moją uwagę na tym gatunku. Przyniosło to wiele ciekawych doświadczeń (m.in. "Sunshine" czy "Pandorum") oraz znacznie poszerzyło moje horyzonty (kto by pomyślał, że science fiction można kręcić w Szwajcarii!). W wielu rankingach seriali s-f w ścisłej czołówce umieszczano 14-odcinkowy "Firefly". Oczywiście skusiłem się i po obejrzeniu wszystkich epizodów stwierdzam, że jest to jedna z najbardziej przecenionych produkcji jaką miałem przyjemność oglądać. Kompletnie nie potrafię zrozumieć zachwytów nad tym dziełem, chociaż wiem, że serial ma wielu wiernych fanów domagających się kontynuacji. Kiedyś może pokuszę się nawet o recenzję, ale na razie napiszę, że dla mnie największą zaletą "Firefly" jest pojawianie się Christiny Hendricks w dwóch odcinkach. "Serenity" to właśnie pokłosie wspomnianego wyżej serialu, które zaczęto kręcić wkrótce po emisji ostatniego odcinka.
źródło: http://www.impawards.com
Podobnie jak "Firefly", film Jossa Whedona koncentruje się losach załogi statku kosmicznego Serenity, dowodzonej przez charyzmatycznego Mala (Nathan Fillion). Fabuła obraca się wokół genetycznie zmodyfikowanej River (Summer Glau), którą niecny Sojusz stworzył do realizacji swoich najbardziej nikczemnych zamiarów. Po uwolnieniu z tajnego rządowego ośrodka dziewczyna oraz Simon (Sean Maher), jej wybawiciel, dołączają do załogi Serenity. Jednakże jak każda wszechwładna organizacja Sojusz nie lubi być robiony w bambuko i tracić tak drogich zabawek. Misja odzyskania River zostaje zatem powierzona najlepszemu z najlepszych – The Operative (Chiwetel Ejiofor). I tak zaczyna się kolejna gonitwa po kosmosie!
źródło: Photos © Universal Studios. All Rights Reserved.
"Serenity" ma dosyć specyficzny klimat, który udało się przenieść z serialu na kinowy ekran. Jest to bardzo nietypowe połączenie science fiction z czymś w rodzaju futurystyczno-przaśnego westernu. Brawa za utrzymanie oryginalnej konwencji, aczkolwiek to właśnie ten element najbardziej mierził mnie w "Firefly". Ogromne zaskoczenie spotkało mnie, gdy rzuciłem okiem na budżet filmu. Według IMDb wynosił aż 40 milionów USD, a patrząc na poziom efektów specjalnych, dekoracji oraz plenerów spodziewałem się co najmniej cztery razy niższej kwoty. Gdy akcja rozgrywa się w kosmosie, to jest raczej słabo, ponieważ wykonanie wszystkich efektów utrzymano na poziomie serialowym. Fanów to może nie zrazi, ale widzów bez sentymentu do "Firefly" na pewno. Na szczęście pod względem fabularnym nie jest najgorzej. "Serenity" to nawet wciągająca historia, która rozwija się w logiczny sposób. Twórcy zaserwowali kilka naprawdę wybornych motywów, a dialogi są naprawdę niezłe (oczywiście momentami). Niestety są też doskonale znane klisze – nie mogło oczywiście zabraknąć wyznania miłosnego w ogniu walki. Co ciekawe pomimo znienawidzonej przez mnie kategorii PG-13 niektóre sceny akcji są dosyć brutalne.
źródło: Photos © Universal Studios. All Rights Reserved.
Generalnie "Serenity" zdecydowanie spodoba się fanom "Firefly", natomiast u reszty odbiorców może być ciężko. Wynika to głównie ze znacznego ograniczenia serialowego świata i rezygnacji z wielu interesujących wątków. Przykładowo jedna z ciekawszych postaci, wyjątkowo elitarna kosmiczna dziwka Inara (Morena Baccarin), pojawia się w filmie niemal epizodycznie. A szkoda, ponieważ była integralną częścią "Firefly", a jej nieoczywista relacja z Malem dodawała tylko smaczków całości. Jeśli chodzi o popisy aktorskie to całość obsady wypada bez żenady. Nathan Fillion jest dokładnie taki sam jak w serialu: potrafi czasem dowalić mocno, ale tak naprawdę to złoty człowiek zdolny do największych poświęceń (ale przy okazji złodziej). Również Gina Torres (Zoe), Alan Tudyk (Wash), Adam Baldwin (Jayne) oraz Jewel Staite (Kaylee) nie zmienili maniery aktorskiej w stosunku do pierwowzoru. Warto natomiast obejrzeć "Serenity" dla roli, w którą wcielił się Chiwetel Ejiofor. The Operative to jeden z ciekawszych villainów jakich widziałem ostatnio na ekranie. Czarny charakter w pełni świadomy swoich czynów, ale jednocześnie uważający je za konieczność. Zwróćcie uwagę w jak powolny sposób morduje przeciwników – prawdziwa maestria! Zasadniczo to nawet nie jest typowy villain, gdyż poprzez sumienne wykonywanie misji stara się zbudować nowy, lepszy i znacznie szczęśliwszy świat, w którym nie będzie miejsca dla niego samego. I co jeszcze lepsze ma zawsze coś niebanalnego do powiedzenia. The Operative ma w sobie magnetyczną siłę i uważam, że za tę kreację należą się ogromne brawa dla Ejiofora.
źródło: Photos © Universal Studios. All Rights Reserved.
"Serenity" jako uzupełnienie "Firefly" sprawdza się całkiem przyzwoicie. W gruncie rzeczy jest to serial, któremu można spokojnie wystawić ocenę mniej więcej 6/10 za solidność i oryginalną wizję przyszłości. Nie zmienia to faktu, że czuję się strasznie oszukany przez wysokie miejsca w rankingach oraz wyśrubowane noty. Możliwe, że z powodu ogromnego rozczarowania wady "Firefly" oraz "Serenity" biorą górę nad ich zaletami i nie pozwalają mi się cieszyć perypetiami Mala i jego ekipy. Jednakże z perspektywy widza nieznającego oryginału "Serenity" może być dosyć trudne w odbiorze, ba nawet wysoce rozczarowujące. W dobie coraz lepszych efektów specjalnych oraz wielopłaszczyznowych fabuł nie ma bowiem zbyt wiele do zaoferowania. Niemniej jest to na swój sposób film niezwykle sympatyczny, który powinien znać każdy szanujący się fan s-f.
źródło: Photos © Universal Studios. All Rights Reserved.
Ocena: 5/10.

niedziela, 21 kwietnia 2013

"Silver Linings Playbook"

Kontynuując serię tegorocznych filmów oscarowych dzisiaj recenzja "Silver Linings Playbook", które w polskich przaśnych kinach występowało pod tytułem "Poradnik pozytywnego myślenia". Oczywiście nie sposób na nasz ojczysty język przetłumaczyć idiomu silver lining (wywodzącego się z powiedzenia every cloud has a silver lining) i na dodatek zrobić z tego zgrabny tytuł, który przyciągnie milijony rodaków do kinowych kas. Niemniej tym razem rodzima wersja nawet nie wywołuje odrazy, a co lepsze nieźle oddaje sens opowieści. Największą motywacją dla mnie by obejrzeć produkcję Davida O. Russella była Jennifer Lawrence. I nie chodzi nawet o fakt, że w tak młodym wieku dostała Oscara. Po prostu od czasów genialnego "Winter's Bone" bardzo lubię tę aktorkę i niezmiernie cieszy mnie jej widok na ekranie. Użyłbym nawet słowa fascynacja, aczkolwiek ostatnio spotkały mnie za to represje ;) Sam reżyser jest mi natomiast raczej obojętny, chociaż nakręcił dwa dobre filmy ("Fighter" oraz "Złoto Pustyni"). Trudno mi powiedzieć coś więcej na temat jego twórczości gdyż się zatrzymałem jedynie na wspomnianych powyżej produkcjach.
Plakat godny mojej rezydencji ;)
(źródło: http://www.impawards.com/index.html)

Głównym bohaterem "Silver Linings Playbook" jest Pat (Bradley Cooper). Poznajemy go w momencie, gdy opuszcza szpital psychiatryczny i wraca do rodzinnego domu, aby powoli wyjść z załamania psychicznego. Powodem mentalnej traumy była zdrada jego żony, która zaowocowała rozpadem małżeństwa. Cały problem Pata polega na tym, że w dalszym ciągu kocha swoją małżonkę i pragnie przywrócenia poprzedniego status quo. A jak doskonale wiemy czasem, gdy się bardzo chce to wychodzi całkowicie na odwrót – nasz bohater niestety miewa napady agresji. Wszystko układa się więc raczej średnio, ale prawdziwa katastrofa zaczyna się, gdy Pat spotyka na swoje drodze Tiffany (Jennifer Lawrence).
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
"Silver Linings Playbook" klimatem bardzo przypomina mi "Juno". Jest to zdecydowanie lekki film, swoista pozytywna opowieść mająca przywracać wiarę w ludzi. Normalnie w tym momencie zacząłby się hejting, ponieważ nienawidzę tego rodzaju produkcji. Jednakże podobnie jak w przypadku "Juno", twórcy zadbali, aby opowieść nie stała się zanadto pretensjonalna oraz żenująca w odbiorze. Wiadomo, że będzie ciepło i rodzinnie, ale na szczęście wszystko jest zrobione z umiarem. Od razu jednakże rozwieję wszelkie wątpliwości: "Poradnik" zdecydowanie nie jest filmem wybitnym. Dziwię się zatem niezmiernie dosyć wysokim ocenom na IMDb oraz Metascore, ponieważ mimo naprawdę szczerych chęci nie jestem w stanie dać takiej noty. Co mi przeszkadza najbardziej? Otóż mimo wszystko film przedstawia schematyczną historię, której zakończenie można przewidzieć już po pierwszym spotkaniu głównych bohaterów. Poza tym wątek z zakładem i całą tą mistyczną otoczką sportową wydaje mi się wysoce upośledzony. Przy okazji wad pragnę zwrócić uwagę na wyjątkowo czerstwą rolę Roberta De Niro (Pat senior). Nominacja do Oscara? Bitch, please! Z prawdziwą odrazą oglądałem kolejne sceny z jego udziałem. Szkoda, że tak wielki aktor musi poniżać się w takich kreacjach.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Chociaż "Silver Linings Playbook" nie ma w sobie pierwiastka boskości, to jednakże jest filmem solidnym bardzo – przy czym zawiera przynajmniej dwie genialne sceny. Pierwsza to oczywiście reakcja Pata na zakończenie "Pożegnania z bronią" Ernesta Hemingwaya. Zaiste, lepiej nie można było tego wymyślić – oglądam do znudzenia! Natomiast druga scena, która autentycznie mnie rozbawiła i weszła do kanonu moich ulubionych to reakcja naszych bohaterów na noty sędziowskie w konkursie tanecznym. Pomimo wspomnianej schematyczności "Poradnik" zaskakuje jednakże kilkoma rozwiązaniami fabularnymi, aczkolwiek tu można było pójść zdecydowanie dalej. Jednakże największą zaletą filmu jest aktorstwo, oczywiście wyłączając De Niro (smuteczek...). Wszyscy wiemy, Jennifer Lawrence za świetną kreację dostała Oscara, więc co można o tym napisać więcej. Moim zdaniem rola bardzo dobra, aczkolwiek nie widziałem żadnego innego filmu nominowanego w tejże kategorii (i raczej nie mam zamiaru), a na szczęście nie poważam musicali. Jednakże pokuszę się o opinię, że najlepiej w "Silver Linings Playbook" wypadł Bradley Cooper. Moim zdaniem jego kreacja jest nad wyraz prawdziwa i udowadnia, że jest on pełnowartościowym aktorem. I proszę mi nie mówić, że już to udowodnił w cyklu komediowym, którzy wszyscy uważają za śmieszny, chociaż mu bardzo do tego daleko. Nominacja zasłużona w pełni – co do tego nie mam wątpliwości. Oprócz dwójki głównych wykonawców bardzo sympatycznie na ekranie zaprezentowali się Jacki Weaver (Dolores) oraz Shea Whigham (Jake). Obie kreacje zapadły mi w pamięć, mimo, że film oglądałem jakiś czas temu.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
"Silver Linings Playbook" nie jest ani wyjątkowo złym ani dobrym filmem. Najlepiej pasuje określenie solidna rzemieślnicza robota z możliwościami na zdecydowanie więcej. Mogła to być produkcja zdecydowanie lepsza, aczkolwiek reprezentuje pewien poziom, który na szczęście nie żenuje widza. Warto zobaczyć dla Bradleya Coopera i Jennifer Lawrence, ponieważ tworzą na ekranie bardzo ładną parę i widać między nimi prawdziwą chemię. Jeśli tylko pewnego dnia IMDb wprowadzi możliwość oceniania połówkami nota "Poradnika" będzie pierwszą, która pójdzie w górę.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Ocena: 6/10.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

"Lincoln"

Szczerze powiedziawszy niezbyt chętnie podchodziłem do "Lincolna". W przeciwieństwie do wielu nie jarałem się jakież to będzie doskonałe ani tym bardziej nie wybrałem się do kina na pokaz zaraz po premierze. Generalnie nie miałem nawet zamiaru oglądać najnowszego dzieła Stevena Spielberga w najbliższej przyszłości. Czemuż? Otóż pomimo ogromnej sympatii dla Daniela Day-Lewisa obawiałem się kolejnego niezwykle czerstwego, lukrowanego filmu biograficznego skąpanego w oceanie patosu. A poza tym gardzę Oscarami i wszelkimi nagrodami przemysłu filmowego, które wypaczają percepcję widzów. I gdyby nie to, że pewnym propozycjom się nie odmawia, to zapewne poczekałbym aż "Lincoln" stanie się megahitem Polsatu lub zapuszczą go w TVNowskim superkinie czy jak się to obecnie nazywa.
źródło: http://www.impawards.com
Na szczęście Steven Spielberg nie wpadł na pomysł by ukazać całe życie Abrahama Lincolna w ciągu 150 minut. W sumie to wizja scen małego Abe'a bawiącego się z niewinnymi Murzynkami mogłaby być typowym wyciskaczem łez. Jednakże skupiamy się jedynie na okresie od stycznia 1865 roku do śmierci szesnastego prezydenta USA (sorry za spoiler - hue, hue, hue). Wojna secesyjna jest już prawie wygrana, niemniej Konfederaci jeszcze dzielnie walczą. Jednak krwawy konflikt nie wysuwa się wcale na pierwszy plan. Główny wątek filmu to walka o wprowadzenie XIII poprawki, która ma doprowadzić do zniesienia niewolnictwa. Zatem przede wszystkim oglądamy zakulisowe boje Lincolna w Kongresie, rozmowy z najbliższymi współpracownikami, a także zwyczajne życie rodzinne.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures.
"Lincoln" zaczyna się doskonale, gdyż poznajemy naszego bohatera w trakcie konwersacji z czarnoskórymi żołnierzami. Jest to moim zdaniem jedna z najlepszych sekwencji w całym filmie. Aczkolwiek jeśli spodziewaliście się epickich scen batalistycznych lub pełnych rozmachu ujęć to możecie poczuć srogi zawód. Spielberg nakręcił raczej kameralne dzieło, większość scen rozgrywa się w zaciszu gabinetów, a największe mają miejsce podczas obrad Kongresu. W zasadzie nie przeszkadzało mi to w żaden sposób, bo na bitwy wojny secesyjnej już się napatrzyłem dość. Niezwykłe wrażenie wywarła na mnie natomiast scena, w której oglądamy czarnoskórego żołnierza wywożącego ze szpitala na taczce amputowane kończyny. Mocne ujęcie, naprawdę! Równie podobała mi się scena z generałem Robertem E. Lee, który de facto jest moim ulubionym dowódcą z okresu wojny secesyjnej. O sile filmu przemawia wspaniałe aktorstwo jednego człowieka. Mało powiedzieć, że Daniel Day-Lewis zagrał Abrahama Lincolna. On po prostu się nim stał! I jest to na tyle dobra kreacja, że zapewne do końca życia będę spoglądał przez jej pryzmat na Abe'a. Zwróćcie uwagę na sposób w jaki Day-Lewis porusza się czy mówi – toż to najprawdziwsze wcielenie Lincolna. Chociaż jak pisałem powyżej Oscarów nie poważam, to jednak tegoroczna nagroda za rolę pierwszoplanową przypadła najbardziej zasłużonej osobie. Świetnie napisana i zagrana postać z krwi i kości, a nie papierowa laurka dla amerykańskiej demokracji.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures.
Moim zdaniem na wyróżnienie oprócz Daniela Day-Lewisa zasługuje w szczególności Sally Field (Mary Lincoln) oraz David Strathairn (William Seward). Jakoś nie odczuwałem specjalnych zachwytów nad kreacją Tommy Lee Jonesa (Thaddeus Stevens), a już na pewno nie będę rozpływał się nad Josephem Gordon-Levittem. Robert Lincoln w jego wykonaniu jest uosobieniem prawej miałkości, aczkolwiek taką czerstwą postać w dużej mierze wykreował scenariusz. Niestety zawiera wszelkie przykre i niezrozumiałe dla mnie motywy typu "chcę umrzeć na polu chwały, chociaż nie muszę". Jest to pierwszy zgrzyt, który sprawia, że "Lincolna" nie mogę uznać za film wybitny. Jednak największy zarzut stawiam pewnemu zabiegowi scenariuszowemu. Otóż sztab Lincolna, aby przegłosować poprawkę w Kongresie, bez żenady posuwa się szeroko pojmowanego lobbingu, który niekiedy przebiera po prostu formę najzwyklejszej korupcji. W imię wolności współpracownicy naszego herosa demokracji kupczą stanowiskami i wręczają łapówki. I nie czepiałbym się tego, gdyby nie jeden mankament. Otóż te, jakże ważne i jednocześnie prawdziwe procesy, ukazano w żartobliwej konwencji. Tym samym widzowie nie biorą tego na serio i bezrefleksyjnie chłoną amoralną i wyrachowaną działalność Lincolna. Ponoć cel uświęca środki, więc po co ta żartobliwa konwencja?
"Umarbym se na wojence, ale tato mi nie pozwala. Smuteczek."
źródło: 2012 Walt Disney Pictures.
Zasadniczo mogę uznać "Lincolna" za dzieło bardzo solidne z epicką wprost rolą Daniela Day-Lewisa. Jednakże osobiście zabrakło mi trudnego do zdefiniowania pierwiastka, który sprawia, że film staje się wyjątkowy i mam ochotę oglądać go wielokrotnie. Momentami dzieło Spielberga po prostu zwyczajnie mnie nudziło. Nie ma magii, nie ma zatem oceny wyższej niż dobra. Może po prostu nie jest to kino dla mnie? Ostatnio (a dokładniej chodziło o recenzję "Dredda") spotkałem się bowiem  z zarzutami, iż oglądam "chłam" ;) Niemniej czas na szokujące wyznanie: projekcja "Dredda" przyniosła mi kupę autentycznej radości, natomiast po "Lincolnie" czułem się całkowicie obojętnie. Ot, obejrzałem i poza rolą Daniela Day-Lewisa nic mnie nie ruszyło. Aczkolwiek uważam, że znać wypada a i opinię własną posiadać nie zaszkodzi.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures.
Ocena: 7/10.

niedziela, 7 kwietnia 2013

"Equilibrium"

"Equilibrium" ma dla mnie wyjątkowe znaczenie. Nie dlatego, że mam ogromne problemy, żeby zapamiętać właściwą kolejność liter w tym trudnym tytule i zawsze muszę się posiłkować IMDb, aby go prawidłowo napisać. Nie wynika to również z faktu, iż film zalicza się do tzw. circle of death Seana Beana. Nie zamierzam nikogo przepraszać za ujawnienie tej informacji, gdyż jest oczywiste co nastąpi, jeśli w obsadzie znajdzie się The Living Spoiler. "Equilibrium" wyróżnia natomiast chyba najbardziej zaniżony Metascore w dziejach. Wynosząca jedynie 33/100 zbiorcza ocena nijak się ma do doskonałości filmu Kurta Wimmera. Na dodatek sprawiła, że przestałem wierzyć w jakikolwiek sens tegoż wskaźnika - poniżej postaram się uzasadnić dlaczego.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Na początku XXI wieku ludzkość rozpętała III wojnę światową. Swoją drogą filmowi scenarzyści jakoś niewiele wiary pokładają w świetlaną przyszłość naszego gatunku – non stop nuklearne Armageddony, zagłady itp. Niemniej po zakończeniu konfliktu najbardziej ogarnięte jednostki doszły do wniosku, że kolejna powtórka z rozrywki doprowadzi do ostatecznego zniknięcia ludzi z powierzchni planety. Po analizie dotychczasowych dokonań ludzkości znaleziono przyczynę wszelkiego zła – emocje i uczucia. Za pomocą specyfiku zwanego Prozium wyeliminowano je z życia, dzięki czemu powstało faszystowskie społeczeństwo składające się z nieodczuwających jednostek. Niemniej nie wszyscy chętnie przyjęli nową koncepcję – poza granicami Librii szerzą się zbrodnie odczuwania i zgnilizna moralna. Pacyfikację tych wrogich elementów powierzono świetnie wyszkolonym klerykom. A nasz bohater John Preston (Christian Bale) to najlepszy z nich. Jednakże po egzekucji Partridge'a (Sean Bean – któż by inny!), partnera i przyjaciela, który przestał brać Prozium, w życiu Prestona pojawiają się nieznane dotąd wątpliwości.
źródło: http://www.equilibriumfans.com
Fabuła filmu naprawdę nie rozczarowuje, a jej rozwój przynosi wiele radości. Co prawda można by moim zdaniem trochę ulepszyć niektóre wątki, ale to tylko drobne zastrzeżenie. Na pewno przydałoby się więcej epickich ujęć Librii, ponieważ pod tym względem odczuwałem spory niedosyt (budżet filmu to jedynie 20 milionów USD). Niemniej po raz kolejny nie mamy do czynienia ze świetlaną i wesołą wizją przyszłości. Poza granicami bezuczuciowej cywilizacji panuje nędza i rozpacz. Warto zauważyć, że "Equilibrium" jest bardzo krwawy: według danych IMDb na ekranie zginęło 236 osób, z czego dokładnie połowę zlikwidował własnoręcznie John Preston. Ale dla równowagi obcujemy również z wysublimowaną kulturą: posłuchamy poezji Williama Butlera Yeatsa oraz utworów Ludwika van Beethovena, a także zobaczymy kilka arcydzieł światowego malarstwa. Bardzo podobały mi się sceny akcji: od zwykłych strzelanin, przez walki wręcz, aż po pojedynki z wykorzystaniem samurajskich mieczy. Oczywiście znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że nie ma realizmu. Jasne, normalnie bym się zgodził, ale warto pamiętać, że Preston i jego koledzy zostali świetnie przeszkoleni w tzw. Gun Kata (fikcyjna sztuka walki z wykorzystaniem pistoletu opierająca się na naukowych podstawach). Moim zdaniem twórcy filmu ukazując treningi i wykładając jej podstawowe założenia doprowadzili do pewnego urealnienia ekranowych wydarzeń.
Preston przy truchle Partridge'a
(źródło: http://www.equilibriumfans.com)
Wielką zaletą "Equilibrium" jest wspaniałe aktorstwo. Do roli Johna Prestona nie można było znaleźć lepszego aktora niż Christian Bale. W zasadzie przez pryzmat tej kreacji (i po części "American Psycho") patrzę na jego każde kolejne wcielenie. Najbardziej lubię go w pozbawionej uczuć wersji głównego bohatera, niemniej całość wypada bardzo dobrze. Sean Bean (Partridge) zagrał równie fajnie, aczkolwiek znając jego dorobek aktorski od początku wiemy jaki los go czeka. Szkoda, że tym razem nastąpiło to tak szybko, bo można było nakręcić więcej świetnych scen z oboma aktorami (vide czytanie Yeatsa). Brawa także dla Taye'a Diggsa za pozbawionego skrupułów Brandta. Na drugim planie obrodziło natomiast wieloma świetnymi rolami. W tej kategorii mam trzech faworytów: Sean Pertwee (Ojciec), William Fichtner (Jurgen) oraz Angus MacFadyen (Dupont). Jeśli miałbym wskazać na moją ulubioną postać z tejże trójcy to po bardzo długim namyśle wybrałbym zapewne Duponta. Jak widać powyżej "Equilibrium" został zdominowany przez mężczyzn i w zasadzie w całym filmie pojawia się tylko jedna ważna rola kobieca. Emily Watson, którą bardzo lubię od czasów "The Boxer", naprawdę postarała się wcielając w Mary O'Brien – w szczególności podobała mi się scena z ołówkiem. Jako ciekawostkę, którą wielu z Was może przeoczyć, warto napisać, że w filmie pojawia się również Dominic Purcell (Seamus), aczkolwiek jest to bardzo epizodyczna rólka.
źródło: http://www.equilibriumfans.com
"Equilibrium" nie jest banalnym kinem s-f pozbawionym wszelkich ambicji. Film Kurta Wimmera stawia bowiem intrygujące pytanie: czy w zamian za eliminację wojen i morderstw ludzie będą skłonni wyzbyć się emocji? Odpowiedź nie jest aż tak oczywista jakby się wydawało. Na szczęście nie przedstawiono czarno-białych stanowisk, znacznie wzbogacając ideologię rebeliantów, którą najlepiej przedstawia Jurgen w czasie rozmowy z Prestonem. W trakcie różnych sytuacji w tle oglądamy nauki Ojca, zawierające wiele wyjątkowo trafnych obserwacji dotyczących ludzkiej natury. I warto dodać, że są one niezwykle smutne z powodu swojej niezaprzeczalnej słuszności. A zatem dostajemy całkiem inteligentne kino z pięknymi scenami walki, które stawia przed widzem niełatwe pytania. Warto? Z pewnością – choćby dla jednej genialnej sceny z wariografem.
źródło: http://www.equilibriumfans.com
Ocena: 8/10.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

"Dredd"

"I am the law!!!" - legendarna kwestia sędziego Dredda znów rozbrzmiewa na ekranie. Po niezbyt udanej ekranizacji komiksu Johna Wagnera i Carlosa Ezquerry z 1995 roku, przyszła pora na reboot. Swoją drogą w ostatnich latach tendencja ta nabiera co najmniej niepokojących rozmiarów (wspomnijmy choćby reboot Spidermana czy remake "Total Recall"). Przyznam się, że nie miałem okazji czytać komiksu, toteż trudno mi ocenić film pod względem wierności pierwowzoru. Niniejsza recenzja będzie zatem dotyczyć samego dzieła filmowego oraz ewentualnych odniesień do wcześniejszej ekranizacji. Tym razem za reżyserię odpowiadał Pete Travis nieposiadający w swoim skromnym dorobku ani jednego filmu, który oglądałem. Nie wróżyło to wspaniale projekcji, tym bardziej, że "Dredd" padł ofiarą hejtingu znajomych recenzentów.
Świetny plakat!
(źródło: http://www.impawards.com/index.html)
Fabuła "Dredda" nie jest specjalnie wysublimowana. Jeśli oczekujecie twistów, wielości rozbudowanych i wielopiętrowych wątków lub przewrotnych zakończeń to trafiliście pod zły adres. Alex Garland, autor scenariusza, postawił na prostotę: sędzia Dredd fraguje i basta! Niemniej dla osób niezaznajomionych z filmem z 1995 roku lub komiksem należy się krótki zarys fabularny. Otóż ludzkość po raz kolejny postanowiła przerzedzić swoje szeregi w nuklearnym Armageddonie. Większość planety została skażona, więc resztki (acz całkiem pokaźne) rodzaju ludzkiego zamieszkują jedynie kilka ogromnych aglomeracji wolnych od promieniowania. Akcja "Dredda" rozgrywa się właśnie w jednej z nich – 800-milionowym Mega City One. Takie nagromadzenie czynnika ludzkiego powoduje niespotykane natężenie zbrodni, więc powołano specjalne jednostki, które mogą wydawać wyroki od razu na miejscu przestępstwa. Jak łatwo się domyślić Dredd (Karl Urban) zalicza się do wspomnianego grona sędziów. Fabuła skupia się na jednym dniu jego pracy, w którym ma sprawdzić przydatność do służby Anderson (Olivia Thirlby). Chociaż wyniki dziewczyny są z deczka poniżej średniej, to dysponuje ona ciekawą umiejętnością: wskutek wystawienia na długotrwałe działanie promieniowania posiadła zdolność czytania w myślach. Testem dla Anderson okazuje się brutalne potrójne morderstwo w 200-piętrowym budynku Peach Trees.
"Yeah"
(źródło: http://www.aceshowbiz.com/)

Nie da się uniknąć porównań do produkcji z 1995 roku. Pierwsza rzecz jaka rzuca się w oczy to wygląd Mega City One. W porównaniu do filmu Danny'ego Cannona wygląda znacznie mniej futurystycznie – ot, jak slumsy w których ktoś nagle wybudował kilkadziesiąt ogromniastych drapaczy chmur. Niemniej sprawiło to, że od razu kupiłem taką wizję przyszłości – sprawa wygląda podobnie jak w przypadku "Loopera". Przebrzydłe miasto z wszechobecnym syfem na ulicach nadaje fajny klimat nowemu "Dreddowi" i sprawia, że cała produkcja nosi wydaje się odrobinkę bardziej realistyczna. W stosunku do Dredda z 1995 roku fabuła jest znacznie prostsza i troszkę bardziej schematyczna. Jak pisałem wcześniej nie ma nieoczekiwanych zwrotów akcji, a jest głównie sieczka z przerwami na krótkie dialogi. I tak właśnie sobie wyobrażam sędziego Dredda! Generalnie osadzenie akcji w mega-budynku przypomina trochę indonezyjski "The Raid". Niektórzy pewnie postawią zarzuty, że wygląda to jak gra FPP – bohaterowie fragują zdobywając kolejne levele budynku, aczkolwiek w tym przypadku mi to wcale nie przeszkadza. Poziom przemocy jest na szczęście niezwykle wysoki, gdyż przeciwnicy naszego bohatera umierają na wyjątkowo krwawe sposoby. Bardzo realistycznie ukazano skutki upadku na beton z dużej wysokości, obdzierane ze skóry, headshoty, eksplozje urywające kończyny czy też efekty używania amunicji przeciwpancernej. "Dredd" pod tym względem jest bezkompromisowy. Wystarczy przywołać scenę "koszenia piętra" z minigunów, która przywołuje wspaniałe wspomnienia z pierwszej części "Predatora". Warto również zauważyć, że w tym filmie rannych się po prostu dobija strzałem w głowę.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Ogromną zaletą nowego "Dredda" jest kompletny brak jakiegokolwiek wątku miłosnego. Twórcy podążyli ścieżką wytyczoną przez świetny "Doom", ale dotarli znacznie dalej niż Andrzej Bartkowiak. Dlaczego? Otóż w "Doomie" występował motyw miłości bratersko-siostrzanej (przy czym zaznaczam, że normalnej, bez kontekstów seksualnych), który mimo wszystko spowalniał trochę akcję, ale z drugiej strony nie był czerstwy. W "Dredzie" nie zobaczymy nic takiego. Całość relacji między parą głównych bohaterów sprowadza się do prostej formuły pro – rookie. I to jest w pewien sposób wyjątkowe, ponieważ w 95% przypadków film skończyłby się romansem. Za przeciwstawienie się tejże silnej i jakże niszczącej kino akcji pokusie, twórcom należą się ogromne brawa. A jeszcze większe oklaski za kilka pięknych ujęć działania narkotyku SLO-MO (m.in. początkowa sekwencja przed pościgiem, kąpiel w wannie czy spadanie) oraz scenę, w której w hełmie Dredda odbija się łuna płonących przeciwników. Interesująco przedstawia się również fragment filmu rozgrywający w głowie Kaya (Wood Harris). Warto również wspomnieć o doskonale dobranej ścieżce dźwiękowej, która idealnie podkreśla klimat "Dredda".
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Rzut oka na postacie i aktorstwo. Karl Urban świetnie wczuł się w bezuczuciową postać Dredda. Przez cały film nawet na chwilę nie zdejmuje kasku ani nie zdradza żadnych ludzkich odruchów. Jako bad-ass motherfucker without mercy bardziej przypomina jednego z Terminatorów niż ludzką istotę. W sumie to niewiele dowiadujemy się o Dreddzie – jest po prostu bezwzględnym sędzią i uosobieniem sloganu "I am the law!". Najlepiej o stanie jego psychiki świadczy scena, w której zrzucenie z wysokości 200 kondygnacji jednego z przeciwników komentuje oszczędnym "Yeah". Jeśli miałbym coś poprawić w tej jakże doskonałej postaci, to na pewno zwiększyłbym liczbę i jakość one-linerów, ponieważ pod tym względem czułem się trochę rozczarowany. Pewnym przeciwieństwem dla naszego herosa jest rookie Cassandra Anderson. Wywodząc się z chujowego miejsca żywi nadzieję, że jej praca zrobi różnicę w mieście. Chociaż znacznie bardziej skłonna od okazywania ludzkich emocji, Anderson nie zawaha się odjebać komuś głowy. Generalnie fajna rola Olivii Thirlby. Po stronie zła mogłoby być natomiast troszkę lepiej, ponieważ fabularny zarys Madeline "Ma-Ma" Madrigal jest interesujący. Była dziwka, pocięta przez alfonsa, któremu w ramach zemsty odgryzła kutasa, a następnie przejęła handel SLO-MO to raczej intrygująca postać z dużym potencjałem. Niestety rola Leny Headey nie zapada jakoś szczególnie w pamięć. O wiele lepiej wypada choćby Wood Harris (Kay), który wbrew swojej woli towarzyszy dwójce sędziów w ich krwawej krucjacie.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Podsumowując "Dredd" to przepiękna feeria przemocy o wyjątkowo nieskomplikowanej fabule, która daje kupę radości w czasie seansu. W dobie coraz większych udziwnień fabularnych klawo czasem zanurzyć się w kinie, które nie wymaga od widza absolutnie niczego. Niemniej takie filmy niełatwo stworzyć, o czym świadczy wiele porażek na przestrzeni ostatnich dekad. "Dredd" udał się nad wyraz, gdyż czerpie z najlepszych wzorców kina akcji. Doskonałe kino, wbrew hejterskim recenzjom, godne polecenia każdemu prawdziwemu kinomanowi. W niemal każdym aspekcie jest to wersja zdecydowanie lepsza od oryginalnej, a ponadto koronny dowód, że 35 milionów USD wystarcza na świetne kino rozrywkowe. Polecam gorąco!
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Ocena: 7/10.