środa, 23 grudnia 2015

"Hidden Agenda" (1990)



You know Ireland can be a wonderful place... if it wasn't for the Irish!

Całkiem niedawno w krakowskim Starym Porcie miałem okazję poznać rodowitego mieszkańca Belfastu. Niestety sympatyczny miłośnik polskich kolorowych wódek okazał się być zatwardziałym oranżystą, gdyż na pytanie o Gerry’ego Adamsa i Sinn Féin odpowiedział natychmiast zwięźle: He is a terrorist, tak jakby deklamował wyuczoną na pamięć w protestanckiej szkole formułkę. Ponieważ autor w momencie zadawania pytania znajdował się w stanie totalnego zwarzywienia, nie był w stanie podjąć polemiki na odpowiednim poziomie i rzucił jedynie pod nosem jebany lojalista. Niemniej całe to zdarzenie wywołało ogromny resentyment do kwestii irlandzkiej, czego najlepszym przykładem jest niniejsza recenzja. "Hidden Agenda" ponadto idealnie wpasowuje się w przygotowania do przyszłorocznego rankingu najlepszych filmów o Irlandii, który postaram się corocznie publikować w Dzień Św. Patryka. Dodatkowo wydaje mi się, że produkcja reżyserowana przez Kena Loacha jest dosyć średnio znana w Polszy, a po seansie śmiało mogę ją polecić.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Hidden Agenda" rozgrywa się w Belfaście na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia. Amerykański prawnik i aktywista walczący o przestrzeganie praw człowieka Paul Sullivan (Brad Dourif) bada w Irlandii Północnej liczne przypadki nadużyć ze strony brytyjskiego okupanta. Tuż przed powrotem do USA jeden z jego informatorów prosi o nagłe spotkanie. Tajemniczy Harris (Maurice Roëves) dysponuje ponoć kluczowymi materiałami, które z pewnością zainteresują Sullivana. Jednakże w drodze do umówionego miejsca amerykański prawnik oraz jego republikański opiekun zostają brutalnie zamordowani przez zakamuflowanych sprawców. Ponieważ Sullivan był dosyć znanym na świecie aktywistą, brytyjskie władze postanawiają wyjaśnić sprawę przy pomocy człowieka spoza miejscowego układu. W tym celu do Ulsteru przybywa Kerrigan (Brian Cox), doświadczony angielski śledczy, który przy wsparciu wdowy po Sullivanie (Frances McDormand) próbuje wyjaśnić tajemnicze morderstwo.
źródło: http://www.imdb.com
 Co ciekawe, chociaż akcja "Hidden Agenda" (w Polszy znana jako "Tajna Placówka") rozgrywa się w Sześciu Hrabstwach, to tak naprawdę konflikt północnoirlandzki stanowi swego rodzaju tło dla głównego tematu filmu. Aczkolwiek nie wiem do końca czy określenie tło jest do końca trafne, ponieważ problemy lojalistów oraz katolików nieustannie wpływają na działania naszych bohaterów, a wiodący wątek de facto wywodzi się z działań rozpoczętych w Irlandii Północnej. Nie da się nie dostrzec, że przedstawione w filmie Belfast i jego okolice to wysoce depresyjne miejscówki, których mieszkańcy pogrążeni są w odwiecznej walce o niejasnych dla obcych przyczynach. Pacyfikacje i aresztowania katolickiej mniejszości są na porządku dziennym, a protestanckie osiedla i ośrodki brytyjskiej władzy muszą być szczelnie zabezpieczone przed republikańskim odwetem. W tym hermetycznym świecie, gdzie lojaliści, republikanie oraz brytyjskie siły specjalne i wywiad żyją w swoistej symbiozie, nic nigdy nie jest do końca jasne – w szczególności, jeżeli jesteś żoną amerykańskiego prawnika. Nawet dla doświadczonego angielskiego policjanta przebicie się przez sieć wzajemnych powiązań wydaje się nie lada wyzwaniem. Tym bardziej, że tak naprawdę nikomu z wyjątkiem może republikanów (pogrążenie Brytyjczyków zawsze na propsie, niemniej jakoś trudno im się przemóc, aby wspomagać brytyjskiego policjanta) nie zależy na odkryciu niewygodnej prawdy.
źródło: http://www.imdb.com
Akcja filmu rozgrywa się w dosyć leniwym tempie, aczkolwiek nie można narzekać na nudę. Rewelacje, które na niemal każdym kroku odkrywa Kerrigan są prawdziwie szokujące i równie dobrze mogłyby znaleźć się w brytyjskiej wersji "Służb Specjalnych" Patryka Vegi. Północnoirlandzka zmowa milczenia obejmuje bowiem nie tylko szeregowych funkcjonariuszy RUC (Royal Ulster Constabulary), ale także najwyższych funkcjonariuszy policji, wywiadu, wojska oraz arystokrację – o politykach wspominać nie warto. Można odnieść wrażenie, że Londyn kompletnie stracił kontrolę nad wydarzeniami w Irlandii Północnej, a ludzie stojący na co dzień na linii frontu w pewnym momencie stwierdzili, że oni wiedzą przecież lepiej i odtąd będą wykorzystywać swój mały przyczółek do ustanawiania i obalania brytyjskich rządów. Oczywiście, znajdą się zaraz tacy (tzw. jebani lojaliści), którzy zarzucą filmowi Kena Loacha tendencyjność w ukazywaniu północnoirlandzkiego konfliktu: panie, że niby ino biednych katolików krzywdzą, a przemocy republikańskiej to w ogóle nie uświadczysz! Niemniej należy dodać, że w "Hidden Agenda" często wspomina się niechlubne czyny Tymczasowej IRA (przykładowo zamachy w Birmingham 21 listopada 1975 roku). Kto zna choć trochę historię Irlandii Północnej ten zdaje sobie doskonale sprawę, że Brytyjczycy i lojaliści utrudniali życie katolikom każdego dnia, a spektakularne odwetowe akcje IRA były raczej rzadkością.
źródło: http://www.imdb.com
Jeśli chodzi o aktorstwo to niemal wszystkie pochwały zgarnia znakomity Brian Cox. Kerrigan w jego wykonaniu to nie kryształowy stróż prawa niczym z jakiegoś idealnego konceptu policjanta, ale prawdziwa postać z krwi i kości, która w miarę rozwoju śledztwa pogrąża się w coraz głębszej frustracji i doskonale zdaje sobie sprawę z czynników ograniczających jej poczynania. Rolę Coxa, a w szczególności spektakularne erupcje gniewu skierowane w przełożonych, mogę sobie zapętlić i oglądać w nieskończoność. Chociaż postać żony Sullivana, Ingrid, jest znacznie mniej interesująca to jednakże jestem zmuszony przyznać, iż Frances McDormand spisała się całkiem nieźle grając pogrążoną w smutku wdowę (osobiście niezbyt przepadam za tą aktorką). Na drugim planie warto z pewnością wyróżnić m.in.: Johna Benfielda (Maxwell), młodziutką Michelle Fairley (Teresa), Iana McElhinneya (Jack) czy też Bernarda Archarda (sir Robert).
źródło: http://www.imdb.com
Podsumowując: "Hidden Agenda" to pozycja obowiązkowa nie tylko dla wszystkich zafascynowanych Szmaragdową Wyspą, ale także miłośników thrillerów politycznych, w których świat brytyjskiej polityki oraz arystokracji przenika się w niemal każdym aspekcie z działaniami wywiadu. Oklaski dla Kena Loacha za odwagę – w szczególności za znakomite, kompletnie nie akceptowalne w Hollywood zakończenie.
źródło: http://www.imdb.com
Ocena: 7/10.

sobota, 19 grudnia 2015

"Macbeth"



By the pricking of my thumbs,
Something wicked this way comes. 

Od dawna chciałem zobaczyć w teatrze którąś z klasycznych sztuk Williama Shakespeare'a (a raczej lorda Edwarda de Vere, siedemnastego earla Oxford). Niestety współczesne interpretacje tych epickich dramatów wywołują u mnie lęk i odrazę. Wydaje mi się bowiem, że poszczególni reżyserowie prześcigają się w kolejnych, coraz bardziej odjechanych adaptacjach, które zatracają jakiekolwiek cechy wspólne z literackimi pierwowzorami. I to wszystko ma miejsce, kiedy ja pragnę czystego, nieskażonego współczesnymi wpływami, przedstawienia! Jakkolwiek projekt teatralny na razie został zawieszony, tak z nieoczekiwaną pomocą przyszła kinematografia. Ujrzawszy, bezsprzecznie doskonały w swej epickości, plakat "Macbetha" wiedziałem, że film w reżyserii Justina Kurzela, będzie dokładnie tym, czego poszukuję od lat. W tymże przekonaniu utwierdził mnie również znakomity trailer oraz kilkuminutowa owacja po pokazie filmu na festiwalu w Cannes.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu rozgrywa się w pogrążonej w krwawej wojnie domowej Szkocji. Macbeth (Michael Fassbender), tan Glamis, dzielny i niezłomny sojusznik prawowitego króla Duncana (David Thewlis) prowadzi wojsko do walki ze zdrajcami swej ojczyzny i uzurpatorami tronu Kaledonii. W trakcie bezlitosnego starcia, wśród bitewnego zgiełku, nasz bohater spotyka trzy (a w zasadzie cztery, ponieważ jedna jest mocno nieletnia) wiedźmy, które przepowiadają mu, iż wkrótce otrzyma godność tana Cawdoru, a następnie króla Szkocji, natomiast jego wierny druh Banquo (Paddy Considine) zostanie ojcem przyszłych władców tej krainy. Macbeth początkowo powątpiewa w przepowiednię, niemniej, gdy zgodnie z proroctwem zostaje tanem Cawdoru, zaczyna zastanawiać się nad przyspieszeniem nieuniknionego biegu wydarzeń.
źródło: http://www.macbeth-movie.com
Nie będę dłużej ukrywał: "Macbeth" zachwycił mnie już od pierwszych kadrów. Ogromną zaletą filmu są bowiem pięknie ukazane surowe szkockie krajobrazy (kręcono między innymi na Isle of Skye), do których wprost idealnie dopasowano znakomitą ścieżkę dźwiękową. Prawdziwą sztuką jest oprzeć się tak doskonałym wrażeniom wizualno-słuchowym. Poszczególne sekwencje porażają niezwykłym pięknem – zwróćcie uwagę na kapitalne spowolnienia w scenach batalistycznych, pełne mistyczności spotkania z wiedźmami czy pożar lasu Birnam. W niektórych scenach czuć najprawdziwszą filmową magię, za którą tak często wyrażam tęsknotę pisząc recenzje – ostatnia scena to już totalne mistrzostwo (de facto o wiele lepiej przedstawia wątek Fleance’a niż książka). Na dodatek scenariusz wcale nie odbiega znacząco od literackiego pierwowzoru (kilka słów o najbardziej rzucających się w oczy różnicach znajdziecie na samym końcu recenzji), co w dzisiejszych czasach jest niemalże niespotykane. Oprzeć się pokusie poprawienia gdzieniegdzie autora? Wprost niebywałe!
źródło: http://www.macbeth-movie.com
Przy całej pięknej audiowizualnej otoczce nie można nie odnieść wrażenia, że mimo wszystko "Macbeth" epatuje klimatem srogim i surowym niczym szkocki Highland. Niemniej atmosfera filmu idealnie wpisuje się w przepełnioną mrokiem średniowieczną opowieść, której głównym tematem są dosyć opłakane skutki ulegania bezwzględnej żądzy władzy. Minimalistyczne dialogi, często zamieniające się w monologi wygłaszane przez poszczególnych bohaterów, podkreślają jedynie surowość przedstawionej historii. Warto zauważyć, że zostały one żywcem przeniesione z książki, aczkolwiek ich anachronizm raczej dodaje filmowi wiarygodności niż stanowi dla widza przeszkodę. Jakże dobrze czasem posłuchać oryginalnych kwestii niż po raz kolejny wsłuchiwać się w uwspółcześnione dla masowych potrzeb dialogi! Niemniej, po projekcji mogę śmiało stwierdzić, że nie odważyłbym się obejrzeć "Macbetha" bez polskojęzycznych napisów. Gdy sytuacja tego wymaga jest odpowiednio krwawo i makabrycznie – nie ma zmiłuj, to jest kategoria R! Dekapitacje, skrytobójstwa oraz palenie żywcem na stosie kobiet i dzieci w rzeczywistości Macbetha są na porządku dziennym. Oczywiście, można by pójść jeszcze dalej w kierunku gore, ale nie zapominajmy, że jest to przecież Shakespeare lord de Vere!
źródło: http://www.macbeth-movie.com
Michael Fassbender idealnie sprawdził się w roli Macbetha. Aktor doskonale przedstawił postać targanego rozterkami szkockiego tana, który z powodu niezaspokojonej żądzy władzy wszedł na bezpowrotną ścieżkę okrutnych zbrodni. Fassbender znakomicie odegrał również stopniowe osuwanie się krwawego króla Szkocji w odmęty szaleństwa. Wyborna rola, dla której warto wybrać się do kina! Wszyscy doskonale wiemy, jak ważną postacią dla światowego dorobku kulturowego jest Lady Macbeth. Będąc na miejscu Justina Kurzela nie postawiłbym raczej na Marion Cotillard z dwóch powodów. Po pierwsze nie przepadam za nią osobiście, a po drugie uważam, że jest zdecydowanie zbyt delikatna do tej roli. Jako małżonkę Macbetha widziałbym o wiele bardziej przykładowo Evę Green, ale niestety jest jak jest. Niemniej Francuzka zagrała całkiem solidnie, ale z przyczyn wymienionych wyżej nie potrafię się zachwycać tą kreacją. Szczęśliwie, na drugim planie dzieje się naprawdę wiele. Co prawda David Thewlis kreacją króla Duncana nie urwał żadnego z moich członków, ale momentami bywa naprawdę grubo. Na ogromne oklaski zasłużyli z pewnością Paddy Considine, wcielający się w Banquo’a, wiernego przyjaciela Macbetha oraz Jack Reynor (Malcolm, prawowity dziedzic króla Duncana). Jednakże niemal cały drugi plan zagarnął dla siebie Sean Harris (Macduff) i trzeba przyznać, że zrobił to już po raz kolejny (sprawdźcie "’71").
źródło: http://www.macbeth-movie.com

Po obejrzeniu "Macbetha" mogę śmiało napisać, że dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Justin Kurzel wykonał świetną robotę tworząc bezkompromisową, brutalną, surową, a przede wszystkim niezwykle wierną ekranizację sztuki Shakespeare'a lorda de Vere. Od razu widać, że gość zna się na rzeczy – oby tak dalej!

Ocena: 9/10.
źródło: http://www.macbeth-movie.com

O różnicach między dramatem a filmem słów kilka

W zasadzie ekranizacja Justina Kurzela jest niezwykle wierna literackiemu pierwowzorowi. Niemniej uważny czytelnik wyłapie kilka różnic. Otwierająca film scena pogrzebu dziecka Macbetha jest oczywiście fantazją scenarzysty, aczkolwiek trzeba przyznać, że idealnie wpasowuje się w ból głównego bohatera wynikający z jałowości jego berła. Ponadto w dramacie żołnierze Malcolma szturmujący zamek Dunsinane użyli gałęzi drzew, aby zamaskować swoją liczebność, a nie podpalili las Birnam. Troszkę inaczej wyglądała również śmierć samego Macbetha, chociaż muszę przyznać, że zmiany wprowadzone przez twórców zdecydowanie przypadły mi do gustu i nie uważam ich za choćby najmniejsze wypaczenie dzieła Shakespeare'a lorda de Vere.

czwartek, 10 grudnia 2015

"The Hallow" (a.k.a. "The Woods" lub "Hubopysk")

Przyznam szczerze, że nie jestem szczególnym fanem horrorów, a moje zasoby wiedzy o tymże gatunku nie są szczególnie bogate. Niezwykle rzadko oglądam tego rodzaju filmy, przez co opuściłem prawie całą klasykę. Co zatem skłoniło mnie, aby obejrzeć "The Hallow" (co ciekawe znane również pod tytułem "The Woods" lub autorską wersją Grażki "Hubopysk")? Po pierwsze z pewnością było to fakt, że akcja filmu została osadzana na Szmaragdowej Wyspie, automatycznie czyniąc film reżyserowany przez Corina Hardy’ego lekturą obowiązkową. Taka nietypowa pozycja mogłaby idealnie wzbogacić mój doroczny ranking najlepszych produkcji związanych z Irlandią. Dodatkowo, znając irlandzkie legendy oraz niezwykle oryginalny folklor i wierzenia ludowe, cieszyłem się na oglądanie różnego rodzaju mistycznych kreatur i stworów, które niestety dosyć rzadko goszczą na kinowych ekranach. Kolejny powód to oczywiście bezapelacyjnie epicki plakat "The Hallow", który po prostu natychmiast przywołuje wspomnienia związane z legendarną trylogią "Evil Dead" (remake’u jeszcze nie widziałem, więc o nim nie wspominam).
Plakat jest EPICKI!!!
(źródło: http://www.impawards.com)
Adam Hitchens (Joseph Mawle) oraz jego żona Clare (Bojana Novakovic) przybywają na irlandzką prowincję, aby zbadać stan miejscowego drzewostanu i ocenić czy nadaje się do wycinki (a raczej czy wycinka przyniesie odpowiedni poziom zysków – cała sytuacja to oczywiście pokłosie ostatniego kryzysu finansowego). Od samego początku para bohaterów wzbudza wyjątkowo negatywne emocje u lokalnych mieszkańców. Przodownikiem społecznej niechęci jest Colm Donnelly (Michael McElhatton, czyli Roose Bolton z "Gry o tron"), który wiele lat wcześniej utracił malutką córkę w dosyć dziwnych okolicznościach. W jego przekonaniu wspomniany las należy do istot zwanych Czcigodnymi (w oryginale The Hallow), które niegdyś władały całą wyspą, ale po przybyciu ludzi władających ogniem oraz żelazem, zostały zmuszone do zaszycia się leśnej gęstwinie. Oczywiście Adam, jako wykształcony i światły człowiek, nic sobie nie robi z typowego dla prostego ludu bajdurzenia.
źródło: http://www.ifcfilms.com/films/the-hallow
Nie da się ukryć, że do pewnego momentu "The Hallow" spełniał dokładane nadzieje, oferując całkiem wciągającą rozrywkę na odpowiednim poziomie. Film Hardy’ego potrafił wzbudzić zainteresowanie oraz niepokój u widza, a także epatował dosyć tajemniczym klimatem. Niestety idylla zakończyła się w momencie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem z jakimiż to przeciwnikami będą walczyć Adam oraz Clare. Jakież zatem było moje rozczarowanie, kiedy w jednej chwili cały mistyczny nastrój prysł, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jednocześnie "The Hallow" zamienił się w typowy, głupawy horror z bohaterami idiotami, wrzeszczącymi i biegającymi bezładnie po leśnej gęstwinie. Dodajmy również, że straszliwie przewidywalny – gdy tylko na ekranie pojawia się tajemnicza księga (taki lokalny Necronomicon) od razu wiadomo, że są w niej kluczowe dla rozwoju akcji informacji. Jest to po prostu kolejny przykład filmu, który miał potencjał, ale z nieznanych mi przyczyn (brak inwencji, pieniędzy?) twórcy postanowili przerobić go na sztampową, przewidywalną produkcję, jakich kręci się tysiące. Smuteczek tak bardzo…
źródło: http://www.ifcfilms.com/films/the-hallow
Nie chodzi mi nawet o to, że wygenerowane komputerowo potwory wyglądały nie najlepiej (synonim słowa fatalnie). W zasadzie to nawet nie wiem co to miało być – banshee, wyjątkowo brzydkie wróżki czy uzależnione od mefedronu elfy? Gdyby twórcy konsekwentnie oparli się na irlandzkich wierzeniach ludowych i postanowili pokazać zdecydowanie mniej wspaniałych efektów specjalnych to może udałoby się wykrzesać z tego cokolwiek więcej. Z drugiej strony Corin Hardy ponoć otwarcie przyznawał, że wzorował się m.in. na "Evil Dead", więc można było pójść w całkowicie inną stronę. Zresztą takie rozwiązanie sugeruje, swoją drogą, znakomity plakat. Kiedy bowiem widzę gościa stojącego przed złowrogo wyglądającą leśną gęstwiną, który w silnych rękach dzierży płonącą kosę, to od razu na myśl przychodzi mi jeden człowiek zdolny do podjęcia takiego wyzwania – Ashley "Ash" J. Williams. I byłbym wielce kontent, gdyby Adam zamiast zostać pizdeuszem mięczakiem, radośnie i epicko fragował piekielne stwory przy pomocy płonącej kosy. Dekapitacje, odcięte kończyny, hektolitry czerwonej posoki – groovy! Niestety zamiast dobrej zabawy borykałem się ze stworami, których umysłami władała substancja przypominająca czarnego raka znanego z serialu "Z archiwum X". Pysznie!
źródło: http://www.ifcfilms.com/films/the-hallow
O aktorstwie mogę napisać naprawdę niewiele, gdyż znaczące role w filmie przypadły jedynie trzem osobom. Joseph Mawle, wcielający się w Adama, w zasadzie zagrał całkiem solidnie i można powiedzieć, że wykrzesał z przemiany swego bohatera w bezmyślną kreaturę niemal wszystko. Równie spoko wypadł Michael McElhatton, aczkolwiek moim zdaniem wystąpiły tu poważne błędy w konstrukcji postaci. Colm po utracie córki powinien pałać żądzą okrutnej i bezlitosnej zemsty na leśnych kreaturach, a nie uniżenie bronić lasu przez obcymi. Największe propsy należą się jednakże Bojanie Novakovic za epicką (jak na poziom "The Hallow") rolę Clare. W zasadzie jej występ to jedyny powód, dla którego mogę komukolwiek polecić ten film (no może jeszcze z uwagi na ładne irlandzkie krajobrazy hrabstwa Galway). Warto także zauważyć, że momentami film Hardy’ego ma wyjątkowo depresyjny klimat i może nawet przypominać "Labirynt Fauna". Oczywiście twórcy nie mogli sobie podarować okazji do zrobienia niepokojącego zakończenia. Po "The Hallow" nie spodziewajcie się zatem praktycznie niczego, ponieważ nic nie otrzymacie. Wyłącznie na własną odpowiedzialność.
źródło: http://www.ifcfilms.com/films/the-hallow
Ocena: 4/10.

piątek, 4 grudnia 2015

Bond No. 24: "Spectre"



James Bond powrócił po raz kolejny. Niestety perspektywa obejrzenia dwudziestej czwartej odsłony przygód słynnego agenta Jej Królewskiej Mości nie wywoływała u mnie pozytywnych emocji. Na reżyserskim stolcu po raz kolejny zasiadł bowiem Sam Mendes, odpowiedzialny za mocno średnie "Skyfall", które przyjąłem z raczej mieszanymi uczuciami. Twórca genialnego "American Beauty" stworzył najbardziej dziwacznego Bonda w dziejach całej serii, a po dosyć średnim przyjęciu ogłosił nawet, że nie ma ochoty reżyserować kolejnej części przygód 007. Niestety po pewnym czasie zmienił zdanie (zapewne w myśl nieśmiertelnej zasady: hajs się musi zgadzać) i zajął się kręceniem pożegnania Daniela Craiga ze słynnym agentem MI6. I w ten właśnie sposób po raz kolejny zalała nas fala męczących reklam związanych z gadżetami Bonda pojawiającymi się w "Spectre". Wybierając miejsce seansu postawiłem tym razem na krakowskie Kino Kijów, dysponujące epicką salą z ogromnym ekranem. Niestety już na starcie zostaliśmy zdradziecko zrobieni w bambuko, ponieważ okazało się, że w wielkiej sali odbędzie się premiera (w poniedziałek!!!!) jakiejś bollywoodzkiej superprodukcji, a fani Jamesa Bonda zostaną zesłani do malutkiej, ciasnej klitki. Dodam, że nawet darmowa lampka różowego wina nie wynagrodziła goryczy i żalu z powodu tejże haniebnej zdrady.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Spectre" rozpoczyna się w Mexico City, gdzie Bond (Daniel Craig) tropi człowieka o nazwisku Scarria. Jak się wkrótce okazuje działania naszego bohatera to typowa samowolka bez wiedzy przełożonych w MI6. Poirytowany do granic możliwości M (Ralph Fiennes) zawiesza niepokornego podwładnego. Jednakże James, wykonując ostatnie polecenie zmarłej zwierzchniczki, nie zamierza zastosować się do kary i udaje się do Rzymu na pogrzeb swojej ostatniej ofiary. Dzięki zażyłej znajomości z wdową (Monica Bellucci) Bond wpada na trop tajemniczej organizacji o złowieszczo brzmiącej nazwie – SPECTRE. Tymczasem w Londynie M, przekonany o tymczasowej bierności 007, przygotowuje się do twardej walki z C (Andrew Scott) o przyszły kształt brytyjskiego wywiadu.
źródło: http://www.007.com/spectre
"Spectre" zaczęło się naprawdę dobrze – otwierająca film sekwencja, rozgrywająca się trakcie meksykańskiego Dnia Zmarłych (obchody wyglądają troszkę inaczej niż w Polszy), zrobiła na mnie znakomite wrażenie. Oczywiście do pewnego momentu, ponieważ to co dzieje się w helikopterze beztrosko latającym nad tłumami w centrum Mexico City przechodzi wszelkie pojęcie. Gdybym miał wskazać największe zalety produkcji Mendesa to bez wahania wskazałbym na pewno lokacje, w których ją kręcono. Oprócz wspomnianej stolicy Meksyku, wraz z Jamesem zwiedzamy kanały Londynu, Rzym, ośnieżone austriackie stoki, Tanger oraz jakieś marokańskie bezdroża. Wszystkie wymieniono miejsca wyglądają bardzo fajnie i trudno oprzeć się chęci zobaczenia ich na własne oczy (może z wyjątkiem marokańskiego zadupia). Na tle tych pięknych miejscówek Bond prezentuje się epicko – wielkie brawa za znakomicie dobraną garderobę: garnitury, płaszcze itp. Mimo, zdawałoby się poważnej konwencji, w "Spectre" znalazło się również kilka dosyć zabawnych scen (i to akurat nie głupawych) – moja ulubiona dotyczy zegarka od Q. Jako czwarty plus mogę natomiast wskazać ścieżkę dźwiękową z pewnym wyłączeniem. O ile muzyka w trakcie projekcji podobała mi się niezmiernie, o tyle piosenka Writing’s On The Wall w wykonaniu Sama Smitha kompletnie nie przypadła mi do gustu. I w tenże właśnie sposób możemy wreszcie płynnie przejść do hejtu, ponieważ uzbierało się tego naprawdę sporo.
źródło: http://www.007.com/spectre
To bardzo miło ze strony twórców, że postanowili spiąć klamrą wszystkie Bondy z Danielem Craigiem. Niemniej, zdecydowanie można to było zrobić o wiele lepiej. Przedstawiona w filmie tajemnicza organizacja SPECTRE wydaje się kompletnie nie przystawać do współczesnej rzeczywistości, w której funkcjonuje 007. Tenże koncept mógłby bezbłędnie sprawdzić się w latach 60-tych albo 70-tych, a nie w erze Facebooka. Tajne spotkania, na których poszczególni członkowie organizacji radośnie i beztrosko mordują się wzajemnie (instytucja tak bardzo poważna), w dobie nieustającej, wszechobecnej inwigilacji? No chyba jednak nie. Poza tym na czele tworu, którego macki sięgają niemal wszędzie, stoi człowiek, który był po prostu zazdrosny w dzieciństwie i tegoż powodu postanowił zostać największym złoczyńcą w dziejach ludzkości. Zresztą trudno tak naprawdę orzec czy chciał siać zło, ponieważ po seansie nie potrafię określić, jakie były główne cele SPECTRE - poza permanentnym uprzykrzaniem życia Bondowi. Chociaż z drugiej strony Blofeld (Christopher Waltz) twierdził, że zawsze było odwrotnie i to właśnie James wykazywał się zbytnią ciekawością. Dodatkowo, w ramach nawiązania do najbardziej klasycznych Bondów, złowieszcza organizacja posiada tajną bazę. Serio. Jeszcze ciekawszy jest fakt, że (i tu sorry za spoiler) James zdołał zniszczyć ją pojedynczą, zwyczajną kulą. Absurd i nonsens!
źródło: http://www.007.com/spectre
Spoglądając na SPECTRE w znacznie szerszym kontekście nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż nikczemna organizacja coś mi przypomina. Po krótkim  namyśle doszedłem do wniosku, że najpewniej chodzi o Hydrę, doskonale znaną ze współczesnych ekranizacji Marvela. Momentami naprawdę niewiele brakuje, aby Blofeld i jego giermkowie zaczęli pozdrawiać się słynnym Hail Hydra. Kolejnym wielkim minusem jest czas trwania filmu – przyjęte przez twórców rozwiązania fabularne (szczególnie konflikt między M a C, który nikogo nie obchodzi) dłużą się ponad miarę. Niezwykle rzadko siedząc kinie co chwilę zerkam na zegarek i myślę sobie: no ileż to jeszcze potrwa? I gdy wydawało mi się, że będzie dokładnie  jak w "Quantum of Solace" to Bond powiedział: to jeszcze nie koniec. Rychło okazało się, że jest to jedynie mały finał pocieszenia, a film potrwa jeszcze dobre kilkanaście minut…
źródło: http://www.007.com/spectre
Daniel Craig, wcielają się po raz ostatni w agenta 007, nie przyniósł sobie hańby w żadnym calu swojej kreacji. Już od czasów "Casino Royale" żywię przekonanie, że jego angaż był jednym z najważniejszych strzałów w dziesiątkę i pozwolił na godne wprowadzenie serii w nowe stulecie. Bond Craiga oprócz znakomitej gry aktorskiej (nieodżałowana chemia z Judi Dench), mistrzowsko prezentuje się pod względem ubioru czy też tężyzny fizycznej. O ile jednakże protagonista trzyma klasę to villain jest kompletnym słabiakiem. Przy całej sympatii dla Christphera Waltza uważam, że jest to kolejna wariacja Hansa Landy z "Inglourious Basterds". Momentami jest to występ niemal komiczny, a jakoś nie wydaje mi się, żeby Sam Mendes miał taki właśnie pomysł na największego złoczyńcę w dziejach ludzkości. Chociaż należy zauważyć, że początek Blofeld miał całkiem udany. Prawdziwy dramat to jednakże Dava Bautista (Mr. Hinx) – coś w rodzaju współczesnego Buźki, ale kompletnie pozbawionego uroku Richarda Kiela. Główna dziewczyna Bonda, w która wcieliła się Léa Seydoux, jest w miarę w porządku (chociaż inni uczestnicy seansu mieli zgoła odmienne wrażenia), ale jako całokształt wzmaga jedynie tęsknotę za Evą Green. Co ciekawe okazało się, że Monica Bellucci znacznie lepiej wygląda w reklamie Cisowianki Perlage, która została wyemitowana przed seansem, niż w samym filmie. Na plus zaliczam natomiast występ Jespera Christensena, który ponownie wcielił się w Pana White’a.
źródło: http://www.007.com/spectre
Z pewnością nie będę mile wspominał przygody Sama Mendesa z serią filmów o agencie 007. Do bondowskiego dorobku tego reżysera nie mam zamiaru raczej powracać, ponieważ dziwaczne "Skyfall" ani tym bardziej "Spectre" nie oferują praktycznie niczego, co mogłoby mnie skłonić do powtórnego seansu. Naprawdę, wolę oglądać po raz tysięczny "Quantum of Solace" niż ponownie babrać się w tym czymś. Mimo wszystko jest to jednakże solidne, rzemieślnicze kino, aczkolwiek niemal kompletnie pozbawione jakiegokolwiek błysku.
źródło: http://www.007.com/spectre
Ocena: 6/10.