czwartek, 12 listopada 2015

"Legend"



Cieszę się na każdym film z Tomem Hardym. Niestety, jak się czasami okazuje, brytyjski aktor wykazuje wyraźną tendencję do przeplatania znakomitych scenariuszy kompletnymi padakami. Na jego miejscu zdecydowanie rozważniej podchodziłbym do potencjalnych ról i wrył sobie w pamięć słowa Rycha: za to życie kurewskie miej do siebie pretensje. Jednakże abstrahując od porażek, "Legend" zapowiadało się znakomicie, ponieważ oprócz podwójnej roli Hardy’ego, zostało osadzone w klimacie Londynu lat 60-tych oraz 70-tych ubiegłego stulecia, a dodatkową zaletę stanowiła oparta na faktach historia bezwzględnych braci Kray, którzy przez długie lata królowali w przestępczym półświatku stolicy Anglii. W zasadzie, mimo wyżej wymienionych, niezaprzeczalnych zalet, daleki byłem od wybrania się do kina na film Briana Helgelanda (reżyser znakomitego "Payback" oraz scenarzysta m.in. "L.A. Confidential", za które otrzymał Oscara), gdyż zaraz po premierze zaczął zbierać, nazwijmy to dyplomatycznie, dosyć umiarkowane recenzje. Jednakże darmowe bilety czynią cuda i naprawdę nie miałem innego wyjścia jak tylko zasiąść w kinoplebsie w oczekiwaniu na rozpoczęcie seansu. Dodam, że oczekiwanie na początek filmu trwało około 30 minut, w trakcie których zostaliśmy uraczeni monstrualną liczbą reklam (trailery można było policzyć na palcach jednej ręki). Z tego powodu długą drogę powrotną zdominowały ubolewania Grażki nad niecną polityką Cinema City – zdecydowanie nie polecam.
źródło: http://www.impawards.com
Jak wspominałem wyżej, "Legend" to historia dynamicznego wzlotu oraz spektakularnego upadku londyńskich gangsterów – braci Reginalda oraz Ronalda Kray (w obu rolach oczywiście Tom Hardy). Początkowo, całkowicie odmienna natura rodzeństwa toruje mu drogę na Olimp przestępczego półświatka, w efekcie czego zostają zaproszeni do międzynarodowej współpracy przez wysłanników niesławnego Meyera Lansky’ego. Jednakże w trudzie zbudowane imperium zaczyna chwiać się w posadach, gdy Reggie poznaje Frances (Emily Browning), a Ronnie coraz bardziej pogrąża się w homo-psychopatycznych odpałach.
źródło: http://www.legendthemovie.com
Po seansie mogę stwierdzić, że być może "Legend" dysponował prawdziwym potencjałem na solidne kino, aczkolwiek wszystko zostało spierdolone zepsute już na etapie powstawania scenariusza. I to w zasadzie dziwi mnie najbardziej, ponieważ autor scenariusza do legendarnych "Tajemnic Los Angeles" zaliczył mega-zjazd i chyba zapomniał już jak się pisze dobre teksty. Film Helgelanda to oczywiście kolejna opowieść o robieniu z gówna pomarańczy czegoś z niczego, po którym to procesie musi nastąpić nieuchronny i obowiązkowy upadek. Takich historii widzieliście już setki (gwoli ścisłości wymienię jedynie kilka tych najlepszych: "Scarface", "Carlito’s Way" czy choćby "American Gangster"), więc "Legend" nie jest w stanie Was zaskoczyć w jakikolwiek sposób. No może z wyjątkiem jawnego homoseksualizmu Ronalda, który potrafi się nim chełpić nawet przed nowo poznanymi gangsterami z USA. Z niejasnych dla mnie przyczyn narratorką uczyniono Frances – przecież na pewno nie w celu obiektywnego ukazania historii, skoro ta bohaterka darzy uczuciem jednego z braci. Dodatkowo, z pewnych względów, o których nie można wspomnieć bez zepsucia Wam zabawy, zabieg ten wydaje się totalnie absurdalny. Śmiało mogę napisać, że to właśnie ta postać pełni rolę głównego hamulcowego w całej opowieści. O ile do momentu pojawienia się Frances akcja jeszcze trochę mnie interesowała, o tyle później jest tylko gorzej. Dalszy rozwój wypadków bardzo łatwo przewidzieć: Reggie pod wpływem miłości zaczyna totalnie mięknąć i zamierza porzucić gangsterkę na rzecz normalnego życia, a Ronnie’mu przyglądającemu się ze smutkiem bratu, który pogrąża się w pizdeustwie w byciu mięczakiem, odpierdala odwala z każdym dniem coraz bardziej. I to ma być coś nowego i odkrywczego? Serio?
źródło: http://www.legendthemovie.com
Chociaż totalnie wtórny i nieciekawy scenariusz położył cały film, to jednak zdawało się przez chwilę, że może nie będzie aż tak tragicznie. Niestety twórcom jakoś nie za bardzo wyszło zbudowanie klimatu londyńskiego East Endu z przełomu lat 60-tych oraz 70-tych. A potencjał był ogromny, ponieważ w jednym z klubów, które przejęli bracia Kray, zbierali się nie tylko lokalni gangsterzy, ale też artyści czy przedstawiciele wyższych sfer. Można było w interesujący sposób pokazać przenikanie się wywiadu, przestępczości oraz polityki, aczkolwiek zamiast tego otrzymałem prostackie podejście do tematu, pozbawione jakiejkolwiek głębi. Dodatkowo w filmie tak naprawdę niewiele jest prawdziwej, brutalnej gangsterki. Bracia Kray od czasu do czasu spuszczają komuś wpierdol manto, ale w mojej opinii ich działania raczej średnio przyczyniają się do budowy rzekomego, londyńskiego imperium. Dziwi również niezmiernie propozycja współpracy od samego Meyera Lansky’ego, gdyż już na pierwszy rzut oka widać, że Ronnie to kompletny i nieobliczalny pojeb jest niestabilny emocjonalnie. Jeśli miałbym wskazać jakieś plusy to z pewnością propsy należą się za stylówki pary głównych bohaterów, ścieżkę dźwiękową (chociaż umiarkowanie) oraz aktorstwo Toma Hardy’ego.
źródło: http://www.legendthemovie.com
Stworzyć dwie całkowicie odmienne kreacje w jednym filmie to nie lada wyzwanie. Tom Hardy wcielając się jednocześnie w Ronalda i Reginalda udowadnia, jak bogatym warsztatem aktorskim dysponuje. Chociaż od razu wiadomo, który z braci jest postacią sympatyczniejszą, to jednak nie sposób nie docenić jego uroku. Równie ciekawie wypada drugi Kray, w którego kreacji można dostrzec wyraźną fascynację radosną przemocą z "Bronsona". Bezapelacyjnie zatem podwójny występ Toma Hardy’ego uznaję za największą zaletę "Legend". Jakkolwiek starałbym się oddzielić postać od wysiłków aktorki to miałkość scenariusza wydaje się mieć decydujący wpływ na ocenę roli Emily Browning. Powiedzmy sobie szczerze: Frances totalnie irytuje swoją obecnością w filmie, a jej pojawienie się kompletnie wyhamowało akcję. I to w zasadzie tyle, co mogę napisać o aktorstwie. Drugoplanowe role były tak bezbarwne i nijakie, że kompletnie wypadły mi z pamięci (poza tym tworzenie recenzji miało miejsce w dosyć rozciągniętym horyzoncie czasowym). To tym bardziej smutne i frustrujące, ponieważ na ekranie pojawiają się Dawid Thewlis oraz Chazz Palminteri.
źródło: http://www.legendthemovie.com
"Legend" zaskoczył mnie całkowicie swoją miałkością, wtórnością oraz ułomnością scenariusza. Jest to kolejny przykład totalnie zmarnowanego potencjału oraz znakomitej, podwójnej kreacji Toma Hardy’ego. W zasadzie jedynie fanom Brytyjczyka mogę polecić to wątpliwej jakości dzieło Briana Helgelanda. Naprawdę cieszę się, że nie wydaliśmy ani złotówki na obejrzenie tego filmu. No i chuj, no i cześć.
źródło: http://www.legendthemovie.com
Ocena: 4/10.

wtorek, 3 listopada 2015

"Demon"



Przyznam szczerze, iż do "Demona" podchodziłem niezwykle sceptycznie. Ostrożna postawa wynikała głównie z okoliczności związanych z premierą filmu. Otóż dla tych wszystkich, którzy są w ignorancji podobni do brzasku, pragnę przypomnieć, że reżyser Marcin Wrona powiesił się w hotelowym pokoju podczas trwania tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni. W zasadzie, będąc bogatszy w wiedzę wyniesioną ze "Służb Specjalnych", powinienem raczej napisać, że został znaleziony martwy. I jak to niestety w Polszy zawsze bywa (a dodam, że jest to dla mnie jedna z najbardziej frustrujących rzeczy w tym kraju) po tym tragicznym wydarzeniu rozpętała się jednoczesna lamentacja nad śmiercią młodego, perspektywicznego artysty (zaledwie 42 lata!), a także powszechne spusty nad doskonałością jego dotychczasowej twórczości – chociaż podejrzewam, iż większość z brandzlujących się, nie potrafiłaby nawet wymieć trzech filmów zmarłego. Ja natomiast otwarcie przyznam, iż nie widziałem żadnego filmu Marcina Wrony i co więcej, podejrzewam, że gdyby nie jego zgon nie poszedłbym do kina na "Demona". Zobaczcie zatem jak przewrotne może być życie oraz śmierć, a także zapamiętajcie: a kto umarł, ten nie żyje.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Demon" to historia w większości rozgrywająca się w trakcie wiejskiego wesela. Piotr (Itay Tiran), pieszczotliwie zwany przez przyjaciół "Pytonem", żeni się z Żanetą (Agnieszka Żulewska), córką lokalnego krezusa. Ponieważ dziewczyna wprost uwielbia stary dom swojego dziadka, przyjęcia weselne ma odbyć się w jego najbliższym sąsiedztwie. W trakcie przygotowań do wesela Piotr odkrywa zakopane nieopodal domostwa szczątki ludzkie. Nieoczekiwane odkrycie wywołuje u pana młodego rodzaj traumatycznego szoku, który wraz z rozkręcaniem się imprezy zaczyna stopniowo przeradzać się w kompletne szaleństwo.
źródło: http://www.filmweb.pl
Pierwsza uwaga po seansie: na miejscu Marcina Wrony postawiłbym na zdecydowanie inny tytuł. "Demon" kojarzy mi się za bardzo z "Omenem" i jakoś brakuje w nim rodzimego pierwiastka, wskazującego jednoznacznie z czym mamy do czynienia (przy czym używając terminu rodzimy pierwiastek mam na myśli wielokulturową Polskę sprzed drugiej wojny światowej, a nie to co mamy teraz). Z pewnością o wiele lepszą propozycją jest "Hana", którą wymyśliła na poczekaniu Grażka, ale ja wybrałbym całkowicie inną opcję. Moim prywatnym numerem jeden jest bowiem "Dybuk" – nie dość, że idealnie wpisuje się w tematykę filmu, to jeszcze stanowiłby znakomite nawiązanie do ponoć najwybitniejszego filmu nakręconego w całości w jidysz, jaki kiedykolwiek powstał w Polszy (oczywiście w Polszy międzywojennej). Niemniej, obserwując na co dzień przaśność intelektualną polskiego społeczeństwa, obawiam się, że niektóre grupy zaczęłyby głośno domagać zdjęcia z ekranów filmu szkalującego prawych Polaków i gloryfikującego jawnie antypolskie wymysły żydowskiego mistycyzmu. Chociaż to właśnie z żydowskiego folkloru wywodzi się dybuk (dosłownie: przylgnięcie) – duch zmarłej osoby, który nie mogąc zaznać spokoju, zawładnął ciałem żywego człowieka.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ponieważ, jak już wspomniałem we wstępie, spodziewałem się, że "Demon" jest chwalony tylko z powodu śmierci reżysera moje oczekiwania były naprawdę niewielkie (przecież zawsze łatwiej trochę pohejtować). Niestety pomyliłem się totalnie: Marcin Wrona nakręcił więcej niż solidne kino, które zachęciło mnie do zapoznania się z resztą jego filmowego dorobku. Co prawda przedstawione na ekranie wesele nie ma może ciężaru legendarnej produkcji Wojciecha Smarzowskiego i momentami jest może za bardzo śmiechowe, ale jako tło dla przedstawionej opowieści prezentuje się całkiem nieźle. Oczywiście ja preferowałbym znaczniejsze zagęszczenie klimatu, zwiększenie poziomu mroczności oraz rozszerzenie aury tajemniczości na całość. Tak więc może nie poszedłbym śladami Smarzowskiego, lecz dumnie kroczył ścieżką wytyczoną ponad sto lat temu przez Wyspiańskiego. Niemniej, tak naprawdę niewiele mogę zarzucić Marcinowi Wronie – i to akurat nie dlatego, że aktualnie nie żyje. W obserwacji przaśności polskiego wiejskiego wesela nie posunął się wcale zbyt daleko – najważniejsza jest przecież wódka i żenujące zabawy weselników. Momentami reżyserowi udało się zbudować klimat tak znakomity, że zdecydowanie zahacza oceny wyższe niż wystawiona poniżej. Wielkie brawa za piękne zdjęcia oraz doskonale dobrane plenery – obrzydliwie brzydkie miasteczko (Świerże Górne w województwie mazowieckim) i kamieniołom. Ponadto w "Demonie" tak naprawdę nic do końca nie jest jasne – spora ilość niedopowiedzeń pozwala na raczej swobodną interpretację.
źródło: http://www.filmweb.pl
Kiedy dowiedziałem się, że do głównej roli zaangażowano obcokrajowca, pomyślałem sobie, że z pewnością zaraz obejrzę powtórkę casusu Czarnego z "Młodych Wilków". Jednakże, ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, Itay Tiran zagrał w mistrzowski sposób. Rola Piotra to jedna z najlepszych i najbardziej przejmujących kreacji, jakie oglądałem ostatnio na polskich ekranach. Wielkie brawa za doskonałe odegranie emocji targających bohaterem oraz znakomite preludium kompletnego szaleństwa. Takie występy obcokrajowców to ja rozumiem! Niezwykle młodzieżowo zagrała również Agnieszka Żulewska, wcielająca się w pannę młodą. Między obojgiem głównych postaci udało się wytworzyć prawdziwą ekranową chemię, która emanuje na widza wprost z ekranu. Na wyróżnienie zasłużyli natomiast z pewnością Tomasz Schuchardt (Jasny, brat Żanety) oraz Adam Woronowicz (Lekarz) za ciekawe role w konwencji śmiechowo-pijackiej. Jeśli miałbym postawić jakieś zarzuty dotyczące castingu to z pewnością wskazałbym na Andrzeja Grabowskiego, a w szczególności na Cezarego Kosińskiego (Ksiądz). Z mojej perspektywy obaj wymienieni aktorzy są straszliwie rozpoznawalni i zdecydowanie lepiej byłoby zatrudnić mniej opatrzone twarze.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Demon" to naprawdę solidne kino z momentami prawdziwego błysku, które zdecydowanie wybijają produkcję Marcina Wrony ponad polską przeciętność. Mistrzowska kreacja Itaya Tirana oraz niepokojąca, pełna niedopowiedzeń fabuła to największe zalety tego filmu. Wypada jedynie ubolewać nad przedwczesną śmiercią reżysera, który niestety nie dostarczy nam więcej tego rodzaju rozrywki. Naprawdę, warto zapoznać się bliżej z "Demonem".
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 7/10.