wtorek, 30 sierpnia 2022

"Licorice Pizza" (2021)

I met the girl I'm gonna marry one day, Greg.

Kiedy ja zaczynam pisać ten tekst, wakacje powoli dobiegają końca, a w coraz chłodniejsze wieczory bandy młodzieży szukają ostatnich melanży i baletów przed powrotem do szkoły (Z jakiegoś okna leci fu-gee-la-la; Widać, że płynie ostatni letni balet). W sumie od dłuższego czasu wakacje są dla mnie pojęciem czysto abstrakcyjnym, ponieważ ostatnie prawdziwe wakacje w wakacje miałem jeszcze za czasów studenckich, gdzieś dekadę temu, a w międzyczasie moje życie uległo zasadniczym przemianom. Niemniej zawsze z nostalgią spoglądam na dzieciaki u progu kolejnego roku szkolnego, wspominając tamte zamierzchłe dzieje. Ostatnio nawet próbowałem zwiedzić moje stare, kieleckie liceum pozbawione patronki, ale gadatliwa strażniczka bramy pozostała nieprzejednana i skończyło się na podziwianiu rzeźb w ogrodach Plastyka. Niemniej teraz wakacje kojarzą mi się przede wszystkim z kolejną edycją Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie Pod Baranami. W tym roku odbywa się już szesnasta edycja i postanowiłem Wam zaprezentować dokładnie trzy tytuły, które miałem okazję zobaczyć (a dysponuję zdecydowanie mniejszą ilością czasu niż dotychczas). Kolejność będzie raczej zupełnie przypadkowa, a na pierwszy ogień, głównie z powodu nostalgii, idzie "Licorice Pizza" w reżyserii Paula Thomasa Andersona.
© 2021 Universal Pictures.

"Licorice Pizza" opowiada historię Gary’ego (Cooper Hoffman), wygadanego i bezczelnego nastoletniego aktora i biznesmena z San Fernando Valley, który nie przepuści żadnej okazji, aby zarobić jakieś hajsy. Jednak egzystencja naszego bohatera zmienia się, gdy przypadkowo poznaje o wiele starszą Alanę (Alana Haim). Chłopak ewidentnie zafascynowany nową koleżanką dokłada wszelkich starań, aby nawiązać z nią znacznie bliższą relację. I w zasadzie tyle można napisać o fabule najnowszego filmu Paula Thomasa Andersona, ponieważ to w zasadzie pokrętne relacje Gary’ego i Alany wypełniają cały ekranowy czas.
© 2021 Universal Pictures.

Zanim przejdę do sedna warto poświęcić parę słów na wyjaśnienie dosyć nietypowego tytułu tej produkcji. Licorice Pizza, czyli lukrecjowa pizza to nazwa sieci sklepów z płytami winylowymi, które działały w południowej Kalifornii w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, czyli mniej więcej wtedy, gdy rozgrywa się akcja filmu (dokładnie jest to burzliwy 1973 rok). A skąd z kolei wzięła się taka nietypowa nazwa ? Ano winyle wyglądają przecież niemal jak lukrecjowa pizza! I chociaż to określenie nie pojawia się w ogóle w tej produkcji, to muzyka ma w niej ogromne znaczenie. Jeśli miałbym porównać "Licorice Pizza" do jakiegoś innego tytułu pod względem klimatu, to od razu nasuwa mi się "Once Upon a Time in Hollywood" Quentina Tarantino. Oba filmy są bowiem podróżami w przeszłość, może trochę wyidealizowanymi, ale przede wszystkim stawiającymi na nostalgię. Natomiast w kontekście twórczości Paula Thomasa Andresona to zdecydowanie bardziej "Inherent Vice" niż "Magnolia" czy "Nić widmo". W filmie, którego tytuł nawiązuje bezpośrednio do płyty winylowej, nie mogło oczywiście zabraknąć muzyki. Ścieżka dźwiękowa wypada wprost rewelacyjnie i doskonale wpasowuje się w klimat "Licorice Pizza". Na koniec akapitu moje prywatne przemyślenie niezwiązane z niczym konkretnym: bohaterowie filmu biegają naprawdę dużo!
© 2021 Universal Pictures.

Fabuła "Licorice Pizza" nie dąży do jakiegoś konkretnego celu. Raczej na tle różnych, często niewynikających z siebie wydarzeń, przyglądamy się bliżej burzliwej relacji Gary’ego i Alany. A więc podróżujemy przez musicalowe występy i castingi, biznesy ze sprzedażą łóżek wodnych, zwiedzamy salony gier, jemy kolacje z podstarzałymi gwiazdami Hollywood, ale też zahaczamy o poważne sprawy mające wpływ na naszych młodzieżowych bohaterów (jak choćby embargo naftowe po wojnie Jom Kipur czy czynny udział Alany w kampanii radnego L.A. Joela Wachsa). I otrzymujemy również pełne spektrum emocji: od typowych, bezmyślnych wygłupów nastolatków przez zaczątki pierwszych romansów po przejmujące dramaty miłosne i sceny pełne niepokoju (jak choćby motyw z mężczyzną obserwującym biuro radnego). A co najciekawsze, część filmowych postaci oraz wydarzeń nawiązuje do tak zwanej prawdy historycznej. Żeby nie przynudzać przepisywaniem trivi z IMDb wspomnę jedynie, że postać Gary’ego została oparty na amerykańskim aktorze i producencie, Gary’m Goetzmanie, który filmową karierę zaczął w młodym wieku i rzeczywiście zajmował się sprzedażą łóżek wodnych oraz prowadził salon gier. A ponadto restauracja The Tail O’ the Cock, w której wiele czasu spędzają bohaterowie filmu, istniała naprawdę (została zamknięta w 1987 roku).
© 2021 Universal Pictures.

Pod względem aktorstwa ten film naprawdę miażdży. Cooper Hoffman (syn zmarłego w 2014 roku Philipa Seymoura Hoffmana) w swoim debiucie aktorskim (sic!) stworzył wręcz rewelacyjną kreację bezczelnego i pewnego siebie Gary’ego, który potrafi być tak samo irytujący, jak i do rany przyłóż. Na równie wielkie, jeszcze jeśli nie większe, propsy zasłużyła Alana Haim za genialną i bezbłędną kreację Alany. Dlaczego ta dwójka nie otrzymała nominacji do Oscarów pozostaje dla mnie całkowitą tajemnicą. Ale choć na ekranie oglądamy przeważnie Alanę i Gary’ego "Licorice Pizza" ma rewelacyjne występy epizodyczne. Sean Penn (Jack Holden) i Tom Waits (Rex Blau) dają niezapomniany popis w scenie rozgrywającej się w restauracji The Tail O’ the Cock. Iyana Halley i George DiCaprio (tak, tak ojciec Leonardo!) podkręcają seksualne napięcie w fascynacji łóżkami wodnymi. Bradley Cooper, wcielający się w prawdziwego producenta filmowego Johna Petersa, szarżuje bez opamiętania, ale efekt jest znakomity. Czy choćby Jon Beavers, wcielający się w zwykłego kolesia stalkującego biuro radnego! Albo wspomnijmy jeszcze całą rodzinę Haimów, która na ekranie fantastycznie odgrywa filmową rodzinę Alany! Pod względem aktorstwa drugoplanowego i epizodycznego jest to z pewnością jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem w całym swoim życiu!
© 2021 Universal Pictures.

Oglądając "Licorice Pizza" poczułem mocną falę nostalgii za czasami, które już nie wrócą (czytaj za młodością). Niemal beztroskie perypetie bohaterów mają w sobie niezaprzeczalny urok i seans zapamiętałem bardzo przyjemnie. Na tyle przyjemnie, że co jakiś czas będę miał ochotę powrócić do filmu Andersona, podobnie jak do genialnego "Dazed and Confused", który również dotyczy młodzieńczych czasów. Jeśli pragniecie udać się w podróż pełną nostalgii, odpalajcie bez najmniejszego wahania!
© 2021 Universal Pictures.

Ocena: 9/10.

niedziela, 31 lipca 2022

"Annette" (2021)

It's sad but it's true. Now you have nothing to love.

W mojej dotychczasowej, świadomej przygodzie z kinematografią przeważnie z musicalami miałem tyle wspólnego z co samochodami drogimi, czyli nic. Pamiętam oczywiście z dzieciństwa "Spotkamy się w St. Louis" (chociaż nie potrafię zrozumieć dlaczego akurat ten film zapadł mi tak dobrze w pamięć) czy "Deszczową piosenkę", ale jak w latach 90-tych ubiegłego stulecia miałem cztery kanały telewizyjne to za wielkiego wyboru nie było i oglądałem po prostu wszystko jak leci. Z biegiem lat starałem się poszerzać horyzonty, ale jednak z musicalami dalej mi było raczej średnio po drodze. "Moulin Rouge!" czy "Chicago" nie zrobiły na mnie większego wrażenia i w zasadzie dopiero po "La La Land" trochę zmieniłem podejście do tego gatunku, aczkolwiek nadal nie jest to moja ulubiona kategoria (chociaż niedawno byłem na koncercie muzyki musicalowej w Wieliczce w ramach Summer Music Festival 2022). Spytacie zatem słusznie: to czemuż, ach czemuż, Majkonie drogi, wziąłeś się za oglądanie i pisanie recenzji musicalu "Annette"? Albowiem odpowiedzią jedyną słuszną jest, iż w ostatnich miesiącach odciętym jestem od nowości kinowych i na serwisach streamingowych polegać muszę, a tu nowości mało pojawia się, a ponadto koncept filmu w reżyserii Leosa Caraxa wydawał mi się dosyć absurdalny.


"Annette" to historia nietypowej miłości. Henry McHenry (Adam Driver), znany stand-uper z dosyć specyficznym poczuciem humoru poznaje światowej sławy śpiewaczkę operową Ann Defrasnoux (Marion Cotillard). Chociaż wydawałoby się, że oboje są z różnych bajek to ich związek funkcjonuje na tyle dobrze, że postanawiają się pobrać. Jednak idylla zaczyna się psuć wraz z narodzinami ich córki, tytułowej Annette (w którą wcieli się pod koniec filmu Devyn McDowell). Mroczna natura Henry’ego, uaktywniona wskutek kryzysu kariery, pcha bohatera ku nieuchronnej tragedii.

"Annette" jak na musical jest dosyć nietypowym filmem (przynajmniej dla mnie, ponieważ z powodu mojej wyraźnej ignorancji nie oglądam zbyt wielu produkcji z tego gatunku). Piosenki pojawiają się w dosyć nieoczekiwanych i zaskakujących momentach – przykładowo w scenach seksu czy narodzin Annette - bo, że śpiewanie zastępuje normalne dialogi między bohaterami to wszyscy mogli się przecież spodziewać. W tym miejscu chciałbym bardzo pochwalić wykorzystanie w wielu miejscach filmu kobiecego chórku, który daje moim zdaniem wspaniałe efekty wokalne i znacznie wzbogaca warstwę muzyczną musicalu. Szkoda natomiast, że wraz z rozwojem fabuły chórek pojawia się coraz rzadziej, aż w końcu zanika zupełnie (chyba, że źle to zapamiętałem). Piosenki wykorzystanie w filmie nie są może materiałem na super przeboje, ale potrafią wpadać w ucho i dobrze się sprawdzają w trakcie seansu. Ponadto na plus należy zaliczyć, że wszyscy aktorzy z wyjątkiem Marion Cotillard sami śpiewali swoje kwestie (co łatwo oczywiście zrozumieć, bo raczej trudno oczekiwać od francuskiej aktorki, aby nagle zaczęła dysponować operowym wokalem). Podsumowując pod względem warstwy muzycznej "Annette" jest jak najbardziej udana.

Mroczna i niepokojąca fabuła natomiast raczej średnio kojarzy mi się z musicalem. Henry próbując uporać się z kryzysem kariery zdecydowanie nadużywa alkoholu, co oczywiście prowadzi do werbalnej, a potem fizycznej przemocy wobec bliskich. Dodatkowo jego sytuację pogarszają oskarżenia o nadużycia wobec kobiet z przeszłości, które w końcu wychodzą na światło dzienne. Natomiast trochę średnio przedstawiono, przynajmniej w mojej jakże skromnej opinii, motywację naszego bohatera do czynienia zła. Czyżby zwykła zazdrość o międzynarodową karierę była tak trywialnym powodem? A może Henry od początku był po prostu pojebem, który jeszcze jako tako kontrolował swoje zbrodnicze popędy, a dopiero nadużywanie alkoholu wyzwoliło w nim wszystko co starannie ukrywał przez lata? No cóż, akurat ta kwestia pozostaje dla mnie zagadką, acz w scenicznych występach Henry’ego przewija się jakiś niepokój. Swoją drogą muszę pochwalić twórców za intrygujący sceniczny wizerunek bohatera – chociaż oglądam mało stand-up’u i może to jest po prostu normalne (przynajmniej w USA).

Jeśli chodzi o aktorstwo to w "Annette" liczą się tak naprawdę tylko trzy osoby. Po tym filmie Adam Driver wydaje mi się być niezwykle uniwersalnym aktorem, który nawet zaśpiewać na ekranie się nie lęka. Bardzo dobra rola, dodatkowo wsparta nienajgorszymi występami wokalnymi, więc z pewnością można zaliczyć występ na zdecydowany plus. Podobnie jest w przypadku Marion Cotillard, acz w przypadku Francuzki musimy pominąć propsy za partie wokalne o czym pisałem wyżej. Niemniej bardzo dobrze wpasowała się rolę śpiewaczki operowej i matki. Jednak największym zaskoczeniem był dla mnie występ Simona Helberga, który bardzo wiele zrobił, aby dołączyć do obsady musicalu. Aktor znany przede wszystkim z serialu "The Big Bang Theory" totalnie zaskoczył mnie swoją przejmującą kreacją. Na mały plusik zasługuje natomiast Devyn McDowell za scenę rozgrywającą się w więzieniu.

Jak na moje musicalowe standardy "Annette" prezentuje się dosyć nietypowo. Niemniej jest to przypadek interesującego kina, przy czym podejrzewam, że znajdą się osoby, który zrezygnują z seansu dosyć szybko. Dla jednak było to ciekawe doświadczenie i mogę Wam polecić tę produkcję głównie z uwagi na jej wyjątkowość.
Ocena: 7/10.

środa, 30 marca 2022

"The Matrix Resurrections" (2021)

 I'm sure you can understand why our beloved parent company, Warner Brothers, has decided to make a sequel to the trilogy.

Kiedy usłyszałem o planach nakręcenia czwartej części "Matrixa" zadałem sobie jedno, zasadnicze pytanie: czemu ma to kurwa służyć (abstrahując oczywiście od nienasyconej nigdy chęci zysku Warner Bros.)? Oryginalna trylogia była przecież kompletna pod każdym względem, w szczególności fabularnym i zawsze uznawałem ją za zamknięty raz na zawsze rozdział. Nie będzie wielkim spoilerem przypomnienie faktu, że zarówno Neo, jak i Trinity, zakończyli swoje żywoty w "The Matrix: Revolutions", więc kiedy zobaczyłem ich w trailerze najnowszej części byłem slightly surprised. Tym razem za projekt zatytułowany "The Matrix Resurrections" miała odpowiadać wyłącznie jedna z sióstr Wachowskich – Lana. Mimo wysoce uzasadnionych obaw, potęgowanych przez oglądanie wielu zupełnie niepotrzebnych sequeli i prequeli, "Matrix" to jednak "Matrix", nawet jeśli druga i trzecia odsłona nie była tak przełomowe jak pierwsza część. Przed seansem odświeżyłem sobie oryginalną trylogię, żeby lepiej przygotować się do pisania recenzji, co Wam również zalecam, gdyż pamięć bywa niezwykle ulotna.

© 2021 WARNER BROS. ENT.

Thomas Anderson (Keanu Reeves) to uznany twórca gier komputerowych, którego największym sukcesem okazała się trylogia Matrix. Obecnie prowadzi jednak raczej smutny żywot, odczuwając wypalenie zawodowe i bezcelowość egzystencji. Regularne wizyty u psychologia (Neil Patrick Harris) mają poprawić kondycję psychiczną naszego bohatera. A staje przed nim nie lada wyzwanie, ponieważ pazerna korporacja Warner Bros. (tak, naprawdę, to jest w tym filmie!!!), za pośrednictwem szefa (Jonathan Groff), zmusza Thomasa do stworzenia kolejnej części gry „Matrix”. Tymczasem dzięki programowi stworzonemu wcześniej przez Andersona nowe pokolenie rebeliantów reprezentowane przez Bugs (Jessica Henwick) podejmuje karkołomną próbę wyzwolenia umysłu Neo z okowów cyfrowej tyranii.

© 2021 WARNER BROS. ENT.

Niestety od samego początku widać, że nowy "Matrix" jest kompletnie zbędną i bezcelową produkcją, o której można pamiętać dłuższą chwilę wyłącznie z powodu totalnej zbędności i bezcelowości powstania tego filmu (oprócz oczywiście chęci zarobienia miliona monet). Wyobraźcie sobie bowiem, że sporą część tej produkcji wypełniają prawdziwe fragmenty z oryginalnej trylogii, te same sceny z kompletnie innymi aktorami (po co???) albo reinterpretacja tychże scen z aktualnymi bohaterami "Zmartwychwstań". To ostatnie rozwiązanie jest chyba najgorsze, ponieważ zakrawa na totalną parodię pierwszego "Matrixa", aczkolwiek pozbawioną wdzięku i klasy (i jeszcze wcale nieśmieszną). Pierwszego spotkania Neo i Morfeusza 2.0 w toalecie nie można potraktować w żaden sposób poważnie. Również późniejsza walka w biurze z nagłym uaktywnieniem się agenta Smitha 2.0 (What the fuck?) jest po prostu bez sensu i do niczego nie prowadzi. W zasadzie fabuła "Zmartwychwstań" wygląda jak wysoce nieudolna (i całkowicie zbędna) próba zremakowania pierwszego "Matrixa" na potrzeby współczesnej widowni. Przy czym nic nie jest tak zajebiste i innowacyjne jak w 1999 roku, a wyjaśnienie z jakiego powodu Neo i Trinity w ogóle żyją jest po prostu nie do zaakceptowania.

© 2021 WARNER BROS. ENT.

Ogólnie to nowa wersja Matrixa (chodzi mi o świat wirtualny) jest zarządzana w korporacyjnym stylu przez wysoce wkurwiającą postać Analityka (Neil Patrick Harris), którą wstyd mi nawet zestawiać z Architektem, znanym z poprzednich części. W nowej wersji systemu mamy zatem boty-kamikadze, funkcję rój i odwrót od tradycyjnych agentów. Nie ma to oczywiście żadnego sensu, tak jak sceny walki prawie 60-letniego Keanu Reeves. Slow motion, liczne cięcia montażowe i nieudolna choreografia. Widać gołym okiem, że Keanu jest naprawdę zmęczony albo ma już po prostu wyjebane na to wszystko. Zresztą jaki jest sens walki wręcz skoro Neo dalej może naginać prawa fizyki w Matrixie przykładowo powstrzymując kule (co zresztą robi często)? Jednym z najbardziej kuriozalnych rozwiązań jest zatrzymanie (spowolnienie) czasu przez Analityka, przy jednoczesnej niezdolności tej postaci do zatrzymania choćby cyfrowej windy, którą poruszają się bohaterowie. Naprawdę się to ciężko ogląda i chociaż miałem nadzieję, że uda się za jednym razem to musiałem podzielić seans na kilka części, a przy każdym odpaleniu filmu myślałem tylko o tym, aby się skończył jak najszybciej. W przeciwieństwie do poprzednich części "Zmartwychwstania" nie wnoszą praktycznie niczego. Jedyna rzecz, która mnie naprawdę zaintrygowała to sympatyczne maszyny przybierające zwierzęce formy. Pozostałe efekty specjalne nie wyróżniają się niczym wyjątkowym na tle innych, współczesnych produkcji. Bardzo przykre jest, że najlepszą sceną w filmie jest krótka sekwencja kąpieli z gumową kaczką…

© 2021 WARNER BROS. ENT.

Wiem, że Keanu Reeves będzie zawsze spoko, ale Neo w jego wykonaniu to po prostu zmęczony życiem człowiek (i to dosłownie). Odniosłem wrażenie jakby brał udział w tym przedsięwzięciu z nie do końca własnej woli (podobnie jak filmowy Thomas Anderson przymuszony do tworzenia kolejnej części gry), ale na pewno hajs się zgadza, więc można zapomnieć o tym projekcie. Największy problem to fakt, że tak naprawdę średnio obchodził mnie los Neo w "Zmartwychwstaniach", a Keanu niewiele zrobił, żeby to zmienić. Trochę lepiej wypadła Carrie-Anne Moss powracająca do roli Trinity, ale poprzez niedorzeczne i absurdalne rozwiązania scenariuszowe jakoś nie chcę pamiętać o tej kreacji. Nowy agent Smith w wykonaniu Jonathana Groffa nawet na moment nie zbliża się do pamiętnego występu Hugo Weavinga, więc szkoda marnować czas na opisywanie jego aktorstwa. Podobnie jest zresztą z Analitykiem, którego dosyć irytująco odgrywa Neil Patrick Harris. Yahya Abdul-Mateen II wykreował totalnie przeszarżowanego Morfeusza, niemalże wypadającego parodystycznie, a przy okazji pozbawionego wszelkiej powagi i charyzmy Laurence’a Fishburne’a. Na tym słabym tle całkiem przyzwoicie radzi sobie Jessica Henwick, ale Bugs w porównaniu do bohaterów z oryginalnej trylogii wypada kompletnie nijako.

© 2021 WARNER BROS. ENT.

"Matrix Zmartwychwstania" zapamiętam jako film całkowicie niepotrzebny i kompletnie nic nie wnoszący do oryginalnej trylogii. Stworzony bez żadnego świeżego pomysłu i opierający się jedynie na wysoce wtórnym, a jednocześnie wyjątkowo nieudolnym remake’owaniu pierwszej części ku potencjalnej uciesze współczesnej widowni. To niestety kolejny przykład legendy zniszczonej przez chciwość i pazerność wytwórni filmowej.

© 2021 WARNER BROS. ENT.

Ocena: 4/10.


poniedziałek, 31 stycznia 2022

"The Beach" (2000)

Anywhere you go, desire is desire. The sun cannot bleach it, nor the tide wash it away...

Dzisiaj chciałbym zaproponować Wam podróż w odległą przeszłość. W sumie jest to propozycja w stylu radzieckim albo nie do odrzucenia, gdyż nie pozostawiam Wam właściwie wyboru (chociaż oczywiście możecie nie czytać dalej). Niemniej, przenieśmy się do roku 2000, gdy nie było jeszcze YouTube’a, Facebooka ani Instagrama, a wyniki meczów sprawdzało się na Telegazecie, a nie na LiveScore. Muzyki słuchałem wtedy przeważnie z kaset, ponieważ albumy na CD były przeważnie minimum dwukrotnie droższe, no i ogólnie było totalnie inaczej niż teraz. W tamtych zamierzchłych czasach dostęp do Internetu był prawdziwą rzadkością: albo szło się do kafejki albo można było skorzystać na lekcji informatyki. Toteż normalną praktyką było opowiadanie sobie nawzajem o filmach, które się akurat obejrzało w kinie. I tutaj przechodzę właśnie do wydarzenia, które ponad 20 lat temu popchnęło mnie do napisania tego tekstu. Co prawda nie jestem w stanie przypomnieć sobie kiedy dokładnie miało ono miejsce, ale wnioskuję, że skoro polska premiera "Niebiańskiej plaży" miała miejsce 31 marca 2000 roku, to z urywek wspomnień postawiłbym na okres wakacyjny. Otóż moja kuzynka obejrzawszy film Danny’ego Boyle’a w pińczowskim kinie zdała mi obszerną relację z seansu, uwzględniają całą fabułę i wszystkie jej zwroty. Wówczas byłem pod potężnym wrażeniem tej opowieści i zapragnąłem również obejrzeć "Niebiańską plażę". Ale mijały lata, telewizyjne premiery, minęła epoka torrentów, a ja dalej nie mogłem zrealizować tego postanowienia (oczywiście nie było to tak, że cały czas o nim pamiętałem). I dopiero teraz, po 22 długich latach od tej konwersacji, wreszcie udało mi się to zrobić!

20th Century Fox

"The Beach", bo taki oryginalnie nosi tytuł film w reżyserii Danny’ego Boyle’a, zostało oparte na powieści Alexandra Garlanda z 1996 roku. Co ciekawe brytyjski pisarz zrobił potem ciekawą karierę w branży filmowej, najpierw jako scenarzysta (m.in. "28 dni później", "W stronę słońca", "Dredd"), a potem jako reżyser ("Ex Machina", "Anihilacja"). Richard (Leonardo DiCaprio), młody amerykański turysta, spotyka w podrzędnym hotelu w Bangkoku obłąkanego Daffy’ego (Robert Carlyle), który opowiada mu o pięknej, tajemniczej plaży. Po samobójczej śmierci szalonego mężczyzny (przy czym jest to dosyć spektakularna śmierć), Richard znajduje mapę prowadzącą do tego cudu natury. Werbując do spółki francuską parę Françoise (Virginie Ledoyen) i Ėtienne’a (Guillaume Canet), młody podróżnik wyrusza na poszukiwanie przygody!

20th Century Fox

Muszę przyznać, że po 22 latach od premiery "Niebiańska plaża" prezentuje się całkiem nieźle, aczkolwiek nie oznacza to wcale, że jest filmem wybitnym. Proces starzenia się następuje raczej godnie, choć wiadomo powszechnie, że gdyby ta produkcja powstawała współcześnie to z połowę ekranowego czasu zajęłoby pewnie wrzucanie relacji na Insta. Filmowa niebiańska plaża istnieje naprawdę, nazywa się Maya i znajduje się na niezamieszkałej, tajlandzkiej wyspie Koh Phi Phi Leh. W trakcie kręcenia "The Beach" twórcy postanowili troszkę podrasować tę i tak już epicką miejscówkę (i nie chodzi tu o efekty specjalne użyte na ekranie), w efekcie czego, gdy przyszły sezonowe burze, doszło do katastrofy ekologicznej. Wskutek procesu sądowego wytwórnia Fox została zobowiązana do naprawienia szkód w środowisku naturalnym, które powstały w wyniku kręcenia filmu. To troszkę ironiczne w kontekście dosyć proekologicznego przesłania "Niebiańskiej plaży".

20th Century Fox

Niemniej wracając do filmu to osobiście raziły mnie niektóre rozwiązania fabularne wybierane przez bohaterów. Przykładowo Richard, mając praktycznie nieograniczone możliwości przepędzenia intruzów próbujących dostać się na wyspę, popada w dżunglowe szaleństwo (tak, wiem, złożyły się na to jeszcze inne czynniki) i swoją bezczynnością doprowadza do tragedii, a pośrednio do smutnego finału całej historii. Swoją drogą motywy działania naszego bohatera podczas samotnego pobytu w dżungli dla widzów filmu mogą wydawać się dziwne i niejasne, niemniej w wersji książkowej Richard był mocno zainteresowany Wietnamem, co pozwala w pewien sposób wyjaśnić jego odpałowe zachowania. Dla kontrastu fajnie ukazano przemianę na pozór harmonijnej, hedonistycznej wspólnoty pod wpływem dramatycznych wydarzeń, które prowadzą do nieodwracalnego upadku autorytetu przywódczyni grupy. Nie spodziewałem się również, że "Niebiańska plaża" będzie filmem aż tak brutalnym – skutki ataku rekina czy pozostałości po samobójstwie Daffy’ego ukazano na ekranie bardzo krwiście i wysoce nieprzyjemnie. Swoją drogą swoistą przewrotność rajskiej plaży bohaterowie odkrywają jeszcze zanim dotrą do upragnionego celu. Na koniec pragnę zwrócić uwagę na bardzo przyjemny singiel Pure Shores brytyjskiego zespołu All Saints, który kiedyś bujał w liście przebojów 30 ton promując film Danny’go Boyle’a.

20th Century Fox

Leonardo DiCaprio wcielając się w Richarda ma bardzo dobre momenty, wygląda też odpowiednio młodzieńczo i może trochę naiwnie. Niemniej, gdy zapierdala po dżungli opętany szaleństwem, wydaje się być stworzony do tej roli (chociaż Danny Boyle chciał zaangażować Ewana McGregora). Dla odmiany trochę słabo w roli Françoise wypada Virginie Ledoyen, w szczególności, gdy zestawimy ją z partnerującym jej Guillaumem Canetem (przejmujący i szlachetny Ėtienne). Ciekawą kreację stworzyła natomiast Tilda Swinton, wcielająca się w niby spoko przywódczynię wyspiarskiej ferajny, Sal. Jednak gdybym miał wyróżnić tylko jedną postać, to zdecydowanie stawiam na epizod Roberta Carlyle’a, który bezbłędnie zagrał opętanego szaleństwem Daffy’ego.

20th Century Fox

"Niebiańska plaża" po długich 22 latach oczekiwania nie okazała się rozczarowaniem, ale też nie przyniosła mi jakiegoś większego zachwytu. Film Danny’ego Boyle’a na pewno będę kojarzył z młodym Leonardo DiCaprio, pięknymi plenerami, samobójstwem Daffy’ego oraz piosenką Pure Shores. Jak na tyle lat oczekiwania na seans to i tak całkiem fajnie.

20th Century Fox

Ocena: 7/10.