It's sad but it's true. Now you have nothing to love.
W mojej dotychczasowej, świadomej przygodzie z kinematografią przeważnie z musicalami miałem tyle wspólnego z co samochodami drogimi, czyli nic. Pamiętam oczywiście z dzieciństwa "Spotkamy się w St. Louis" (chociaż nie potrafię zrozumieć dlaczego akurat ten film zapadł mi tak dobrze w pamięć) czy "Deszczową piosenkę", ale jak w latach 90-tych ubiegłego stulecia miałem cztery kanały telewizyjne to za wielkiego wyboru nie było i oglądałem po prostu wszystko jak leci. Z biegiem lat starałem się poszerzać horyzonty, ale jednak z musicalami dalej mi było raczej średnio po drodze. "Moulin Rouge!" czy "Chicago" nie zrobiły na mnie większego wrażenia i w zasadzie dopiero po "La La Land" trochę zmieniłem podejście do tego gatunku, aczkolwiek nadal nie jest to moja ulubiona kategoria (chociaż niedawno byłem na koncercie muzyki musicalowej w Wieliczce w ramach Summer Music Festival 2022). Spytacie zatem słusznie: to czemuż, ach czemuż, Majkonie drogi, wziąłeś się za oglądanie i pisanie recenzji musicalu "Annette"? Albowiem odpowiedzią jedyną słuszną jest, iż w ostatnich miesiącach odciętym jestem od nowości kinowych i na serwisach streamingowych polegać muszę, a tu nowości mało pojawia się, a ponadto koncept filmu w reżyserii Leosa Caraxa wydawał mi się dosyć absurdalny.
"Annette" to historia nietypowej miłości. Henry McHenry (Adam Driver), znany stand-uper z dosyć specyficznym poczuciem humoru poznaje światowej sławy śpiewaczkę operową Ann Defrasnoux (Marion Cotillard). Chociaż wydawałoby się, że oboje są z różnych bajek to ich związek funkcjonuje na tyle dobrze, że postanawiają się pobrać. Jednak idylla zaczyna się psuć wraz z narodzinami ich córki, tytułowej Annette (w którą wcieli się pod koniec filmu Devyn McDowell). Mroczna natura Henry’ego, uaktywniona wskutek kryzysu kariery, pcha bohatera ku nieuchronnej tragedii.
"Annette" jak na musical jest dosyć nietypowym filmem (przynajmniej dla mnie, ponieważ z powodu mojej wyraźnej ignorancji nie oglądam zbyt wielu produkcji z tego gatunku). Piosenki pojawiają się w dosyć nieoczekiwanych i zaskakujących momentach – przykładowo w scenach seksu czy narodzin Annette - bo, że śpiewanie zastępuje normalne dialogi między bohaterami to wszyscy mogli się przecież spodziewać. W tym miejscu chciałbym bardzo pochwalić wykorzystanie w wielu miejscach filmu kobiecego chórku, który daje moim zdaniem wspaniałe efekty wokalne i znacznie wzbogaca warstwę muzyczną musicalu. Szkoda natomiast, że wraz z rozwojem fabuły chórek pojawia się coraz rzadziej, aż w końcu zanika zupełnie (chyba, że źle to zapamiętałem). Piosenki wykorzystanie w filmie nie są może materiałem na super przeboje, ale potrafią wpadać w ucho i dobrze się sprawdzają w trakcie seansu. Ponadto na plus należy zaliczyć, że wszyscy aktorzy z wyjątkiem Marion Cotillard sami śpiewali swoje kwestie (co łatwo oczywiście zrozumieć, bo raczej trudno oczekiwać od francuskiej aktorki, aby nagle zaczęła dysponować operowym wokalem). Podsumowując pod względem warstwy muzycznej "Annette" jest jak najbardziej udana.
Mroczna i niepokojąca fabuła natomiast raczej średnio kojarzy mi się z musicalem. Henry próbując uporać się z kryzysem kariery zdecydowanie nadużywa alkoholu, co oczywiście prowadzi do werbalnej, a potem fizycznej przemocy wobec bliskich. Dodatkowo jego sytuację pogarszają oskarżenia o nadużycia wobec kobiet z przeszłości, które w końcu wychodzą na światło dzienne. Natomiast trochę średnio przedstawiono, przynajmniej w mojej jakże skromnej opinii, motywację naszego bohatera do czynienia zła. Czyżby zwykła zazdrość o międzynarodową karierę była tak trywialnym powodem? A może Henry od początku był po prostu pojebem, który jeszcze jako tako kontrolował swoje zbrodnicze popędy, a dopiero nadużywanie alkoholu wyzwoliło w nim wszystko co starannie ukrywał przez lata? No cóż, akurat ta kwestia pozostaje dla mnie zagadką, acz w scenicznych występach Henry’ego przewija się jakiś niepokój. Swoją drogą muszę pochwalić twórców za intrygujący sceniczny wizerunek bohatera – chociaż oglądam mało stand-up’u i może to jest po prostu normalne (przynajmniej w USA).
Jeśli chodzi o aktorstwo to w "Annette" liczą się tak naprawdę tylko trzy osoby. Po tym filmie Adam Driver wydaje mi się być niezwykle uniwersalnym aktorem, który nawet zaśpiewać na ekranie się nie lęka. Bardzo dobra rola, dodatkowo wsparta nienajgorszymi występami wokalnymi, więc z pewnością można zaliczyć występ na zdecydowany plus. Podobnie jest w przypadku Marion Cotillard, acz w przypadku Francuzki musimy pominąć propsy za partie wokalne o czym pisałem wyżej. Niemniej bardzo dobrze wpasowała się rolę śpiewaczki operowej i matki. Jednak największym zaskoczeniem był dla mnie występ Simona Helberga, który bardzo wiele zrobił, aby dołączyć do obsady musicalu. Aktor znany przede wszystkim z serialu "The Big Bang Theory" totalnie zaskoczył mnie swoją przejmującą kreacją. Na mały plusik zasługuje natomiast Devyn McDowell za scenę rozgrywającą się w więzieniu.
Jak na moje musicalowe standardy "Annette" prezentuje się dosyć nietypowo. Niemniej jest to przypadek interesującego kina, przy czym podejrzewam, że znajdą się osoby, który zrezygnują z seansu dosyć szybko. Dla jednak było to ciekawe doświadczenie i mogę Wam polecić tę produkcję głównie z uwagi na jej wyjątkowość.
Ocena: 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz