niedziela, 30 września 2012

Bond No. 19: "The World Is Not Enough"



Święcie przekonany, iż znam każdego Bonda z Piercem Brosnanem jak własną kieszeń, zasiadłem do 19 filmu o przygodach agenta MI6. Jak się szybko okazało "Świat to za mało” był dla mnie kompletnym zaskoczeniem i jestem obecnie przekonany, że nie oglądałem tego filmu nigdy wcześniej. Niemniej jest to typowy Bond, który nie wyłamuje się z dotychczasowej konwencji panującej w całej serii. Tytuł "The World Is Not Enough” wywodzi się z tłumaczenia łacińskiej frazy Orbis non-sufficit, która, jak się okazuje w filmie, jest dewizą rodową Bonda.
źródło: http://eu.movieposter.com/
Tym razem James Bond ma dowiedzieć się kto w finezyjny sposób zlikwidował potentata naftowego, sir Roberta Kinga. Jako, że M (Judi Dench) łączyły z nim w przeszłości specjalne relacje, 007 ma zająć się również ochroną jego córki, Elektry (Sophie Marceau). Dzielny agent brytyjskiego wywiadu wyrusza zatem do Azerbejdżanu, gdzie King Enterprises buduje rurociąg mogący zapewnić Europie Zachodniej dostawy ropy naftowej na długie dziesięciolecia. Tym razem przeciwnikiem Bonda jest nieodczuwający bólu bezwzględny terrorysta Renard (Robert Carlyle), ale to nie koniec atrakcji.
źródło: http://www.themoviescene.co.uk/index.html
Wraz z 007 tym razem zwiedzamy Azerbejdżan, Kazachstan oraz Stambuł. Film otwiera całkiem niezły pod względem wykonania pościg motorówkami po Tamizie, a i później nie możemy narzekać na brak atrakcji typowych dla serii. Wiadomo: albo przyjmujemy tę konwencję i się nią cieszymy albo hejtujemy, że nie ma realizmu, że tak się nie da, a Bond powinien umrzeć tysiąc razy. „Świat to za mało” jest jednak wyjątkowy pod pewnymi względami. Po pierwsze po raz ostatni w roli Q pojawia Desmond Llewelyn, który wcielił się w tę postać 17 razy. Na jego następcę zostaje namaszczony R – John Cleese. Po drugie, w wyniku eksplozji na początku filmu, MI6 przenosi swoją bazę z Londynu do Szkocji. Plenery wokół zamku Eilean Donan są urzekająco piękne (co ciekawe zamek ten był wykorzystany również w kultowym "Highlander”). Poza tym kilka bardzo uszczypliwych dialogów, wartka akcja oraz tradycyjne miłosne podboje Jamesa. Wszystko bardzo lekkie i przyjemne do oglądania.

Ocena: 6/10.

sobota, 29 września 2012

"Miasto prywatne"



"Miasto prywatne” to sztandarowy przykład polskiego inspirowanego wzorcami z Hollywood w wersji reprezentuję biedę. Oczywiście gangsterskie opowieści zostały bardzo mocno osadzone w polskiej, chujowej rzeczywistości. Niestety, jak przystało na każdy polski film, pod względem finansowym dzieło Jacka Skalskiego dysponowało budżetem milijon razy niższym niż przeciętny amerykański film sensacyjny. W związku z tym chciałbym zaapelować do twórców: czy naprawdę warto marnować taśmę filmową i ograniczone środki, żeby nakręcić tak żenujące gówno?
źródło: http://www.zajefajna.com/
Tym razem scenarzyści postanowili przyjebać widzowi od początku, pozostawiając go bez żadnej nadziei, że później będzie lepiej. Małe, podwarszawskie miasteczko zostało opanowane przez lokalny gang składający się z Pawika (Bogusław Linda), Dziurgi (Mirosław Baka), Aliego (Maciej Kozłowski), Kaczora (Mirosław Zbrojewicz) oraz Barnaby (Dariusz Gnatowski). Chłopacy znają się od małoletniości toteż sprawnie pacyfikują opór miejscowej ludności i z łatwością przejmują władzę w mieście. Jednakże, jak wiadomo nie od dziś, wielkie pieniądze zmieniają ludzi i sprawiają ogromne problemy, w szczególności, gdy zadziera się z rosyjską mafią.
źródło: http://dystrybucja.tvp.pl/
 Jak to się ogląda? W samotności wyjątkowo żenująco, dlatego polecam zaprosić na seans jakichś znajomych, bo wtedy może być niezły ubaw. Polecam również wszelkiego rodzaju substancje wpływające na percepcję widza, gdyż mogą one diametralnie zmienić odbiór tego obrazu. Film warto zobaczyć, aby przekonać się jak Bogusław Linda wygląda w dresie, gdyż jest to prawie jedyny outfit, w jakim pojawia się na ekranie. Niestety w scenie ślubu został porzucony na rzecz garnituru, co burzy dotychczasowy wizerunek Pawika. Śmietanka polskich aktorów może miała ubaw kręcąc "Miasto prywatne”, ale z pewnością nie przełożyło się to na jakąkolwiek wartość artystyczną. Co mogę polecić? Na pewno scenę orgii, w której obnażony do pasa Barnaba prezentuje swój kaloryfer, a Ali szczyci się klatą porośniętą prawdziwą amazońską dżunglą. Naprawdę, są to wspaniałe doświadczenia wizualne, które wyryją się w pamięci na długie lata. Warto zobaczyć również legendarną grę aktorską Piotra Cyrwusa, zanim został Ryśkiem z Klanu (tutaj w roli Ruska). Na koniec przytoczę dialog rozgrywający się pomiędzy Pawikiem i jego żoną, który mnie autentycznie ubawił:

Pawik: Nawet się mnie nie spytasz gdzie idę…
Gocha: Gdzie idziesz?
Pawik: A chuj Cię to obchodzi!

Ocena: 2/10.

czwartek, 27 września 2012

"Rambo III"


"Rambo III” – trzecia odsłona przygód Johna Rambo była nieuniknionym i logicznym posunięciem hollywoodzkich decydentów. Tym razem twórcy znacząco uprościli tytuł, ale jednocześnie wykazali się niekonsekwencją, gdyż zaburzyło to całkowicie logikę całej serii ("Rambo III” powinien nosić tytuł "Rambo: First Blood Part III”). Warto zauważyć, że w momencie wejścia do kin w 1988 roku "Rambo III” z budżetem wynoszącym 63 mln USD był najdroższym filmem w dziejach ludzkości. Jest to również wyjątkowa część, gdyż jako jedyna spośród czterech filmów nie zawiera scen osadzonych w USA.
źródło: http://www.posters555.com/
Wuj Sam ponownie potrzebuje Johna Rambo. Tym razem pułkownik Trautman (Richard Crenna) odnajduje naszego bohatera w Tajlandii. Rambo pomaga przy budowie świątyni buddystów, a w wolnych chwilach dorabia sobie walcząc na kije z miejscowym elementem. Trautman chce, aby Rambo towarzyszył mu w niezwykle trudnej misji w Afganistanie. USA postanowiło wesprzeć talibanów, przepraszam bardzo, mudżahedinów, w nierównej walce z potężną i żądną krwi afgańskich dzieciątek Armią Czerwoną. Rambo początkowo odmawia, ale gdy jego przełożony dostaje się do niewoli, bez wahania wyrusza z misją ratunkową.
Hell yeah!!!
(źródło: http://www.movieweb.com)
W porównaniu do poprzednich części "Rambo III” został ogołocony z wszelkich przejawów jakiejkolwiek głębi. Niestety proces ten, zapoczątkowany w drugiej odsłonie, posunięto dalej niż oczekiwałem. Ale jak się okazało 20 lat później nie był to jeszcze szczyt możliwości twórców. W zasadzie trudno znaleźć jakieś pozytywy. Fajnie, że w filmie znalazły się nawiązania do poprzednich części: Rambo nosi medalion należący do ukochanej poległej w wietnamskiej dżungli w poprzedniej odsłonie, a ponadto jego muskularne ciało zdobią blizny z pierwszej i drugiej części. Niestety jest to tylko trochę głupawe kino akcji i to w stylu "superhero vs rzesza noobów”. Kwiat Armii Czerwonej, który często nazywa się tu świetnie wyszkolonymi komandosami, ginie masowo w niezwykle żenujący sposób. Sprzętu udającego radziecki jest całkiem sporo, co nie może dziwić przy tak wysokim budżecie. Fabuła rozwija się tragicznie, Rambo kosi przeciwników z strzelając z biodra jedną ręką, a w finale niszczy helikopter za pomocą czołgu. Mimo wszystko warto zobaczyć, bo to jest prawdziwa klasyka kina akcji oraz przykład tego, w jaki sposób można popsuć całkiem niezłą serię.
źródło: http://www.movieweb.com
Po 11 września 2001 roku film się ogląda naprawdę bardzo wesoło. Według IMDb oryginalne wydanie “Rambo III” na VHS (pamiętacie, że coś takiego było jeszcze?) zawierało na samym końcu zdanie: “Dedicated to the brave Mujaheddin fighters”. Pod rozwagę, co się komu dedykuje.
Rambo w otoczeniu "brave Mujaheddin fighters"
(źródło: http://www.movieweb.com)
Ocena: 4/10.

PS.
Ciekawostka: Richard Crenna zagrał również w parodii "Hot Shots 2” pułkownika Waltersa, wzorowanego na postaci płk Trautmana.

sobota, 22 września 2012

"The X-Files: I Want To Believe"



"Z Archiwum X” to jeden z najważniejszych seriali mojego dzieciństwa oraz wczesnej młodości. Doskonale pamiętam jak w podstawówce czekało się na kolejny odcinek, a następnie dyskutowało o fabule w drodze do szkoły i na przerwach. Serial odcisnął piętno na wielu wypracowaniach, a co niektórzy dostali bana na oglądanie za swoją radosną twórczość. Do dziś posiadam nawet książkę zawierającą opisy odcinków z sezonów 1-3. Przyznam jednakże, że z czasem poziom "Z Archiwum X” zaczął znacząco spadać. Niektórzy wiązali to już z odejściem scenarzystów Glena Morgana i Jamesa Wonga, który zajęli się tworzeniem "Gwiezdnej Eskadry” ("Space: Above and Beyond"). Niemniej, wraz ze spadającym poziomem ukochanego dziecka Chrisa Cartera, traciłem powoli zainteresowanie serią. Z tego powodu nie mam świadomości o wydarzeniach z ostatnich 2-3 sezonów (a było ich łącznie aż 9).
źródło: http://biglight.com/
Zabierając się za "X-Files: I want to believe” liczyłem na porządną rozrywkę, pozytywnie wzbogaconą przez upływ czasu. Film powstał bowiem w 2008 roku, czyli 6 lat po emisji ostatniego odcinka serialu oraz 10 lat po pierwszej kinowej produkcji "The X-Files: Fight the Future”. Niestety kompletnie nic nie pamiętam z pierwszej odsłony, jedynie jakieś mgliste wspomnienie o mocnych powiązaniach z serialem mi się przebija, toteż nie jestem do końca kompetentny pod względem fabularnym. U pary naszych bohaterów wiele się zmieniło: oboje nie pracują już w FBI, a Scully (Gillian Anderson) jest lekarką w katolickim szpitalu. Jednakże FBI pamięta o swoich zasłużonych agentach i wykorzystując Scully wzywa Muldera (David Duchovny) do rozwiązania nietypowej sprawy. W Wirginii Zachodniej uprowadzono bowiem agentkę Biura, a jedyną szansę na jej odnalezienie jest współpraca z księdzem jasnowidzem, byłym pedofilem.
źródło: http://www.cleveland.com/
Brzmi słabo? I tak jest w rzeczywistości. Poza tym wraca znany schemat serialowy: sceptyczna Scully i łatwowierny Mulder. Nie będę ukrywał – film ogląda się tragicznie. Fabuła jest niedopuszczalnie idiotyczna i pozbawiona sensu. Na domiar złego co chwila z ust Scully padają teksty, których nie powstydziłby się Paolo Coelho („Nie możemy patrzeć razem w ciemność”, „Musisz spojrzeć w głąb siebie”). Jest to wysoce żenujące i naprawdę zachęca do wyłączenia filmu. Gdyby wyciąć te kwestie oraz ultraprzykry wątek o złym księdzu katolickim, który nie pozwala uratować Scully małego dziecka to może (powtarzam: może) uzbierałby się materiał na bardzo średni odcinek Archiwum. Nie wiedziałem również, że Wirginia Zachodnia zimą przypomina Antarktydę (oczywiście film tradycyjnie powstał w Kanadzie). Przez oglądanie tego rodzaju produkcji można się głęboko zniechęcić do serialu i zatrzeć piękne wspomnienia z dzieciństwa. Rzadko to mówię, ale tym razem kategorycznie odradzam projekcję.

Ocena: 2/10.

czwartek, 20 września 2012

"Luther"



Ostatnimi czasy doszły moich uszu hejterskie zarzuty, jakobym oglądał jedynie samą chujnię. Jak powszechnie wiadomo haters gonna hate, więc mało mnie to obchodzi. Jednakże, żeby zadać kłam powyższej teorii postanowiłem sprawdzić dzieło uznane przez mainstream za boskie. Zabierając się do oglądania "Luthera” miałem również nadzieję, że wreszcie powstanie przyzwoita recenzja pozbawiona narzekań. Poza tym na mieście słyszało się ogrom zachwytów nad tym serialem, o jakiż to on wspaniały, glamour i w ogóle – trudno to ścierpieć już było.
źródło: http://popculturezoo.com/
Niestety moja dupa nie została urwana, co oznacza, że wybujałe oczekiwania nie zostały spełnione. "Luther” jest (podkreślam) co najwyżej średni. Pierwszym zarzutem wobec serialu są bardzo dziwne zbrodnie, którymi zajmuje się wydział Johna Luthera. Jak dla mnie są one odrealnione. Ponadto praktycznie każda sprawa (z wyjątkiem pierwszego odcinka) kończy się posadzeniem przestępcy w więzieniu lub jego śmiercią. Brakuje mozolnej, prawdziwej pracy śledczej jaką znamy choćby z "The Wire”. Dochodzenia są rozwiązywane dzięki iluminacjom Luthera, trochę jak w serialu o doktorze z Princeton Plainsboro Hospital. Kolejny zarzut to postacie: naprawdę brakuje ciekawych osób. Z wyjątkiem Alice Morgan (Ruth Wilson) i Martina Schenka (Dermot Crowley) cała reszta wydaje się bezbarwna. Co do głównego bohatera, to Idris Elba jako legendarny Stringer Bell ("The Wire”) był jedną z moich ulubionych postaci, ale jako Luther jest mi całkowicie obojętny. Ostatni zarzut: choć serial rozgrywa się w stolicy Anglii nie czuję londyńskiego klimatu. Serial mógłby się dziać gdziekolwiek, nawet w Radomiu.
źródło: http://cineshoot.net/
Choć może nie wynika to bezpośrednio z recenzji (w której zawiera się sam hejting), to ogólnie rzecz biorąc "Luther” to solidny serial. Niestety wybujałe oczekiwania nie pozwalają mi na opisywanie pozytywów. W sumie można zobaczyć, bo jak na współczesne seriale to "Luther” jest zadziwiająco zwięzły – 2 sezony i tylko 10 odcinków. Na pewno obowiązkowe dla fanów Stringa.

Ocena: 6 (gdyby IMDB dawało połówki byłoby 6.5).

wtorek, 18 września 2012

"Nikita"



Nie ukrywam, iż od dziecka byłem fanem serialu "La Femme Nikita”, którego zdaje się ścierpiałem wszystkie odcinki, przeżywając coraz to bardziej niedorzeczne wymysły scenarzystów. Wiedziałem jednakże, iż opiera się on na filmie z początku lat 90-tych, którego remake’u dokonało nieuznające żadnej świętości Hollywood ("Point of No Return” – w Polszy znane jako "Kryptonim Nina”). Niestety miałem okazję oglądać amerykańską przeróbkę zanim dotarłem do francuskiego oryginału, czyli legendarnej "Nikity” Luca Bessona. Na szczęście nabyta odporność na hollywoodzkie ścierwo nie pozwoliła wypaczyć odbioru oryginału.
źródło: http://www.joblo.com/
 Fabularny pomysł "Nikity” jest wyjątkowo interesujący. A raczej był w 1990 roku, gdyż od tego czasu został wielokrotnie powielony. Banda narkomanów w czasie szturmu na aptekę (scena akcji imponująca) zabija kilku policjantów. Nikita (Anne Parillaud), jedyna ocalała z rozwałki ćpunka, zostaje skazana na 30 lat więzienia. Jednakże wkrótce zostaje upozorowana jej śmierć, a dziewczyna trafia do tajnego ośrodka rządowego, w którym przerabia się wyrzutków społeczeństwa na wartościowych agentów. Promotorem i opiekunem Nikity zostaje doświadczony Bob (Tcheky Karyo), ale szkolenie byłej narkomanki sprawia wiele trudności i wymaga sporej cierpliwości.
źródło: http://danterants.blogspot.com/
 Film ma wady, tego nie da się ukryć. Ale z uwagi na to ile razy kopiowano z niego różne elementy zaliczam „Nikitę” do obowiązkowego kanonu kina sensacyjnego. Na pewno przemawia za tym gra aktorska: Anne Parillaud w roli roztrzepanej narkomanki jest niezwykle przekonująca, bardzo podobał mi się również Tcheky Karyo. Poza tym fabularnie (oprócz ostatniej misji w ambasadzie) nie ma żenady. Akcja Nikity w restauracji to dla mnie esencja kina sensacyjnego, również zakończenie jest w miarę w porządku. „Nikita” posiada jeszcze jedną ogromną zasługę dla światowej kinematografii. To właśnie tutaj po raz pierwszy pojawia się Victor "The Cleaner” (Jean Reno). Mam nadzieję, że wszyscy z Was wiedzą czym zajmował się ten pan i co z niego potem wyrosło.
źródło: http://blog.mumblelard.com/

Ocena: 7/10.

niedziela, 16 września 2012

"Labirynt Fauna"



Bardzo rzadko oglądam filmy europejskie, a prawie nigdy nie mam przyjemności z kinem hiszpańskim. "Labirynt Fauna” obejrzałem pierwszy raz w 2007 roku dlatego, że idąc do kina z moją ówczesną dziewczyną wybraliśmy wspólnie film zdawałoby się lekki i przyjemny w odbiorze, który w pewnym sensie miał stanowić bardzo daleko posunięty kompromis pomiędzy naszymi gustami. Naprawdę nie spodziewałem się wtedy, że dzieło Guillermo del Toro okaże się jednym z najbardziej depresyjnych i okrutnych filmów jakie widziałem w swoim życiu.
źródło: http://elliottback.com/
"Labirynt Fauna” przenosi nas do frankistowskiej Hiszpanii roku 1944 roku. Pomimo, że wojna domowa skończyła się 5 lat temu w górskich regionach nadal działa lewacka geurilla, która nie pogodziła się z upadkiem Republiki. Bezwzględny i niezwykle sadystyczny kapitan Vidal (Sergi Lopez) dostaje zadanie wytropienia i zlikwidowania ostatnich partyzantów. Wraz z nim na górski posterunek przybywa ciężarna małżonka oraz przybrana córka, Ofelia (Ivana Baquero). Jak łatwo się domyślić mała dziewczynka jest bardzo nieszczęśliwa, więc aby uciec od smutnej rzeczywistości ucieka w świat magii. Tajemniczy Faun sugeruje Ofelii, iż jest ona zaginioną przed wielu laty księżniczką i aby wrócić do swojej fantastycznej ojczyzny musi przejść 3 niezwykle trudne próby.
źródło: http://uk.ign.com
Nie myślcie jednak, że "Labirynt Fauna” to naiwne kino fantasy z bajkowym happy endem, wesołymi wróżkami, nimfami i innymi uroczymi stworzonkami pomagającymi Ofelii. Wątek walki frankistów z republikanami momentami przypomina kino gore, a kapitan Vidal w swoim sadyzmie osiąga poziom dawno nie oglądany na ekranie. Z kolei przygody Ofelii w magicznym świecie są mocno depresyjne, smutne i również nie pozbawione elementów grozy. Na pewno nie jest to film, który można puścić dzieciom przez zaśnięciem. Pod względem brutalności "Labirynt Fauna” przewyższa 95% amerykańskiego kina akcji. Przy czym warto zauważyć, że jest to bardzo inteligentne dzieło, które w niezwykle mocny sposób oddziałuje na widza. Bardzo ciekawe są efekty specjalne. Dzięki zakończeniu umieszczam "Labirynt Fauna” na pierwszym miejscu w rankingu na najsmutniejszy film w dziejach kinematografii. Niemniej uważam, że jest to obowiązkowa pozycja, którą każdy kinoman powinien obejrzeć.
źródło: http://markcz.com/
Na koniec podzielę się refleksją odnośnie naszej kultury pszenno-buraczanej. Wojna domowa w Hiszpanii była jednym z najbardziej okrutnych konfliktów w XX wieku i wywarła ogromny wpływ na hiszpańskie społeczeństwo. Mimo to powstał film, który łączy poważne problemy z fantastyką w sposób umiejętny i niezwykle mądry. Nie ma przy tym oburzenia społecznego, że ktoś profanuje cześć nietykalnych bojowników. Wyobraźcie sobie co by się stało u nas, gdyby ktoś odważył się na włączenie elementów fantasy do filmu o Powstaniu Warszawskim (oczywiście z pominięciem zstąpienia Maryi „Zawsze Dziewicy” pośród powstańców), skoro nawet to co działo się na Westerplatte jest tematem tabu.

Ocena: 9/10.

piątek, 14 września 2012

"Rambo: First Blood Part II"



John Rambo powraca! Podobnie jak w przypadku pierwszej części mamy trochę zamieszania z tytułem, gdyż oryginalnie brzmi on "Rambo: First Blood Part II”, a nie „Rambo 2” jak panuje powszechne przekonanie. Sequel wydawał się być nieunikniony – Hollywood nie mogło przecież zmarnować tak wspaniałego herosa. Podejrzewam, że w przyszłości powstanie pewnie prequel opowiadający o służbie Rambo w czasie wojny wietnamskiej. W zasadzie to nawet dziwię się czemu nie powstał dotychczas.
źródło: http://www.soundonsight.org/
Tym razem opowieść rozpoczyna się w kamieniołomie, gdzie Rambo (Sylvester Stallone) odbywa karę za czyny z pierwszej części. Pułkownik Trautman (Richard Crenna) nie chcąc zmarnować tak doskonałego żołnierza postanawia przywrócić Johna do służby. Wykonując ściśle tajną misję zleconą przez CIA Rambo wraca do Wietnamu, aby odnaleźć obozy z amerykańskimi jeńcami (lub też zbrodniarzami wojennymi - patrząc z wietnamsko-radzieckiego punktu widzenia). Niestety, nie wszystko idzie tak jak zaplanowano, przez co nasz bohater ląduje w dżungli wyposażony jedynie w legendarny nóż i łuk (od tej części również legendarny).
źródło: http://www.digitaltrends.com/
W drugiej części przygód Rambo zdecydowanie położono nacisk na akcję, rezygnując niemal z poważnego tonu pierwszej odsłony. W kilku miejscach pojawiają się co prawda ważne problemy (m.in. Rambo czuje się zdradzony przez rząd; kwestia amerykańskich jeńców), ale nie stanowią one o esencji filmu. Esencją jest za to bieganie po dżungli obnażonego do pasa herosa z czerwoną opaską na głowie, który doskonale fraguje przeciwników. Oprócz naturalnego wroga jakim są Wietnamczycy (wyjątkowo upośledzeni i bardzo brutalni) Rambo musi walczyć także z oddziałem radzieckich sił specjalnych. Niestety pojawia się również żenujący wątek miłosny, ale na szczęście trwa tylko około 3 minut. W porównaniu do pierwowzoru druga część jest zdecydowanie gorsza i płytsza, ale mimo wszystko daje radę jako niezwykle solidne kino rozrywkowe. Zawiera również jedną z moich ulubionych scen filmowych, kiedy John Rambo wraca do bazy CIA i masakruje sprzęt za pomocą M60 zdjętego z helikoptera. Naprawdę epicki moment!

Ocena: 7/10 (może trochę na wyrost, ale to obowiązkowa klasyka kina akcji).

środa, 12 września 2012

"The Three Burials of Melquiades Estrada"

Jak powszechnie wiadomo kowboje nigdy nie istnieli, gdyż są jedynie wytworem marketingowym wymyślonym na potrzeby kampanii reklamowej Marlboro w latach 50-tych XX wieku. Niestety Hollywood uparcie wierzy w ich istnienie i ciągle lansuje je jako prawdziwą historię Dzikiego Zachodu. Kolejną próbą uwiarygodnienia mitu są "Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady” w reżyserii Tommy’ego Lee Jonesa. Współczesny, nostalgiczny western z trochę przewrotną fabułą.

źródło: https://www.impawards.com/
Fabuła jest wyjątkowo powszednia Do zadupnego miasteczka w Teksasie przyjeżdża Mike Norton (Barry Pepper), żeby objąć posadę strażnika granicznego. Norton przykłada się do swoich obowiązków bardzo sumiennie: brutalnie pacyfikuje Meksykanów przekraczających nielegalnie granicę. Wolne chwile w pracy poświęca natomiast na masturbację. Żona Nortona (January Jones) marzy głównie o zakupach w wielkich centrach handlowych, dlatego czuje się ogromne rozczarowana urokami miasteczka. W czasie służby Norton przypadkowo zabija tytułowego Melquiadesa Estradę (Julio Cedillo), ale lokalny układ tuszuje sprawę. Rozczarowany działaniami władz przyjaciel Meksykanina, kowboj Pete (Tommy Lee Jones), postanawiała wypełnić złożoną kiedyś obietnicę i pochować go w rodzinnym mieście w Meksyku.
źródło: http://www.markcz.com/
"Trzy pogrzeby” początkowo przypominały mi "No Country for Old Men”, aczkolwiek to subiektywne mogło wynikać z obecności w obu filmach Tommy’ego Lee Jonesa. Tak naprawdę w filmie niewiele się dzieje, narracja toczy się bardzo wolno. Ciekawym zabiegiem było wymieszanie teraźniejszej akcji ze wspomnieniami przeszłości bez żadnych tekstów typu 3 months ago. Trochę to dezorientuje widza i wprowadza pewne zamieszanie, ale mi się nawet podobało. Fabularnie nie ma większej żenady, bohaterowie są bardzo ludzcy i zwyczajni. Jedną z ciekawszych postaci jest na pewno kelnerka Rachel (Melissa Leo) sypiająca na zmianę z Petem i szeryfem. W pierwszej części "Trzy pogrzeby” idealnie oddają nudę i marrnację panującą w małych miasteczkach. Dalszy ciąg wypełniają makabryczne zabawy z ciałem Melquiadesa – naprawdę, takich rzeczy ze zwłokami nie robi się w mainstreamowym kinie. Ponadto do zalet zaliczam aktorstwo na dobrym poziomie i bardzo ładne plenery. W zasadzie dotychczas nie wymieniłem żadnych wad, gdyż mam tylko jeden zarzut – nuda. Niestety w pewnym momencie poczułem ogromne znużenie całą opowieścią i zapragnąłem rychłego zakończenia. Muszę jednakże przyznać, że "Trzy pogrzeby” to bardzo solidne kino, ale raczej nie dla mnie, gdyż mam zerowe chęci na powtórny seans. Mimo wszystko uważam, że warto zobaczyć i wyrobić sobie jakieś zdanie o dziele Tommy’ego Lee Jonesa.

Ocena: 6/10.

sobota, 8 września 2012

"First Blood"



Nie ma chyba osoby, która nigdy nie słyszała o jednym z największych herosów kina akcji, Johnie Rambo. Postać byłego komandosa Zielonych Beretów weszła na stałe do kanonu współczesnej kinematografii, zajmując jedno z najwyższych miejsc w kategorii kina akcji. Jednocześnie zapoczątkowała nurt, udanego bądź wyjątkowo nieudolnego, naśladownictwa, które zalało rynek na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Co ciekawe, chociaż wszyscy znają Rambo, to niewiele osób ma pojęcie, że pierwsza część jego przygód wcale nie nosi tytułu "Rambo I”, ale "First Blood”. Jeszcze większym zaskoczeniem może wydać się fakt, że film oparty jest na powieści Davida Morrella pod tym samym tytułem.
źródło: http://www.impawards.com/
"First Blood” to opowieść o byłym żołnierzu amerykańskich służb specjalnych, Johnie Rambo (Sylvester Stallone). Maszyna do zabijania, stworzona przez pułkownika Trautmana (Richard Crenna) nie potrafi odnaleźć się w powojennej rzeczywistości. Podróżując w stylu, o jakim marzył Jules z "Pulp Fiction”, Rambo dociera do małej mieściny, w której nie jest mile widzianym gościem. Działania miejscowego szeryfa (Brian Dennehy) prowadzą do eskalacji przemocy i uruchamiają uśpione zabójcze instynkty weterana z Wietnamu.
źródło: http://weaponsman.com/
Na pierwszy rzut oka "First Blood” wydaje się zwykłym i płytkim kinem akcji o herosie, który wyposażony jedynie w legendarny nóż staje sam przeciwko armii polujących na niego ludzi. Jednakże opowieść o Johnie Rambo to tak naprawdę głęboka i wyjątkowo gorzka historia o nieprzystosowaniu do życia w społeczeństwie byłych żołnierzy. Pisał już o tym m.in. James Jones, z całą odpowiedzialnością mogę polecić jego "Gwizd”. Rambo wyraźnie nie radzi sobie w nowych realiach. Chociaż jest wojennym bohaterem odznaczonym przez Kongres, nie potrafi nawet znaleźć pracy. Najlepiej niedostosowanie społeczne naszego bohatera obrazuje jego końcowy monolog – w mojej opinii jest to jedna z najbardziej poruszających scen w historii kina.
źródło: http://iwatchmike.com/
"First Blood” to dla mnie esencja kina akcji, które ponadto porusza ważne problemy społeczne. Świetne aktorstwo, chyba życiowa rola Stallone’a, wsparte poruszającą ścieżką dźwiękową i pozbawione idiotyzmów to przepis na naprawdę wyjątkowe kino. A także dowód, że kino akcji nie musi być wyłącznie tępą rozrywką dla idiotów. Mimo, iż od premiery minęło 30 lat nadal świetnie się to ogląda. Absolutnie polecam!

Ocena: 9/10.

środa, 5 września 2012

"The Siege"



Oglądając "The Siege” (znane u nas jako "Stan Oblężenia”) trudno uwierzyć, że film powstał w 1998 roku, gdyż zawiera elementy niemal profetyczne. Zaiste można podziwiać twórców, iż zdołali stworzyć tak kasandryczną wizję na trzy lata przed zamachami terrorystycznymi w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Warto również zadać sobie przy tej okazji pytanie jaki wpływ mają hollywoodzkie produkcje ukazujące destrukcję amerykańskich aglomeracji na umysły współczesnych geniuszy zbrodni? Wydaje się, że inspiracji do spektakularnych zamachów nie trzeba szukać daleko. A poza naprawdę dziwnie się ogląda filmy z istniejącym WTC.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
 Od samego początku "The Siege” skupia się na problemie terroryzmu. Po zamachu na amerykański przybytek w którymś z państw arabskich, dzielni komandosi porywają odpowiedzialnego za atak szejka Bin Talala. W odwecie islamscy terroryści przeprowadzają serię zamachów w Nowym Jorku domagając się uwolnienia swojego przywódcy. Zadanie wytropienia bezwzględnych terrorystów otrzymuje agent FBI Anthony Hubbard (Denzel Washington) wpierany przez agentkę CIA Elise Kraft (Annette Bening). Sytuacja łatwo wymyka się z pod kontroli, dlatego rząd decyduje o wprowadzeniu wojska na ulice – tu właśnie pojawia się gen. mjr William Devereaux (Bruce Willis).
źródło: http://borg.com/
Z pewnością do zalet mogę zaliczyć aktorstwo, Trójka głównych bohaterów (Washington, Bening i Willis) gra dobrze, przy czym Bruce podobał mi się najbardziej. Ponadto są oni wspierani przez solidnych aktorów drugoplanowych, którzy zrobili potem całkiem niezłe kariery w serialach: Tony Shalhoub (sam Adrian Monk we własnej osobie!), Mark Valley (główny bohater "Keen Eddie”) oraz Lance Reddick (znany z "The Wire”). Jako ciekawostkę można odnotować pojawienie się w epizodzie Wooda Harrisa w roli policjanta (legendarny Avon Barksdale z „The Wire”). Poza tym naprawdę dużo statystów oraz wszelkiego rodzaju sprzętu, szczególnie po wkroczeniu wojska do NY. Ponadto fabularny wątek szkolenia i porzucenia terrorystów przez CIA wydaje się być interesujący, a metody ich działania (kilka niezależnych komórek) całkiem prekursorskie. Pojawia się nawet torturowanie więźniów – na długo zanim ktokolwiek usłyszał o Abu Ghraib. Nie trzeba dodawać, że film jest zrealizowany bardzo sprawnie.
źródło: http://moviemusereviews.com/
Niestety "The Siege” drażni mnie bardzo mocno w kilku elementach. Po pierwsze, po raz milionowy, musiałem oglądać konflikt kompetencyjny między amerykańskimi służbami – to jest naprawdę irytujące. Po drugie im dalej w film, tym bardziej wkurwiający staje się Hubbard. Nie dość, że nagle okazuje się herosem eliminującym terrorystów na zawołanie to jeszcze musi wygłaszać co chwila pogadanki o istocie praw człowieka oraz konieczności działania wyłącznie zgodnie z regułami prawa. Strasznie się tego słucha, ale prawość i sprawiedliwość Hubbarda potrafi nawet zmiękczyć bezlitosnych żołnierzy. Nie podobały mi się również sceny dziejące się w spowolnieniu, bo wyglądało to niemal żenująco. Co najmniej jedno rozwiązanie fabularne wydaje mi się totalnie absurdalne, a twist był wyjątkowo przewidywalny. Mam ogromne pretensje do scenarzystów za ostatnie półgodziny, bo do tego momentu było w miarę przyzwoicie (to jest bez większej żenady). Ostateczne zwycięstwo demokracji i praworządności nad brutalną tyranią może wywołać odruch wymiotny.

Ocena: 4/10.

poniedziałek, 3 września 2012

"Death Race"



„Death Race” to kolejny film opierający się na barkach legendarnego herosa kina akcji, Jasona Stathama. Od razu powiem, że nie ma co się rozwodzić nad innymi względami, gdyż są one nieistotne. Szczątkowa fabuła na pewno nie zadowoli wyszukanych kinomanów, zresztą w tego typu filmach ma ona zdecydowanie trzeciorzędne znaczenie. No, ale skoro scenarzyści się postarali i coś tam stworzyli, należy choćby wspomnieć o co chodzi. Z krótkiego prologu dowiadujemy się, że w 2012 roku USA dotknął poważny kryzys, a jednym z jego skutków było zamienianie więzień we współczesne kolosea. I właśnie do takiego przybytku trafia nasz bohater (oczywiście zostaje wrobiony w morderstwo ukochanej żony). Aby wyjść na wolność staje bierze udział we współczesnych igrzyskach: samochodowych wyścigach na śmierć i życie.
źródło: http://www.impawards.com
Tyle o fabule, która w zasadzie nie ma znaczenia, bo przede wszystkim liczy się akcja. Pod względem wykonania „Death Race” prezentuje się solidnie, jest brutalny i widowiskowy kiedy trzeba, a do tego od czasu do czasu sypie ciętą ripostą. Statham wspaniały jak zawsze, drugoplanowe postacie dają radę. Bardzo podobała mi się natomiast kreacja Coacha, bo Ian McShane to bardzo ciekawy aktor (m.in. w przedziwnym serialu „Kings”). Poza tym nie ma szału, trochę wtórnych rozwiązań i oczywiście typowo żenujący amerykański happy end (któż mógł wątpić!). Solidne kino rozrywkowe bez żadnych ambicji, do zapomnienia zaraz po projekcji.
źródło: http://www.aveleyman.com
Ocena: 4/10 (bez Iana McShane’a byłaby gwiazdka niżej).

sobota, 1 września 2012

"Psy II: Ostatnia Krew"



Pewnego dnia wielce szacowny Marcus z Cordoby wyraził dosyć kontrowersyjną opinię, iż nie ma chyba gorszego filmu niż "Psy II: Ostatnia Krew”. Po obejrzeniu wielu polskich filmów śmiem się nie zgodzić z tą hipotezą, ale też muszę przyznać, że sequel legendarnych "Psów” był kompletnie niepotrzebny. Nie za bardzo rozumiem motywację twórców, jedyne co mi przychodzi do głowy to nieudany skok na kasę, bo pod każdym względem jest to wyjątkowo płytkie dzieło.
źródło: http://filmaster.pl/
Po kilkuletniej odsiadce Franz (Bogusław Linda) wychodzi z więzienia. Niemal od razu spotyka handlarza bronią Wolfa (Artur Żmijewski), od którego jak doskonale pamiętamy nabył kałasznikowa, którym wyeliminował Ola w pierwszej części. W czasie odosobnienia Franza Wolf ewoluował zostając również najemnikiem w serbskich oddziałach w Bośni. Doceniając postawę przyjaciela na procesie, Wolf proponuje Franzowi udział w wielomilionowym przemycie broni do Bośni. Z braku lepszych perspektyw nasz bohater przyjmuje propozycję, wciągając do biznesu Nowego (Cezary Pazura).
źródło: http://www.interia.pl/
W zasadzie nie ma sensu porównywać "Ostatniej Krwi” do pierwszej części, gdyż pod każdym względem wypada znacznie gorzej. Fabuła jest o co najmniej dwie klasy gorsza, występuje ubóstwo fajnych tekstów, mielizny fabularne oraz żenujące sceny akcji (w szczególności pościg samochodowy oraz strzelanina w pociągu). Pod względem aktorstwa jest różnie: Linda jest w porządku, Pazura zaczyna być już chujowy, ale za to Wolf to chyba najlepsza rola Żmijewskiego (szkoda, że potem skończył w "Na dobre i na złe”). Świetny epizod zagrał natomiast Sławomir Sulej ("Wyrwałem chwasta”). Poza tym powracają znani i lubiani: major Bień, kapitan Stopczyk oraz major Walenda – cała trójka wspaniała jak zawsze.
źródło: http://www.pinger.pl/
 Jak już pisałem na samym początku, nie widzę konieczności kręcenia tego filmu. Zakończenie to już naprawdę absolutne przegięcie (i nie chodzi o scenę w hotelu, ale to co się dzieje potem), które psuje cały dotychczasowy klimat. Poza tym może chciałbym wiedzieć co się stało z Wolfem, ale scenarzyści postanowili zostawić temat otwarty. Zakładam, że twórcy chyba planowali odnieść sukces finansowy, który pozwoliłby na nakręcenie trzeciej części z Wolfem w roli głównej. 
A zatem dostaliśmy dzieło, które nijak ma się do legendy, ale mogę je ostatecznie polecić dla kreacji Artura Żmijewskiego i epizodu "Wyrwałem chwasta”. Poza tym jest to kino akcji, wyraźnie wzorowane na amerykańskich filmach, tylko z budżetem, który nie pozwalał na pełne odwzorowanie przyzwoitych scen pościgów i strzelanin. Bardzo przykre, że i tak bije na głowę większość polskich produkcji tego rodzaju. Od biedy można obejrzeć.

Ocena: 5/10 (jedna gwiazdka za Wolfa i "Wyrwałem chwasta”).