czwartek, 22 maja 2014

"The Place Beyond the Pines"



W zeszłym roku bardzo chciałem zobaczyć w kinie "Drugie oblicze", albowiem tak właśnie, z wielka gracją, przetłumaczono na język polski "The Place Behind the Pines". Ostatecznie zamiast filmu Dereka Cianfrance’a wybrałem się na "Only God Forgives" i z dzisiejszej perspektywy muszę przyznać, że był to jeden z najlepszych wyborów mojego życia. Osoba reżysera pozostawała dla mnie kompletną zagadką, ponieważ dotychczas nie miałem okazji zapoznać się z żadną z jego licznych produkcji (czyli de facto "Blue Valentine"). Niemniej żądza obejrzenia "The Place Behind the Pines" zrodziła się z silnego przekonania, iż będzie to dzieło, które ma wszelkie przesłanki by dorównać znakomitemu "Drive". Tak przy okazji wspomnę tylko, że gdy piszę te słowa z głośników leci doskonały utwór Nightcall Kavinsky’ego. Tak bardzo doskonały. Zresztą co więcej można napisać – jeśli macie parcie na lata 80-te to płyta OutRun jest obowiązkową pozycją. Wracając do tematu: w końcu nadszedł dzień, w którym "The Place Beyond the Pines" zagościło w moim prawie penthouse'ie na dziewiątym piętrze w bloku.
źródło: http://www.impawards.com
W przypadku fabuły "The Place Beyond the Pines" pojawia się zasadniczy problem. Film skonstruowano bowiem w dosyć ciekawy sposób. Mamy do czynienia z trzema historiami, z których każda wynika de facto z poprzedniej. W związku z tym, aby nie spoilować, zarysuję jedynie pierwszą z nich. Luke (Ryan Gosling), milczący kaskader i mistrz motóru, wraca do zadupnego miasteczka wraz z objazdowym lunaparkiem, którego jest czołową gwiazdą. Po krótkim rekonesansie nasz bohater odkrywa, iż w czasie ostatniego pobytu zbrzuchacił jedną z lokalnych panien, Rominę (Eva Mendes). Jednakże zamiast zachować się jak typowy skurwysyn, Luke zaczyna poczuwać się do roli ojca. Przepełniony rodzicielskimi uczuciami porzuca intratną fuchę w lunaparku i zatrudnia się u miejscowego mechanika, Robina (Ben Mendelssohn), aby reprezentować biedę. Niestety nisko płatna praca nie pozwala na godną egzystencję jego potomka. Oczywiście więc, Luke wraz z Robinem wkraczają na drogę zbrodni, zaczynając rabować lokalne banki.
źródło: http://beyondthepinesmovie.tumblr.com/
Koncept trzech historii wynikających z siebie jest zaiste niezwykle interesujący w swojej formie, niemniej w przypadku "The Place Behind the Pines" zdecydowanie zabrakło ciekawej treści. Film trwa aż 140 minut i niestety muszę przyznać, że ledwie dotrzymałem do końca. Wszystko posypało się kompletnie po zakończeniu pierwszej opowieści, która sama w sobie nie była nawet porywająca (raczej marne popłuczyny po "Drive"), ale zdecydowanie wyróżniała się na tle tego, co musiałem oglądać później. Z każdą kolejną minutą zadawałem sobie dramatyczne pytanie: ileż, kurwa jeszcze do końca?! Czas płynął powoli, na ekranie było nudniej i nudniej, a ja rozmyślałem nad teorią względności i nieskończonością kosmosu. Dobrze, że nie spożywałem alkoholu, ponieważ z pewnością zaliczyłbym spektakularnego zgona w trakcie projekcji. Nawet nie jestem w stanie stwierdzić czy najgorsza była druga czy też trzecia historia. Na pewno w środkowej wkurwiał mnie niemiłosiernie Ray Liotta (Deluca), który gra każdą postać tak samo od dwóch dekad. Z kolei w trzeciej ogrom koincydencji krytycznie przekracza wszelkie akceptowalne poziomy.
źródło: http://beyondthepinesmovie.tumblr.com/
Na szczęście w "The Place Beyond the Pines" są również elementy, które pozwalają na chwilę zapomnieć o wszechogarniającej nudzie. Z pewnością bardzo ładne plenery miasteczka Schenectady, od którego pochodzi de facto anglojęzyczny tytuł filmu, zrobiły na mnie spore wrażenie. Wielce byłem zaskoczony, gdyż okazało się, iż ta położona pośród lasów miejscowość, znajduje się w stanie Nowy Jork. Za zdjęcia i plenery należą się twórcom duże brawa. Poza tym film Cianfrance’a charakteryzuje się pewną dozą naturalistycznego uroku. Większość bohaterów prezentuje się na ekranie jak prawdziwi ludzie umęczeni codziennym, prozaicznym i marnym żywotem. Zamienić Evę Mendes w zwykłą, niezbyt specjalnie atrakcyjną, lokalną pannę (wielu powiedziałoby średnią) to naprawdę imponujący wyczyn. Nawet mityczny Ryan Gosling nie jest tu tak wymuskany jak zwykle. Niestety Bradley Cooper w trzeciej opowieści zaczyna wyglądać zbyt dobrze i jego image raczej średnio komponuje się z panującą w "Drugim obliczu" prozą życia.
źródło: http://beyondthepinesmovie.tumblr.com/
Pod względem wysiłków aktorskich nie ma dramatu, ale też w zasadzie niewiele rzeczy da się zapamiętać. Ryan Gosling znowu dostał rolę małomównego twardziela i znowu wypada dobrze, aczkolwiek niestety nie powtórzył sukcesu z "Drive". Chociaż Eva Mendes prezentuje się bardzo naturalnie, to nie zagrała na tyle wybitnej roli, abym miał cokolwiek do rozpamiętywania. Na pewno warto zwrócić uwagę, że Bradley Cooper dostał wreszcie do zagrania postać, która opanowała trudną sztukę kontrolowania negatywnych emocji. Szkoda tylko, że musimy go oglądać w wyjątkowo marnej drugiej oraz trzeciej opowieści. Jak wspominałem powyżej Ray Liotta po raz kolejny wykazał się tą samą manierą, więc jest dla mnie zdecydowanie na minus. Największe brawa zbiera za to Ben Mendelsohn, który stworzył bardzo dobrą i nieprzegiętą kreację. Małolatów z trzeciej historii nawet nie mam ochoty oceniać, ponieważ pragnę by osunęła się w otchłań mojej niepamięci.
źródło: http://beyondthepinesmovie.tumblr.com/
Gdybym wybrał się do kina na "The Place Beyond the Pines" zapewne usnąłbym w trakcie projekcji, a potem wkurwił się, że przespałem z połowę filmu. Jeśli liczycie na drugie "Drive" to błyskawicznie porzućcie wszelką nadzieję. Tak naprawdę jedyne, co udało mi się zapamiętać z filmu Dereka Cianfrance’a to bezkresna nuda przytłaczająca widza i wpychająca go coraz mocniej i mocniej w objęcia Morfeusza.
źródło: http://beyondthepinesmovie.tumblr.com/
Ocena: 5/10.

środa, 14 maja 2014

"Dark City" (1998)



"Dark City" intrygowało mnie od dłuższego czasu, aczkolwiek dosyć mozolnie zbierałem się do seansu. Po filmie Alexa Proyasa oczekiwałem co najmniej solidnej rozrywki w ukochanych przeze mnie klimatach noir. Osoba reżysera nie była dla mnie do końca obca, niemniej muszę przyznać iż z jego dotychczasowego dorobku udało mi się zaliczyć jedynie dwie pozycje. O ile "Kruka" wypada uznać za ciekawe dzieło (chociaż oglądałem je tak dawno, że wszystko pamiętam jak przez mgłę), to "Ja, robot" z pewnością nie można zaliczyć do udanych przedsięwzięć. "Dark City" miało dosyć wysoką ocenę na IMDb (7.8/10), przez co spodziewałem się, że zadowoli mój niezwykle wybredny gust. I jak to zwykle bywa, gdy oczekujemy czegoś więcej od życia, dostałem majestatyczny kindybał w szamot.
źródło: http://www.impawards.com
John Murdoch (Rufus Sewell) budzi się w wannie w wyjątkowo podrzędnym hotelu. Nie pamięta jak znalazł się w tym zacnym inaczej przybytku. Co gorsza nasz bohater nie jest również w stanie przywołać jakichkolwiek wspomnień ze swojej przeszłości. Po krótkim rekonesansie Murdoch znajduje ciało zamordowanej prostytutki. Wiedziony nieustannym poczuciem zagrożenia wyrusza w mroczne miasto, aby wyjaśnić zagadkę swojej amnezji i morderstwa. Oprócz inspektora Bumsteada (William Hurt), starającego się rozwikłać sprawę dziwacznych i brutalnych zabójstw dam nocy, Murdoch będzie musiał stawić czoła tajemniczej organizacji, która dysponuje potężnymi wpływami w mieście.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Zasiadając do projekcji byłem przekonany, że "Dark City" to tylko i wyłącznie najczystsze noir. Niestety w swoim zaślepieniu nie zdołałem wystarczająco dokładnie ogarnąć IMDb i przyjąć do wiadomości, że jest to w zasadzie mystery oraz s-f  jedynie utrzymane w klimacie noir. Oka, mój błąd – jak to powiedział Forrest Gump: shit happens. Niemniej skutki pomyłki bardzo drastycznie wpłynęły na percepcję filmu. W mojej opinii dodane do "Dark City" wątki science fiction całkowicie zabiły dosyć pokaźny potencjał, który mógł zostać znakomicie wykorzystany. Momentami film Alexa Proyasa ma naprawdę świetny klimat, a William Hurt urodził się chyba tylko po to by grać gliniarzy typowych dla noir. Wprost imponująco wypadają sceny, w których Jennifer Connelly występuje przez barową publiką śpiewając Sway i The Night Has A Thousand Eyes. Niestety wszystko pryska, gdy stykamy się z istotą "Dark City". Pod pewnymi względami fabuła bardzo mocno przypomina późniejszego "Matrixa". Oto wybraniec dysponujący unikalnymi umiejętnościami rzuca wyzwanie establishmentowi, który zarządza nieświadomymi masami. I podobnie jak w trylogii braci rodzeństwa Wachowskich nasz heros potrafi zmieniać rzeczywistość przy pomocy potęgi umysłu. O ile w pierwszym "Matrixie" wyszło to znakomicie, o tyle Proyas odniósł kompletną klęskę.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Najgorsze w "Dark City" jest jednakże zakończenie. Nie dość, że finał nie wyjaśnia kompletnie niczego (a miałem przyjemność oglądać director’s cut) to jeszcze potęguje u widza poczucie niedorzeczności i całkowitej konfuzji. Naprawdę, dawno nie widziałem takiej marności w poważnej produkcji. To wygląda mniej więcej tak jakby Proyas w ostatniej scenie pojawił się na ekranie i wznosząc dwa fakolce w stronę widowni gromko rzekł: Fuck you! Pod względem wizualnym czasami jest bardzo dobrze, aczkolwiek przy budżecie w wysokości 27 milionów USD nie ma co spodziewać się wybitnych i przełamujących dotychczasowe konwencje efektów specjalnych. Z drugiej strony budżet o rok późniejszego "Matrixa" wyniósł jedynie 63 miliony USD. W dzisiejszych czasach naprawdę niektórym może być trudno uwierzyć, że takie grosze wystarczyły do stworzenia tak nowatorskich i kopiowanych milijon razy efektów. Niemniej wracając do tematu pod tym względem "Dark City" niestety nie wyróżnia się w żaden sposób.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Pewną osłodą pozostaje gra aktorska, aczkolwiek nie można odnieść tego stwierdzenia do wszystkich bohaterów. Z pewnością na największe brawa zasłużył wspomniany powyżej William Hurt (inspektor Bumstead). Znakomita rola, niemal idealny archetyp gliniarza z noir. Oklaski również dla Jennifer Connelly (Emma Murdoch). Nie dość, że świetnie prezentuje się na ekranie, to pokazała prawdziwą aktorską klasę, a na dodatek bardzo ładnie śpiewa. Ciekawie zaprezentował się również Richard O’Brien (Mr. Hand), który zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych czarnych charakterów. I w zasadzie w tym miejscu można zakończyć pochwały. Co dziwi mnie niezmiernie Rufus Sewell (John Murdoch) nie zdołał udźwignąć roli, a jego postać bezsensownie miota się po ekranie. Wyczyn to zaiste niezwykły, ponieważ nawet Keanu Reeves zdołał stworzyć o wiele lepszą kreację używając jednego wyrazu twarzy przez trzy części "Matrixa". Kiefer Sutherland, wcielający się w dr Schrebera, wypada natomiast co najmniej dziwnie. Trudno słowem oddać moje uczucia do tejże postaci, ale wydaje mi się, że niezbyt pasuje do mojego wyobrażenia o "Dark City". Szalony naukowiec, typowy dla filmów z lat 30-tych ubiegłego stulecia, niezbyt dobrze wygląda w konwencji noir.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
A zatem, drogie Panie i Panowie, nadszedł czas na ostateczny werdykt. Chociaż normalnie wprost ubóstwiam science fiction to tym razem jednak wolałbym, aby reżyser całkowicie usunął wątki s-f ze scenariusza i skupił się na stworzeniu doskonałego noir. Pisząc recenzję odkryłem bowiem głęboko zakorzenioną potrzebę zobaczenia dzieła godnego poziomem samego "L.A. Confidential". Od premiery tegoż wybitnego filmu Curtisa Hansona minęło bowiem aż siedemnaście lat, a następców nie widać w dalszym ciągu. "Dark City" zapamiętam jako produkcję o sporym potencjale, który został totalnie zaprzepaszczony w bezsensownych imaginacjach twórców. Porzućcie fanaberie, kręćcie noir, do kurwy nędzy!
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 5/10 (po jednej gwiazdce za Williama Hurta i Jennifer Connelly).

piątek, 9 maja 2014

"Thor: The Dark World"

Jak wszyscy doskonale wiemy Hollywood nie znosi próżni. W próżni nie można zarabiać pieniędzy, więc jest to wysoce niepożądany stan. Wielu uważa, że pierwszy "Thor" był po prostu filmem, który miał przygotować widownię na "The Avengers". Niemniej produkcja Kennetha Branagha zrobiła na mnie spore wrażenie, mimo oczywistych ułomności. Wątek romansu Thora i Natalie Portman z pewnością można zaliczyć do jednych z najgorszych miłostek w dziejach kinematografii. Abstrahując od żenującego romansu "Thor" był sprawnie zrealizowanym i solidnym filmem, który przyniósł mi sporo radości. Jako, że premiera "The Avengers 2" coraz bliżej hollywoodzcy decydenci postanowili wypuścić drugą część przygód nieustraszonego boga pioruna, zatytułowaną "The Dark World".
źródło: http://www.impawards.com
Prolog "Thor: The Dark World" przenosi nas w czasy, gdy świat dopiero podnosił się z mroków. Nie wszyscy byli z tego procesu równie zadowoleni. Rzesze reakcjonistycznych, zrodzonych z ciemności, mrocznych elfów pod wodzą Malekitha (Christopher Eccleston) postanowiły przywrócić status quo ante. Na przeszkodzie stanęły jednakże postępowe siły Asgardu kierowane przez ojca Odyna, Borra. Jak łatwo się domyślić reakcjoniści zostali zwyciężeni, a ich najpotężniejszy oręż został starannie ukryty w odmętach kosmosu. Swoją drogą nazwa tej broni masowej zagłady na pewno ucieszy zwolenników narkotykowej teorii dziejów, ponieważ znana była jako Eter. Poznawszy już historię krwawej wojny Asgardu i mrocznych elfów wracamy do czasów współczesnych. Akcja "Thor: The Dark World" rozgrywa się w dwa lata po wydarzeniach z pierwszej części. Thor wraz ze swoją dzielną ekipą przywraca porządek (tj. hegemonię Asgardu) w poszczególnych światach. Tymczasem zbliżająca się, występująca raz na kilka tysięcy lat koniunkcja, przypadkowo uaktywnia zapomniany od stuleci Eter. Ponadto jak się wkrótce okazuje wbrew oczekiwaniom Odyna, jego starszy nie zdołał eksterminować wszystkich mrocznych elfów.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Pierwsza rzecz, na jaką zwróciłem uwagę podczas projekcji "Thor: The Dark World" to permanentnie pogłębiający się dysonans między Asgardem i Midgardem. Jak doskonale pamiętacie z pierwszej części ojczyzna Thora to bling blingowa kraina skąpana w złocie i purpurze. W drugiej odsłonie nie chodzi nawet o same porównanie warunków bytowych. Mieszkańcy Ziemi to po prostu banda debilów, którzy nie są zdolni do samodzielnego działania bez groźby zniszczenia całego kosmosu. Zauważyłem niestety niepokojącą tendencję spadku inteligencji ziemskich bohaterów w każdej kolejnej części. Proces ten przypomina bardzo upadek rodzaju ludzkiego z serii "Transformers" Michaela Baya. Naprawdę przykro patrzeć jak Natalie Portman i Stellan Skarsgård inspirują się wybitną kreacją Shia'a LeBeoufa z "Transformers 3". Totalnie żenująco wypadły sceny, w których Skarsgård biega na waleta po Stonehenge, a Portman poznaje Odyna. Naprawdę, porażka rodzaju ludzkiego w każdym aspekcie. Dziwię się zatem niezmiernie dlaczegóż Asgard nie zniewolił tej idiotycznej krainy, a jej mieszkańców nie zamienił w niewolników. Oprócz wyraźniej supremacji intelektualnej królestwo Odyna w dalszym ciągu epatuje bling blingowym designem. Najlepsze scenografie CGI, świetne kostiumy einherjarów, znakomite efekty specjalne i ciekawa wizja Asgardu to najważniejsze zalety "Thor: The Dark World".
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Fabularnie "Thor: The Dark World" to typowa hollywoodzka produkcja z rozmachem. Bohaterowie filmu po raz kolejny stają do walki o wielką stawkę (tym razem ratowanie całego kosmosu przed zagładą). Niestety villain w postaci Malekitha (Christopher Eccleston) jest kompletnie bez wyrazu i jestem przekonany, że wszyscy zapomną o nim zaraz po projekcji. Tak słaby antagonista nie godzien jest nawet polerować włóczni Lokiego! Mroczne elfy nie są specjalnie inteligentne, chociaż niekiedy potrafią zasiać prawdziwe spustoszenie w Asgardzie. Ich przywódca to niestety bardzo niekompetentny strateg, który prawdopodobnie nie słyszał nigdy o odwrocie taktycznym. Zamiast wycofać żołnierzy z pola bitwy w obliczu nieuchronnej porażki, postanowił poświęcić ich życie dla realizacji bezsensownej idei. Patrząc na zniszczenia, jakich dokonał tylko jeden okręt wojenny mrocznych elfów, decyzja Malekitha wydaje się horrendalnie bezsensowna. Warto dodać, że miłośnicy mroku korzystają z romulańskiej technologii kamuflażu. W dalszym ciągu twórcy epatują poprawnością polityczną. Nie dość, że drużyna Thora jest wielorasowa, a Heimdall czarnoskóry, to jeden z liderów mrocznych elfów jest dosłownie dark. Oczywiście mamy również typowe dla serii cliché. Thor znowu sprzeciwia się woli Odyna, bo wie lepiej, niemal doprowadza do zniszczenia kosmosu, ale rzutem na taśmę wszystko naprawia, dzięki czemu finalnie przybija piątkę z ojcem. Chociaż może tym razem nie jest to takie oczywiste, ponieważ zakończenie "Thor: The Dark World" było dosyć przewrotne i naprawdę czekam na rozwiązanie tegoż ambarasu.
Malekith - villain debil.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Aktorstwo. Generalnie "Thor: The Dark World" powinien opierać się na kreacji Chrisa Hemswortha, który de facto ponownie bardzo dobrze sprawdza się swojej roli. Jednakże wszelkie laury zbiera Tom Hiddleston, wcielający się w niezwykle interesującego Lokiego. Jest to niemal wybitna kreacja, a aktor kradnie każdą scenę, w której się pojawia. W zasadzie nie będę zdziwiony, jeśli pewnego dnia w Hollywood zapadnie decyzja o nakręceniu spin offu o przygodach Lokiego. Anthony Hopkins dalej wypada majestatycznie jako Odyn, a ponadto dzielnie wspiera go Rene Russo wcielająca się we Friggę. Również Stringer Bell Idris Elba w dalszym ciągu sprawia, że czarnoskóry Heimdall nie wzbudza większego zdziwienia. Jak wspominałem wyżej Christopher Eccleston w roli Malekitha wypada niestety kompletnie bezbarwnie i jednowymiarowo. Niemniej w porównaniu do Natalie Portman i Stellana Skarsgårda można uznać jego rolę za wybitną. Za takim żenującym pohańbieniem dwójki tak dobrych aktorów musiały stać naprawdę grube PLNY.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
W momencie, gdy skończyłem oglądać "Thor: The Dark World" byłem przekonany, że wystawię ocenę dokładnie taką samą jak pierwszej części, czyli 6/10. Niestety powyższy pogląd został brutalnie zweryfikowany w trakcie pisania recenzji. Otóż nawet sam Loki przy wsparciu Thora nie pociągnie oceny do tego magicznego poziomu. Do dziś męczy mnie trauma Stellana Skarsgårda biegającego z pytą i żenujące popisy Natalie Portman. U Kennetha Branagha takich rzeczy nie uświadczyłem. Gwiazdka w dół.
Heimdall tak bardzo znakomity.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 5/10.

Recenzje pozostałych części:

czwartek, 1 maja 2014

"Spring Breakers"


Legendarny, amerykański spring break to dla mnie zaiste fascynujące zjawisko. Istny fenomen godzien rozpraw naukowych. Wczesnowiosenny tydzień wolnego zamieniono bowiem w obowiązkowe wyjazdy do ciepłych miejscówek (szczególnie na Florydę), gdzie młodzież, przyszłość narodu, oddaje się tzw. totalnemu melanżowi (dla nieświadomych: alko, sex i prochy bardzo). Z czasów, gdy jeszcze oglądałem MTV, pamiętam specjalne programy poświęcone wyłącznie na pokazywanie ludzi oddających się imprezom na pięknych plażach. Tradycja raczej nie do przełożenia na polskie realia, ponieważ w naszej pszenno-buraczanej ojczyźnie wczesna wiosna kojarzy się raczej z napierdalającym zewsząd śniegiem, a nie z drinkami i bikini. Poza tym jakoś nie mamy okazji wyjechać na Key West, a alternatywa Radomia lub Sosnowca wydaje się mało przekonująca. Niemniej, aby oderwać się od szarej rzeczywistości, zawsze można popatrzeć na zwyczaje panujące w zamorskich krajach. I w taką właśnie podróż zabiera nas Harmony Korine w "Spring Breakers".
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu rozpoczyna się w jakimś zadupnym, randomowym amerykańskim miasteczku, pozbawionym wszelkiego blasku. Cztery wyjątkowo znudzone uczennice lokalnego college’u postanawiają spędzić tytułowy spring break w o wiele ciekawszej miejscówce na Florydzie. Jednakże cierpią na uniwersalny problem większości nastolatków: brak hajsu. Aby zdobyć fundusze Candy (Vanessa Hudgens), Brit (Ashley Benson) oraz Cotty (Rachel Korine) przy pomocy młotków oraz pistoletów na wodę obrabiają miejscową restaurację. Wiedząc, że uczęszczająca regularnie do kościoła Faith (Selena Gomez) raczej nie będzie zachwycona takim rozwiązaniem, informują ją post factum. Dziewczyny ruszają na Florydę, niemniej dosyć szybko przepuściwszy kasę kończą w areszcie. Z pomocą przychodzi im miejscowych raper oraz gangster Alien (James Franco), dzięki czemu never ending party może rozwijać się dalej.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Gdyby "Spring Breakers" nakręcono w Polsce to zapewne głównymi bohaterami byłyby gimby bujające się w ubraniach Local Heroes. Z tego miejsca wielkie pozdro i szacunek dla Karoliny i Arety za wizję, wykonanie i konsekwencję w działaniu. Oby wiodło się Wam jak najlepiej! Kończąc prywatę muszę wspomnieć, że pierwsza rzecz jaka uderzyła mnie w produkcji Korine’a to genialne zdjęcia. Naprawdę rzadko zdarza się aby w tego rodzaju filmie (budżet jedynie 5 milionów USD) można było zobaczyć tak wspaniałe ujęcia oraz bezbłędnie wystylizowane kadry. Mój faworyt to różowo-fioletowe molo z samej końcówki – zaiste imponujące! Poza tym jestem zachwycony wykorzystaniem slow motion, szczególnie w sekwencjach melanżowych. Pod tym względem "Spring Breakers" powinno być wykorzystywane jako narzędzie instruktażowe dla adeptów sztuki filmowej. Gdyby ktokolwiek w Polsce umiał się tak przyłożyć do kręcenia filmów pod względem technicznym! Prawdziwa masakracja!
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Fabularnie "Spring Breakers" w zasadzie nie wnosi niczego nowego. Ot, znudzone codziennym, szarym życiem dzieciaki chcą przeżyć coś nowego i ekscytującego. Przeciętnemu widzowi trochę zaskakująca może wydać się finałowa skala ekranowej przemocy, ale dla mnie to nihil novi (w szczególności po "Funny Games U.S."). Najfajniejsze jest to, że przedstawiona w filmie tęsknota za lepszym życiem została ukazana w bardzo autentyczny sposób. Już na początku mamy brutalne zderzenie prozy życia z melanżami z Florydy: sceny z plażowej imprezy skonfrontowane z nudnym wykładem i kółkiem religijnym Faith dają dużo do myślenia o tym, czego można oczekiwać od życia. Ujęcia melanżowe mają jawnie szowinistyczny charakter, dlatego bardzo mi się podobały. Swoją drogą można obejrzeć film jedynie dla dosyć chętnie ukazywanych dziewczęcych wdzięków. "Spring Breakers" wypada jednak czasami trochę groteskowo. Wystarczy wspomnieć choćby sekwencje napadów, pod które podłożono piosenkę Britney Spears, wspólne śpiewanie przy fortepianie na tle zachodzącego słońca czy też różowe kominiarki bohaterek. Niemniej wszystko to wpisuje się w konwencję, którą przyjął Korine i nie mogę napisać, aby mnie szczególnie raziło.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Wielką zaletą "Spring Breakers" jest aktorstwo. Alien w wykonaniu Jamesa Franco to jedna z najfajniejszych postaci, jakie miałem ostatnio przyjemność oglądać. Raper, gangster, handlarz prochem i bronią w jednej osobie, a przy tym jawny hedonista, którego głównymi celami życiowymi się pieniądze i zabawa. Tworząc swoją postać Franco nie popadł ani w skrajność ani w śmieszność czy też pastisz. Naprawdę wielkie brawa! Również małolaty w większości dają radę. Na wielki plus zaliczam występy Vanessy Hudgens oraz Ashley Benson. W tym duecie zaistniała potworna chemia, naprawdę trudno oderwać od nich oczy. Neutralnie traktuję rolę Rachel Korine, ponieważ nie wyróżniła się niczym szczególnym (z drugiej strony dosyć często pojawia się topless za co oczywiście należą się ogromne brawa). Prawdziwie wkurwiającą postacią jest natomiast Faith i muszę przyznać, że Selena Gomez zrobiła wiele, aby mnie do niej zniechęcić. Nie wiem czy na scenariusz mieli wpływ menadżerowie panny Gomez, ale obsadzenie jej w roli tak dobrej, niewinnej i grzecznej dziewczynki wydaje się troszkę absurdalne po tym, co wyczynia w swoich teledyskach.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Jeśli pewnego dnia najdzie Was tęsknota za laskami w bikini, koksem i hektolitrami alko na ekranie zapodajcie sobie "Spring Breakers". Film niezwykle nieskomplikowany, idealny nawet na najcięższe migreny wynikające z upojenia alkoholowego. A jednocześnie doskonały wizualnie i charakteryzujący się całkiem niezłym aktorstwem. Jak dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie. Kontem oka dostrzegam przyszłość i widzę hejterskie zarzuty typu: jak mogłeś dać temu ścierwu 6/10, jesteś pojebany na umyśle, "Grand Budapest Hotel" dostał przecież taką samą notę! Kiedyś moja ex ogromnie zbulwersowała się faktem, iż do oceny "Lincolna" i "Dredda" miałem czelność posłużyć się taką samą skalą i na dodatek wystawić identyczne noty. Na marginesie przyznam szczerze, że radości z seansu "Dredda" było znacznie więcej i cały czas zastanawiam się czy nie podnieść do 8/10. Zaiste, mogłem to zrobić i co lepsze: Yo Adrien! I did it! A co do ewentualnego hejteryzmu odnośnie "Spring Breakers" – Maicon don’t give a fuck!
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 6/10.