W czasie jednej z zeszłorocznych
wypraw do kina obejrzałem trailer "Grand Budapest Hotel". Przyznam szczerze, że
ta kilkuminutowa migawka wywołała u mnie stan bliski euforii oraz zrodziła
przemożną potrzebę jak najszybszego obejrzenia najnowszego dzieła Wesa
Andersona. Po powrocie do bazy okazało się jednakże, że na polską premierę
filmu przyjdzie poczekać aż do wiosny. Jakaż rozpacz ogarnęła wtenczas moją
duszę! Niemniej niemal z wytęsknieniem czekałem aż zelżeją mrozy i stopnieją
śniegi. Sytuację nakręcały dodatkowo pozytywne recenzje i całkiem niezłe oceny.
Z dotychczasową twórczością Wesa Andersona byłem zapoznany raczej mocno
średnio. W zasadzie udało mi się obejrzeć jedynie "The Life Aquatic with Steve Zissou", która podobało mi się bardzo bardzo, aczkolwiek jest to naprawdę
oryginalna produkcja. I wreszcie ostatniego dnia plugawego miesiąca marca udało
mi się zasiąść w klimatyzowanej sali krakowskiego kina Mikro by skonfrontować
wybujałe oczekiwania z brutalną rzeczywistością.
źródło: http://www.impawards.com |
Akcja "Grand Budapest Hotel"
rozgrywa się w fikcyjnej Republice Żubrówki (w oryginale Republic of Zubrowka –
chyba nie trzeba wspominać skąd zaczerpnięto nazwę) na początku lat 30-tych
ubiegłego stulecia. Tytułowy hotel to jedna z najbardziej fame’owych miejscówek w całym regionie, przyciągająca arystokrację
i najbogatszych przemysłowców. Wiele w tym zasługi Gustava H. (Ralph Fiennes), legendarnego
concierge tegoż przybytku. Wybaczcie,
iż nie będę w recenzji stosował spolszczonego odpowiednika tegoż słowa, ale konsjerż wygląda niemal tak fatalnie jak
Dżesika. Historię oglądamy z punktu
widzenia świeżo zatrudnionego boya hotelowego, Zero Moustafy (Tony Revolori).
Pracując u boku Gustava chłopiec stopniowo staje się jego najbardziej zaufanym
przyjacielem, dzięki czemu będzie w stanie pomóc swojemu przełożonemu wyplątać
się z nielichej afery kryminalnej.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/ |
Mam niemal 100% pewność, że Wes
Anderson osobiście rozplanował każdy kadr filmu, ponieważ w "Grand Budapest
Hotel" nie ma ani jednej zbędnej czy nieprzemyślanej sceny. Cała produkcja utrzymana
jest w jednej konwencji, która charakteryzuje się perfekcjonistyczną stroną
wizualną oraz niespotykaną dbałością o szczegóły. Niemniej zaraz pojawia się
pytanie czy każdy widz musi z miejsca zaakceptować takie, a nie inne wybory
reżysera, a potem na swoim blogu (jeśli takowego prowadzi) tworzyć peany ku
jego wiecznej chwale? Przed seansem spodziewałem się naprawdę wybitnego kina i
dlatego czułem się bardzo dziwnie siedząc w kinowym fotelu. Potrafię docenić
wizualną maestrię, ale coś poszło dla mnie nie tak i niestety nie jestem w
stanie uznać "Grand Budapest Hotel" za arcydzieło. Dlaczegóż? Otóż zabrakło
odrobiny kinowej magii, która sprawia, że dany film chce się zapętlić jak
doskonałą piosenkę na YouTube i katować non stop. Przed wejściem do kina po
cichu szykowałem już nawet kolejne 10/10, a tu niestety rozczarowanie bardzo.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/ |
Nie myślcie przy tym, że "Grand
Budapest Hotel" jest złym filmem – żale to po prostu efekt moich zdeptanych,
wybujałych wyobrażeń. Jak wspomniałem powyżej cechuje go wizualna perfekcja,
która doskonale oddaje zarówno nastrój tamtych czasów, jak i specyfikę miejsca,
w którym rozgrywa się akcja. Ponadto na plus należy z pewnością zaliczyć
dialogi, chociaż muszę także przyznać, iż spodziewałem się po nich troszkę
więcej błyskotliwości. Fabuła w filmie Andersona nie jest tak naprawdę
najważniejsza, ale dosyć dobrze wpisuje się w klimat lat 30-tych XX wieku (niby
niepoważne, ale jednak widmo faszyzmu). Cały urok "Grand Budapest Hotel" opiera
się tak naprawdę na postaci Gustava H. oraz supportujących
go bohaterach drugoplanowych. Miłośnik dojrzałych kobiet (average 80) i luksusu, a także nadzwyczajnie sprawny organizator,
wypada na ekranie znakomicie, pochłaniając całą uwagę widza. Ralph Fiennes
spisał się wybornie i trudno uwierzyć, że Wes Anderson chciał początkowo zaangażować
Johnny’ego Deppa. Również oklaski należą się dla Tony’ego Revolori, który
zdołał udźwignąć ciężar swojej roli i godnie wypada u boku starszego kolegi. Natomiast
na drugim planie panuje istne szaleństwo. Anderson niemal do każdej, choćby
epizodycznej rólki, postanowił zaangażować prawdziwą sławę. Wymienianie
wszystkich zebranych byłoby z jednej strony bardzo żmudne, a z drugiej
bezcelowe, ponieważ i tak możecie to sprawdzić na IMDb. Skupię się zatem na
kreacjach, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Na pewno muszę docenić
Tildę Swinton (Madame D.), która pod tonami charakteryzacji zagrała bardzo
fajnie. Z ról kobiecych pragnę również wyróżnić Saoirse Ronan (Agatha).
Natomiast moi męscy faworyci to Edward Norton (Henckels), Willem Dafoe
(Jopling) oraz Adrien Brody (Dmitri). Reszta jest w porządku, aczkolwiek bez
większego szału. Najwięcej wymagałem od Billa Murraya (Ivan), ale tym razem jego
epizod jakoś mnie nie powalił na kolana.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/ |
"Grand Budapest Hotel" na pewno
nie jest słabym filmem. Niestety ja nie potrafię spojrzeć na niego inaczej niż
przez pryzmat ogromnie zawiedzionych oczekiwań. Dlatego też końcowa ocena jest
taka, a nie inna, chociaż muszę przyznać, że bardzo długo się nad nią
zastanawiałem. Mozolnie poszukiwałem wyimaginowanych zalet, za które mógłbym
choćby troszeczkę podnieść notę. W końcu stwierdziłem jednak, że to nie ma
sensu i należy wystawić godną, ale szczerą ocenę, która najlepiej oddaje moje
uczucia po opuszczeniu kinowej sali.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/ |
Ocena: 6/10 (kiedyś, może, na
żywo i w kolorze będzie 6.5/10).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz