czwartek, 3 kwietnia 2014

"Grand Budapest Hotel"



W czasie jednej z zeszłorocznych wypraw do kina obejrzałem trailer "Grand Budapest Hotel". Przyznam szczerze, że ta kilkuminutowa migawka wywołała u mnie stan bliski euforii oraz zrodziła przemożną potrzebę jak najszybszego obejrzenia najnowszego dzieła Wesa Andersona. Po powrocie do bazy okazało się jednakże, że na polską premierę filmu przyjdzie poczekać aż do wiosny. Jakaż rozpacz ogarnęła wtenczas moją duszę! Niemniej niemal z wytęsknieniem czekałem aż zelżeją mrozy i stopnieją śniegi. Sytuację nakręcały dodatkowo pozytywne recenzje i całkiem niezłe oceny. Z dotychczasową twórczością Wesa Andersona byłem zapoznany raczej mocno średnio. W zasadzie udało mi się obejrzeć jedynie "The Life Aquatic with Steve Zissou", która podobało mi się bardzo bardzo, aczkolwiek jest to naprawdę oryginalna produkcja. I wreszcie ostatniego dnia plugawego miesiąca marca udało mi się zasiąść w klimatyzowanej sali krakowskiego kina Mikro by skonfrontować wybujałe oczekiwania z brutalną rzeczywistością.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Grand Budapest Hotel" rozgrywa się w fikcyjnej Republice Żubrówki (w oryginale Republic of Zubrowka – chyba nie trzeba wspominać skąd zaczerpnięto nazwę) na początku lat 30-tych ubiegłego stulecia. Tytułowy hotel to jedna z najbardziej fame’owych miejscówek w całym regionie, przyciągająca arystokrację i najbogatszych przemysłowców. Wiele w tym zasługi Gustava H. (Ralph Fiennes), legendarnego concierge tegoż przybytku. Wybaczcie, iż nie będę w recenzji stosował spolszczonego odpowiednika tegoż słowa, ale konsjerż wygląda niemal tak fatalnie jak Dżesika. Historię oglądamy z punktu widzenia świeżo zatrudnionego boya hotelowego, Zero Moustafy (Tony Revolori). Pracując u boku Gustava chłopiec stopniowo staje się jego najbardziej zaufanym przyjacielem, dzięki czemu będzie w stanie pomóc swojemu przełożonemu wyplątać się z nielichej afery kryminalnej.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/
Mam niemal 100% pewność, że Wes Anderson osobiście rozplanował każdy kadr filmu, ponieważ w "Grand Budapest Hotel" nie ma ani jednej zbędnej czy nieprzemyślanej sceny. Cała produkcja utrzymana jest w jednej konwencji, która charakteryzuje się perfekcjonistyczną stroną wizualną oraz niespotykaną dbałością o szczegóły. Niemniej zaraz pojawia się pytanie czy każdy widz musi z miejsca zaakceptować takie, a nie inne wybory reżysera, a potem na swoim blogu (jeśli takowego prowadzi) tworzyć peany ku jego wiecznej chwale? Przed seansem spodziewałem się naprawdę wybitnego kina i dlatego czułem się bardzo dziwnie siedząc w kinowym fotelu. Potrafię docenić wizualną maestrię, ale coś poszło dla mnie nie tak i niestety nie jestem w stanie uznać "Grand Budapest Hotel" za arcydzieło. Dlaczegóż? Otóż zabrakło odrobiny kinowej magii, która sprawia, że dany film chce się zapętlić jak doskonałą piosenkę na YouTube i katować non stop. Przed wejściem do kina po cichu szykowałem już nawet kolejne 10/10, a tu niestety rozczarowanie bardzo.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/
Nie myślcie przy tym, że "Grand Budapest Hotel" jest złym filmem – żale to po prostu efekt moich zdeptanych, wybujałych wyobrażeń. Jak wspomniałem powyżej cechuje go wizualna perfekcja, która doskonale oddaje zarówno nastrój tamtych czasów, jak i specyfikę miejsca, w którym rozgrywa się akcja. Ponadto na plus należy z pewnością zaliczyć dialogi, chociaż muszę także przyznać, iż spodziewałem się po nich troszkę więcej błyskotliwości. Fabuła w filmie Andersona nie jest tak naprawdę najważniejsza, ale dosyć dobrze wpisuje się w klimat lat 30-tych XX wieku (niby niepoważne, ale jednak widmo faszyzmu). Cały urok "Grand Budapest Hotel" opiera się tak naprawdę na postaci Gustava H. oraz supportujących go bohaterach drugoplanowych. Miłośnik dojrzałych kobiet (average 80) i luksusu, a także nadzwyczajnie sprawny organizator, wypada na ekranie znakomicie, pochłaniając całą uwagę widza. Ralph Fiennes spisał się wybornie i trudno uwierzyć, że Wes Anderson chciał początkowo zaangażować Johnny’ego Deppa. Również oklaski należą się dla Tony’ego Revolori, który zdołał udźwignąć ciężar swojej roli i godnie wypada u boku starszego kolegi. Natomiast na drugim planie panuje istne szaleństwo. Anderson niemal do każdej, choćby epizodycznej rólki, postanowił zaangażować prawdziwą sławę. Wymienianie wszystkich zebranych byłoby z jednej strony bardzo żmudne, a z drugiej bezcelowe, ponieważ i tak możecie to sprawdzić na IMDb. Skupię się zatem na kreacjach, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Na pewno muszę docenić Tildę Swinton (Madame D.), która pod tonami charakteryzacji zagrała bardzo fajnie. Z ról kobiecych pragnę również wyróżnić Saoirse Ronan (Agatha). Natomiast moi męscy faworyci to Edward Norton (Henckels), Willem Dafoe (Jopling) oraz Adrien Brody (Dmitri). Reszta jest w porządku, aczkolwiek bez większego szału. Najwięcej wymagałem od Billa Murraya (Ivan), ale tym razem jego epizod jakoś mnie nie powalił na kolana.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/
"Grand Budapest Hotel" na pewno nie jest słabym filmem. Niestety ja nie potrafię spojrzeć na niego inaczej niż przez pryzmat ogromnie zawiedzionych oczekiwań. Dlatego też końcowa ocena jest taka, a nie inna, chociaż muszę przyznać, że bardzo długo się nad nią zastanawiałem. Mozolnie poszukiwałem wyimaginowanych zalet, za które mógłbym choćby troszeczkę podnieść notę. W końcu stwierdziłem jednak, że to nie ma sensu i należy wystawić godną, ale szczerą ocenę, która najlepiej oddaje moje uczucia po opuszczeniu kinowej sali.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/
Ocena: 6/10 (kiedyś, może, na żywo i w kolorze będzie 6.5/10).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz