sobota, 24 października 2015

"Jurassic World"



Przenieśmy się na chwilę do zamierzchłych czasów końcówki pierwszej połowy lat 90-tych ubiegłego stulecia. Wówczas, gdy Polsza w dalszym ciągu przechodziła burzliwą transformację polityczno-gospodarczą, a autor uczęszczał do monstrualnie ogromnej podstawówki, na osiedlach trwała złota era wypożyczalni kaset VHS (gimby nie pamiętają). Wtenczas do kina chodziłem niezmiernie rzadko, ponieważ ogrom filmów oglądałem na magnetowidzie Sharp, który de facto działa do dzisiaj. Cóż to była za technologia! I to właśnie na tym wspaniałym urządzeniu miałem okazję po raz pierwszy zachłysnąć się epickością "Parku Jurajskiego". Oczywiście, zanim długo wyczekiwana kaseta trafiła w moje ręce, należało w wypożyczalni wpisać się na listę oczekujących i odczekać dłuższą chwilę. Doskonale pamiętam, że kopia, którą w końcu otrzymałem, charakteryzowała się mocno średnią jakością, będącą wynikiem nadmiernego użytkowania i wielokrotnego przewijania. Niemniej, zabawa była przednia! Wraz z sukcesem filmu Stevena Spielberga wysypały się gadżety oraz zabawki związane z dinozaurami – najbardziej zapadł mi w pamięć fosforyzujący szkielet T-Rexa, który można było skompletować kupując milion kolejnych wydań jakiegoś czasopisma. Czasy było to dawne i radosne, aczkolwiek już nigdy później nie odczuwałem takiego poziomu fascynacji dinozaurami. Możliwe, że przyczyniły się do tego kolejne, zdecydowanie mniej udane części "Parku Jurajskiego", a może po prostu dorosłem? Dzisiaj, po ponad dwóch dekadach od premiery pierwszej części, przed Wami "Jurassic World"!
źródło: http://www.impawards.com
Tym razem na miejscu oryginalnego Parku Jurajskiego zbudowany został park rozrywki z nowymi dinozaurami (niezwykle odkrywcze). Rodzice zainteresowanego głównie małolatami Zacha (Nick Robinson) oraz zafascynowanego prehistorycznymi gadami Graya (Ty Simpkins) postanawiają zrobić chłopcom niespodziankę wysyłając ich na wyspę. Na miejscu, dzięki kontaktom ciotki Claire (Bryce Dallas Howard), dzieciaki mają okazję zobaczyć epicki park rozrywki od kulis. Niestety cały misterny plan rozsypuje się, gdy z wybiegu ucieka najnowsza atrakcja – zmutowana, niezwykle inteligenta hybryda T-Rexa, która miała przynieść właścicielom miliony monet. A gdy sytuacja staje się naprawdę krytyczna do akcji musi wkroczyć lokalny ex-marine i przy okazji treser velociraptorów, Star Lord Owen (Chris Pratt).
źródło: http://www.jurassicworld.com
Już na pierwszy rzut oka widać, że twórcy filmu postanowili zastosować się w 100% do filozofii prezentowanej na ekranie przez Masraniego (Irrfan Khan). Niezwykle zamożny właściciel jurajskiego parku rozrywki domaga się bowiem od swoich naukowców większych, groźniejszych i coraz bardziej zajebistych dinozaurów, które zainteresują jeszcze szerszą publikę. I taką drogę obrali właśnie reżyser Colin Trevorrow i jego dzielni scenarzyści. Zamiast klasycznych, prehistorycznych gadów, które były epickie jeszcze dwadzieścia lat temu, otrzymujemy super inteligentną, białą hybrydę T-Rexa, która potrafi się kamuflować oraz przemawiać w mowie raptorów (w kolejnej części czekam na combo T-Rexa, Aliena i Predatora). Zamiast zwyczajnych, krwiożerczych raptorów oglądamy natomiast stworzenia trenowane przez Star Lorda Owena, które jak się później okazuje są kompatybilne z klasycznych T-Rexem, nawet mimo, że nie mówią we wspólnym języku. Aby było jeszcze bardzo śmiechowo jeden z bohaterów roztacza wizję wykorzystania wyszkolonych zwierząt na współczesnym polu walki. Co prawda może to wydawać się absurdalne, ale wszystkie wyżej wymienione motywy macie szansę zobaczyć oglądając "Jurassic World". Oczywiście w natłoku scenariuszowych wydarzeń kompletnie zapomniano zadbać o jakikolwiek sens. Im bliżej końca, tym bardziej film wydaje się głupszy (wprost geometryczny przyrost głupoty).
źródło: http://www.jurassicworld.com
Od samego początku oczywistym jest, że nowa, wspaniała hybryda przysporzy bohaterom najwięcej problemów. W filmie wykorzystano ponadto wiele sztampowych klisz m.in.: mający wyjątkowo solidne podstawy romans głównych postaci, grubych strażników, ratunek w ostatniej chwili, czy też nagłe wolty raportów w odniesieniu do Owena (niech ktoś mi wyjaśni dlaczego raptory komunikujące się z hybrydą będącą po części raportem nagle postanowiły ponownie uczynić osobnikiem alfa człowieka?). Product placement klasycznie wypełnia ekran, niemniej w tym przypadku nie dokręcono specjalnych, ordynarnie chamskich ujęć jak w "Terminator Genisys". Swego rodzaju nowością jest natomiast umiejętność niezwykle szybkiego biegania w szpilkach, którą dysponuje Claire. Rozpatrując możliwości taktycznego zastosowania dinozaurów na współczesnym polu walki trzeba głęboko zastanowić się nad ich prędkością, bowiem wedle "Jurassic World" przeciętna kobieta w butach na naprawdę wysokim obcasie potrafi uciec nie tylko przed zwykłym T-Rexem, ale także jego ulepszoną genetycznie wersją. Jeśli chodzi natomiast o efekty to "Jurassic World" stanowi prawdziwą feerię CGI – nie chcę się powtarzać, ale już wielokrotnie pisałem, iż odczuwam ogromne znużenie tego rodzaju efektami, szczególnie jeżeli nie ma w nich żadnego błysku.
źródło: http://www.jurassicworld.com
Chris Pratt może nie jest aktorem, którego specjalnie lubię i szanuję, ale jestem zmuszony stwierdzić, że jego występ w "Jurassic World" nie przyniesie mu większej hańby. Owen to w 100% postać jakiej się spodziewałem: twardy i rozsądny człowiek, przewidujący, że wykorzystanie raptorów do zwalczania innych zagrożeń może nie być najlepszym pomysłem. W zasadzie, jakkolwiek to zabrzmi, to jego rola jest jednym z najjaśniejszych punktów filmu. Mam świadomość, że Claire, grana przez Bryce Dallas Howard, może wzbudzać solidną irytację, aczkolwiek w trakcie seansu potrafiłem dostrzec szczątkową chemię między parą głównych bohaterów – nawet mimo kompletnego braku uzasadnienia dla wątku romansowego. Ale takie jest już Hollywood! Podoba Ci się jakaś dziewczyna, ale nie masz odwagi zagadać? Zabierz ją do jakiegoś niebezpiecznego miejsca, w którym omal nie stracicie życia i będzie Twoja na wieki! Małoletni zagrali raczej sztampowo, zgodnie ze scenariuszem: jeden się jara dinozaurami, a drugi ma w dupie park, ale w końcu wykrzesze braterskie uczucia. Na drugim planie zdecydowanie zabrakło interesujących postaci. Irrfan Khan, BD Wong oraz Omar Sy wnoszą naprawdę niewiele. Uczucia negatywne wzbudza za to Vincent D’Onofrio (przecież to szeregowy Pyle z "Full Metal Jacket"!!!), którego postać to jeden z najgorzej napisanych złoczyńców w dziejach kina. Niestety aktor zrobił bardzo niewiele, aby wyzwolić się z kajdanów chujozy nałożonych przez scenariusz.
źródło: http://www.jurassicworld.com
"Jurassic World" to kolejna, zbyteczna próba wskrzeszenia legendy, umotywowana jedynie potrzebą zarabiania monet. To że jest więcej, głośniej i bardziej komputerowo nie znaczy wcale, iż nakręcony film podbije serca widzów. Podobnie jak w "Terminator Genisys" twórcy nie mieli żadnego pomysłu, aby zainteresować widza fabułą, więc postawili na feerię CGI. Zobaczcie to gówno na własne oczy, ale naprawdę: nie ze mną te numery!
źródło: http://www.jurassicworld.com
Ocena: 3/10.

sobota, 17 października 2015

"Man of Steel"



Szczerze powiedziawszy (a raczej napisawszy) Superman nigdy nie był moim ulubionym superbohaterem. Oczywiście w dzieciństwie obejrzałem wszystkie filmy z Christopherem Reevem, aczkolwiek nie wywołały u mnie większych emocji. Podobnie było z serialem "Lois & Clark: The New Adventures of Superman", w którym w tytułowe role wcielali się Teri Hatcher oraz Dean Cain – oglądałem, ponieważ wówczas nie było niczego lepszego na Polsacie. Niestety nie udało mi się zobaczyć "Superman Returns" z 2006 roku, aczkolwiek uznawałem to za niewielką stratę. Mój stosunek do Supermana uległ zmianie dopiero, gdy obejrzałem "Kill Bill: Vol. 2". W jednej z ostatnich scen Bill wygłasza niezwykle interesujący monolog dotyczący superbohaterów. O ile zdecydowana większość herosów urodziła się zwykłymi ludźmi (przykładowo Batman czy Spiderman) i dopiero po jakimś czasie przywdziała kostium, o tyle Superman urodził się jako Kal-El, a Clark Kent jest jedynie jego ludzkim alter ego. I właśnie najciekawsze jest to jaki kształt Superman nadał swojej przybranej tożsamości obserwując ludzkość: And what are the characteristics of Clark Kent. He's weak... he's unsure of himself... he's a coward. Clark Kent is Superman's critique on the whole human race. Słowa Billa zdecydowanie zmieniły moje podejście do tej postaci, dzięki czemu mogłem odnaleźć głębię w zdawałoby się dziecinnej, komiksowej historyjce. Tego również oczekiwałem od kolejnego rebootu – Panie i Panowie, przed Wami "Man of Steel"!
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu Zacka Snydera rozpoczyna się na rodzinnej planecie Supermana. Dawna międzygwiezdna potęga i kolonizacja innych światów to czyste mrzonki. Krypton, rządzony przez dekadenckie elity, przechodzi aktualnie poważny kryzys. Wyczerpanie się surowców naturalnych zmusiło ludność do eksploracji jądra planety, która, jak łatwo się domyślić, nie zwiastuje niczego dobrego. Najwybitniejszy miejscowy naukowiec, a przy okazji całkiem solidny wojak, Jor-El (Russell Crowe) postuluje wstąpić na drogę odważnych przodków i eksplorować kosmos, jednakże jego propozycje nie znajdują poparcia u zblazowanych decydentów. Całkowicie inną drogę obiera natomiast dobry kryptoński patriota, generał Zod (Michael Shannon), który niczym Francisco Franco pragnący uchronić Hiszpanię przed czerwoną zarazą, postanawia przejąć władzę, by wprowadzić rządy silnej ręki. Niestety, mimo początkowych sukcesów, coup d’état kończy się spektakularną klęską, a generał Zod i wierni mu żołnierze zostają zesłani w nicość (dosłownie). W międzyczasie Jor-El, przeczuwając rychłą katastrofę, wysyła swego nowo narodzonego syna na Ziemię, aby mógł bezpiecznie dorastać w promieniach młodego słońca. A Krypton, zgodnie z oczekiwaniami naukowca, eksploduje z niebywałym rozmachem.
źródło: http://www.manofsteel.com/
W natłoku coraz bardziej męczących produkcji spod znaku Marvela spodziewałem się, że "Man of Steel" podąży utartą ścieżką, zapewniającą milionowe zyski. Tymczasem, po raz kolejny, zostałem kompletnie zaskoczony. Abstrahując od oczywistych wad filmu Zacka Snydera należy zauważyć, że nie jest to z pewnością cukierkowo-lukrowane dzieło podlane mdłym sosem komputerowych efektów specjalnych. Oczywiście, jak to w tego rodzaju konwencji, CGI jest kurewsko nachalne i momentami drażni, aczkolwiek "Człowiek ze stali" wyróżnia się czymś naprawdę wyjątkowym na tle podobnych produkcji: lekko mrocznym klimatem. Nie mogę naturalnie przesadzać ze wspomnianą mrocznością – to nie jest przecież defetystyczno-depresyjne dzieło, w którym wszyscy bohaterowie popełniają na końcu zbiorowe samobójstwo. Niemniej kilka motywów znacznie zwiększa powagę całego przedsięwzięcia, czyniąc z naszego bohatera postać o złożonej psychice. Za najlepszy przykład może posłużyć scena rozmowy Zoda i Supermana (morze ludzkich czaszek), rozgrywająca się w umyśle tego drugiego, czy też wyjątkowo brutalne jak na kategorię PG-13 zakończenie filmu. Takich rzeczy w Marvelu nie ogląda się na co dzień, więc należy to docenić!
źródło: http://www.manofsteel.com/
Fabuła jest dosyć ciekawa, gdyż w interesujący sposób ukazano dzieje Kryptona (chętnie obejrzałbym ewentualny prequel o eksploracji kosmosu), a także młodość naszego suberbohatera, w której dopiero odkrywa swoje nieprzeciętne możliwości. Byłem ogromnie zdziwiony postawą przybranych rodziców Kal-Ela, ponieważ w opozycji do Jor-Ela, Jonathan Kent (Kevin Costner) pragnie, aby niezwykłe umiejętności pozostały tajemnicą i nie posłużyły do ochrony ludzi przed różnego rodzaju niebezpieczeństwami. Jest to tym bardziej szokujące, gdyż po jednym z heroicznych czynów młodego Clarka ziemski ojciec sugeruje mu, że powinien pozwolić umrzeć swoim kolegom i koleżankom. Z tego powodu psychika superbohatera nabiera szlifu złożoności, a nim samym targa wiele wątpliwości natury egzystencjalnej. Niestety Zack Snyder nie ustrzegł się również błędów. W zbyt wielu miejscach "Man of Steel" przypomina sztampowe produkcje Marvela: głupawi bohaterowie drugoplanowi, nadmiar CGI, szybki i mało przekonujący wątek romansowy, nachalny product placement, czy też ratowanie świata w ostatniej chwili. Poza tym: dlaczego kostium Supermana jest niezniszczalny? Niemniej, dzięki wprowadzeniu wspomnianych mrocznych elementów, ocena całokształtu przechyla się na jasną stronę mocy.
źródło: http://www.manofsteel.com/
Jeśli chodzi o obsadę głównej roli męskiej to Henry Cavill nie może nic sobie zarzucić. Bardzo fajnie odegrał egzystencjalne wątpliwości oraz emocje targające Supermanem, a dodatkowo jego naturalna muskulatura wygląda na ekranie epicko. Niezwykle trafny strzał, zatem brawa dla Zacka Snydera. W partnerkę naszego bohatera wcieliła się z kolei Amy Adams. Oprócz niezaprzeczalnie doskonałej prezencji Lois Lane to kobieta (zbyt) wielu talentów, co może trochę frustrować w czasie oglądania filmu. Niemniej darzę pannę Adams sporą estymą, więc zaliczam jej występ na plus. W kwestii rodziców zdecydowanie przedkładam biologicznych nad przybranych ziemskich opiekunów. Russell Crowe oraz Ayelet Zurer zagrali zdecydowanie lepiej i ciekawiej niż Kevin Costner i Diane Lane. Przejdźmy zatem do postaci negatywnych, chociaż czy można nazwać złoczyńcą dobrego kryptońskiego patriotę, który został genetycznie zaprogramowany do ochrony Kryptona za wszelką cenę? Oceńcie sami. Michael Shannon, wcielający się w generała Zoda, zrobił dobrą robotę, tworząc jedną z najciekawszych kreacji antagonistycznych ostatnich lat (oczywiście jego wysiłki rozpatrujemy w odpowiedniej kategorii, gdzie do boju stają postacie pokroju Ultrona czy Malekitha). Swoją drogą zwróćcie uwagę na pewien dysonans: dlaczego Jor-El mógł złamać prawo Kryptona by ratować planetę, a generał Zod już nie? Hipokryzja?
źródło: http://www.manofsteel.com/
W kategorii komiksowych ekranizacji "Man of Steel" to dla mnie jedno z największych zaskoczeń ostatnich lat. Oczywiście na miejscu Zacka Snydera dołożyłbym o wiele więcej mroku i powagi, ale i tak na tle typowych produkcji Marvela "Człowiek ze stali" wyróżnia się zdecydowanie. Mam nadzieję, że ścieżka obrana przez twórców nie zostanie zaniechana w kolejnych sequelach, a postać Supermana stanie się jeszcze bardziej interesująca. A zatem na zachętę daję dosyć wysoką notę.
źródło: http://www.manofsteel.com/
Ocena: 6/10.

środa, 7 października 2015

"Terminator Genisys"



Bez wątpienia pierwsze dwa "Terminatory" to jedne z najlepszych filmów science fiction, jakie powstały w dziejach kinematografii (przy czym część drugą zdecydowanie przedkładam nad pierwszą). Późniejsze odsłony to niestety zdecydowanie gorsze produkcje. Do dzisiaj kompletnie nie wiem co sądzić o trzeciej części z damską wersją elektronicznego mordercy oraz głupawo młodocianym Johnem Connorem. Z kolei "Terminator Salvation" w reżyserii McG całkowicie zawiódł pokładane w nim nadzieje. I kiedy pomyślałem sobie, że wreszcie Arnold Schwarzenegger będzie mógł cieszyć się zasłużoną, spokojną emeryturą, to gruchnęła wieść o kolejnej reaktywacji projektu. Tym razem na reżyserskim stolcu zasiadł Alan Taylor, odpowiedzialny za "Thor: The Dark World" oraz całą rzeszę odcinków przeróżnych seriali. Nie zwiastowało to oczywiście niczego dobrego, poza tym jak się okazało "Terminator Genisys" miał być rebootem całej serii. Jakkolwiek tego rodzaju przedsięwzięcie wydawało się być potrzebne jak kurwie deszcz to obejrzawszy wszystkie poprzednie części nie mogłem odpuścić kolejnej.
źródło: http://www.impawards.com
Z prologu filmu dowiadujemy się jak to ludzkość wiodła wesołą egzystencję, aż w 1997 roku program komputerowy Skynet, zarządzający m.in. amerykańską bronią nuklearną, uznał, że być może przedstawiciele gatunku homo sapiens nie stanowią koniecznego elementu do dalszego rozwoju planety. W efekcie tzw. Dnia Sądu gatunek ludzki został skutecznie przetrzebiony, a niedobitki toczą walkę o przetrwanie z bezwzględnymi maszynami. Gdy wydaje się, że zwycięstwo nad Skynetem jest na wyciągnięcie ręki, przywódca ruchu oporu John Connor (Jason Clarke) postanawia zabezpieczyć własną egzystencję wysyłając w przeszłość jednego ze swoich wiernych żołnierzy. Głównym zadaniem sierżanta Kyle’a Reese’a (Jai Courtney) ma być ochrona matki Connora, Sarah (Emilia Clarke) przed terminatorami wysłanymi z przyszłości. Jednakże rzeczywistość roku pańskiego 1984 totalnie zaskakuje młodego żołnierza.
źródło: http://www.terminatormovie.com
Nie da się ukryć, że niektóre rebooty mają poważne uzasadnienie i w końcowym efekcie wychodzą na dobre całej serii. Za najlepszy przykład może posłużyć solidny "Star Trek" w reżyserii J.J. Abramsa, który dzięki sprytnemu zagraniu scenariuszem otworzył całą gamę nowych możliwości – niby błaha zabawa podróżami w czasie, ale jednakże rozpoczynająca całkowicie nową linię czasową. I takie właśnie rebooty rozumiem! O ile "Star Trek" koniecznie potrzebował rewitalizacji, o tyle "Terminator", będąc klasą samą w sobie, moim zdaniem broni się do dzisiaj w pierwotnej formie. Niemniej, jak już doskonale wiemy, hajs się musi zgadzać, a przecież wykorzystanie sprawdzonej marki jest o wiele mniej ryzykowne niż lokowanie środków w nowe przedsięwzięcie (vide miliony monet utopione w "Johnie Carterze"). Jednakże w nowym "Terminatorze" ktoś widocznie zapomniał przed kręceniem sprawdzić sensowność scenariusza, bowiem w trakcie seansu widz dziwi się niczym Kyle Reese. Trudno nie wspomnieć o poważnych lukach w fabule, które nie zostają w żaden sposób uzasadnione (m.in.: Kto i kiedy wysłał T-800 do 1973 roku by chronił małą Sarah? W jaki sposób Sarah i T-800 byli w stanie zbudować wehikuł czasu w 1984 roku? Jak to się stało, że Sarah i Kyle przenieśli się do 2017 roku tuż przed premierą systemu operacyjnego?). Gdyby zastanowić się nad aktualna sytuacją bohaterów, którzy podróżują do roku 2017, to po prostu mózg rozjebany. Kolejna podróż w czasie powinna bowiem wydatnie wpłynąć na egzystencję Johna Connora, który de facto powinien przestać istnieć. Aczkolwiek w tej części logika zdarzeń nie ma większego znaczenia, gdyż liczy się jedynie wartka akcja i nachalne CGI.
źródło: http://www.terminatormovie.com
Z nieukrywanym żalem patrzyłem jak najnowsza odsłona "Terminatora" zamienia się w dzieło pokroju "The Avengers". Odkąd fabuła przestała mieć jakikolwiek sens, liczą się wyłącznie efekty specjalne, które naprawdę mogą przytłoczyć jedynie swoim bezsensem. Męczące efektownością, przegięte do granic możliwości i kompletnie nic nie wnoszące pościgi potrafią wywołać jedynie znużenie. Tsunami CGI niemal wylewa się z ekranu, wywołując dosyć smutne refleksje nad wyschniętym truchłem tradycyjnych efektów specjalnych. Do dzisiaj zadaję sobie pytanie: czy mimo upływu niemal ćwierćwiecza T-1000 naprawdę wygląda lepiej niż w 1991 roku? Ponadto w filmie takiego kalibru nie spodziewałem się tak ordynarnego product placement – co najmniej dwa, całkowicie zbędne ujęcia, wyraźnie pokazują jaką markę butów nosi Kyle Reese. Co ciekawe chociaż wraz z bohaterami podróżujemy w czasie to nie potrafiłem dostrzec praktycznie żadnych różnic między rokiem 1984, 1997 oraz 2017. Zatem wielkie brawa za tak zróżnicowaną scenografię. Naprawdę trudno wskazać mi jakiekolwiek plusy. Jedyny pozytyw nasuwający się na myśl to ścieżka dźwiękowa.
źródło: http://www.terminatormovie.com
Jakie motywy kierowały twórcami, aby w roli Kyle’a Reese’a obsadzić Jaia Courtneya? Naprawdę nie mam pojęcia. Jakież zasługi i potencjał ma aktor, który tak brawurowo wcielił się w postać Jacka MacClane’a w piątej odsłonie "Die Hard"? Serio? Widocznie pewnych rzeczy nie jestem w stanie zrozumieć. Reese w wykonaniu Australijczyka to postać wysoce irytująca z powodu permanentnego stanu zdziwienia, w którym się znajduje. Praktycznie zero aktorstwa i emocji. Kurwa, jakże tęsknię za Michaelem Biehnem! Kompletnie brakuje chemii z Sarah, w którą z kolei wciela się Daenerys Zrodzona z Burzy Emilia Clarke. Przy całej mojej sympatii dla tej aktorki muszę jednakże stwierdzić, że jest to chyba najbardziej irytująca Sarah Connor, jaką oglądałem w swoim życiu. Nieunikniony romans pary głównych bohaterów wydaje się kompletnie nierealistyczny i wymuszony przez scenariusz. Jason Clarke jako John Connor wypadł całkiem w porządku, niemniej od momentu gdy zamienił się w hybrydę człowieka i maszyny, znalazł się na wyraźniej tendencji spadkowej. Arnold Schwarzenegger po raz kolejny brawurowo wcielił się w podstarzałego Terminatora i dał radę nawet pomimo, że twórcy zrobili niemal wszystko, aby obalić spiżowy pomnik, który wystawił sobie dwoma pierwszymi częściami (m.in. poprzez nazywanie elektronicznego mordercy Dziadkiem). Z ważniejszych ról drugoplanowych warto odnotować solidny występ J.K. Simmonsa, wcielającego się w zapijaczonego policjanta.
źródło: http://www.terminatormovie.com
"Terminator Genisys" stanowiłby dla mnie jeden z największych filmowych zawodów ostatnich lat. Stanowiłby, gdybym po filmie Alana Taylora spodziewał się czegokolwiek dobrego. Niemniej, z ogromnym żalem patrzyłem na kolejną próbę zniszczenia legendy elektronicznego mordercy, tym razem mającą na celu reboot serii w stylu "Avengers". Przy okazji kasowych bohaterów Marvela należy pamiętać, że w napisach końcowych ukryta została scena, która burzy idylliczne zakończenie i potwierdza hipotezę, że przeznaczenia  jednak nie można zmienić (przynajmniej do kolejnej części). Naprawdę, dajcie wreszcie odejść Arnoldowi na zasłużoną emeryturę…
źródło: http://www.terminatormovie.com
Ocena: 3/10 (chociaż nie wiem za co tak wysoka nota).

sobota, 3 października 2015

"Woman in Gold"



Oglądając "Woman in Gold" nie spodziewałem się, że napiszę recenzję. Niestety produkcja w reżyserii Simona Curtisa wywołała u mnie tak wiele negatywnych emocji i frustracji, iż pozostawienie ich wyłącznie dla siebie byłoby ogromnym marnotrawstwem. Bardzo lubię sztukę, więc obejrzenie filmu o pięknym obrazie czołowego przedstawiciela wiedeńskiego modernizmu zapowiadało się pysznie. Swoją drogą polecam Wam zapoznać się z twórczością Gustava Klimta – może czasem warto rozszerzyć horyzonty poza oglądanie obrazków na Kwejku? Wracając jednakże do "Złotej Damy" to dotychczasowe produkcje, których tematyka obracała się w kręgach sztuki wyższej były co najmniej solidne (m.in. "Dziewczyna z perłą" czy "The Best Offer") i tego też spodziewałem się po filmie Simona Curtisa. Niezaprzeczalnym plusem była obecność Helen Mirren. Niestety znakomite wrażenie już na początku filmu popsuło pojawienie się na ekranie Ryana Reynolds, któremu do dzisiaj nie wybaczyłem jeszcze haniebnego "Green Lantern".
źródło: http://www.impawards.com
"Woman in Gold" to oczywiście historia oparta na prawdziwych wydarzeniach. Maria Altmann (Helen Mirren), spadkobierczyni ongiś potężnej i wpływowej żydowskiej rodziny z Wiednia, wynajmuje niedoświadczonego prawnika Randy’ego Schoenberga (Ryan Reynolds), aby pomógł w odzyskaniu tytułowego obrazu Klimta, który w przeszłości należał do jej familii. Po Anschlussie Austrii portret wraz z innymi cennymi dziełami sztuki został zawłaszczony przez nazistów, by po latach zawisnąć w państwowej galerii jako dobro narodowe. W sądowej batalii o sprawiedliwość parę bohaterów wspiera lokalny dziennikarz śledczy, Hubertus (Daniel Brühl).
źródło: http://womaningoldmovie.com
Oglądając "Woman in Gold" nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to film zbudowany dokładnie tak samo jak znakomita "Philomena". W zasadzie można napisać więcej: pod wieloma względami produkcję Simona Curtisa można uznać za ordynarną i bezczelną próbę skopiowania tamtej historii. Nie mam oczywiście na celu podważać autentyczności przedstawionej opowieści czy też szkalować pierwowzory ekranowych postaci, aczkolwiek są pewne granice, których nie powinno się przekraczać. "Złota Dama" opiera się bowiem na nietypowej relacji starszej pani z o wiele młodszym prawnikiem. Dodam oczywiście, że oprócz żydowskiego pochodzenia nie mają zbyt wielu cech wspólnych, dlatego też trudno czasem się im dobrze zrozumieć – a to już chyba kiedyś widzieliśmy. Ale do szczegółowego opisu pary głównych bohaterów wrócę w dalszej części recenzji. Twórcy "Philomeny" potrafili wykrzesać ze zwykłej, obyczajowej historii wciągającą i trzymającą w napięciu opowieść. Niestety w przypadku "Złotej Damy", która moim zdaniem dysponuje o wiele większym potencjałem (m.in. dzieła sztuki, międzywojenny Wiedeń, nazistowskie prześladowania Żydów czy też ciekawa postawa austriackiego rządu odnośnie zadośćuczynienia ofiarom), nie wystąpiło nic podobnego. Chociaż dzieło Curtisa trwa niecałe 110 minut to udało mi się je obejrzeć w trzech podejściach. Momentami ogarniało mnie takie znużenie, że musiałem przerwać projekcję i położyć się spać.
źródło: http://womaningoldmovie.com
Rozpatrując prawnicze aspekty "Woman in Gold" należy zadać sobie zasadnicze pytanie: dlaczego Sąd Najwyższy USA ma kompetencje do wydawania jakichkolwiek wyroków ingerujących w wewnętrzne prawodawstwo Austrii? Jakkolwiek słuszne pobudki kierują amerykańskimi sędziami to ingerencja w przepisy prawne suwerennego państwa wydaje mi się kompletnie nie na miejscu (aczkolwiek twórcy mogli po prostu zbyt uprościć formalną stronę filmu). Austria należy przecież od 1995 roku do Unii Europejskiej, która dysponuje odpowiednimi organami sądowymi do rozpatrywania tego rodzaju spraw. Wszechwładza Wuja Sama po raz kolejny mocno mnie zirytowała. Generalnie część "Złotej Damy", którą można uznać za dramat sądowy, wypada raczej słabo i straszliwie jednostronnie: szlachetni bohaterowie, wspierani przez wyjątkowo prawy, amerykański wymiar sprawiedliwości kontra bezduszni austriaccy urzędnicy, kierujący się wyłącznie egoistycznym interesem swojej ojczyzny. Moim zdaniem za najlepsze podsumowanie może posłużyć cytat Niccolo Machiavelliego z legendarnego Księcia: ludzie prędzej puszczają w niepamięć śmierć ojca niż stratę ojcowizny. Czy zatem możemy odnaleźć jakiekolwiek zalety? Generalnie flashbacki z okresu międzywojennego są w porządku, aczkolwiek daleko im do urywania czegokolwiek. Z pewnością warto docenić spory przekrój twórczości Gustava Klimta – zawsze potrafię docenić dzieła sztuki za ekranie. Dodatkowo na plus można zaliczyć Wiedeń, ale z drugiej strony miasto nad modrym Dunajem jest piękne samo w sobie. Na szczególną uwagę zasługuje natomiast piękna i poruszająca sekwencja zamykająca film – ostatnia scena robi bardzo dobre wrażenie, chociaż wygląda to tak, jakby ktoś udekorował gówno soczystą wisienką.
źródło: http://womaningoldmovie.com
Przyjrzyjmy się postaciom oraz aktorstwu. Główny bohater to wyjątkowo sztampowy typ: spłukany po nieudanym interesie rozpoczyna pracę w słynnej kancelarii prawnej, aczkolwiek w ramach przysługi podejmuje się nietypowego zlecenia, ponieważ liczy na miliony monet. Jak bardzo łatwo się domyślić wraz z rozwojem akcji Randy porzuca początkowe ekonomiczne podejście do sprawy na rzecz czystego altruizmu. Co więcej, chociaż całe życie spędził w USA, to budzi się w nim świadomość austriackiego Żyda (sic!). I być może to wszystko byłoby nawet do przełknięcia, gdyby nie jeden problem: Ryan Reynolds. Aktor po raz kolejny udowodnił, że nie jest w stanie godnie zagrać głównej roli. Jego postać to po prostu wysoce upośledzona wersja Martina Sixsmitha z "Philomeny": pozbawiona błysku, humoru, charakteryzująca się jedynie fatalnym odgrywaniem emocji. Prawdziwy dramat. Na tle tejże gównianej kreacji błyszczy natomiast Helen Mirren (w zasadzie przy takim poziomie gry Reynoldsa to nawet Michał Milowicz mógłby mieć szansę na rolę życia). Maria to niezwykle ciepła postać, aczkolwiek o wiele bardziej kapryśna, zadziorna i dystyngowana od tytułowej Philomeny. Mimo wszystko Helen Mirren jest klasą samą w sobie i z przyjemnością oglądałem ją na ekranie. Trzeci ważny bohater to Hubertus (imię niczym z "Harry’ego Pottera") – pod względem scenariusza postać może nawet bardziej żenująca niż Randy. Cóż bowiem może motywować austriackiego dziennikarza śledczego do pomocy w odzyskaniu obrazu? Oczywiście grzechy popełnione przez ojca-nazistę! Bitch, please! Uwierzcie, że patrzenie jak Daniel Brühl męczy się w okowach scenariusza naprawdę nie należy do przyjemności. Poza tym na drugim planie nie dzieje się kompletnie nic ciekawego. Totalnie bezbarwna Katie Holmes (żona Randy’ego) czy cała armia bezdusznych austriackich urzędników nie urywają dupy. Również trudno wyróżnić kogokolwiek z aktorów pojawiających się we flashbackach Marii. Niemniej, warto odnotować, że w filmie pojawia się Tywin Lannister Charles Dance.
źródło: http://womaningoldmovie.com
Mając spore oczekiwania odnośnie "Woman in Gold" jestem wysoce rozczarowany produkcją Simona Curtisa. Miałki scenariusz, ogrom zmarnowanego potencjału oraz haniebnie żenująca gra aktorska Ryana Reynoldsa przesłaniają kompletnie nieliczne zalety filmu. Film można polecić jedynie ze względu na Helen Mirren oraz dosyć często pojawianie się na ekranie tytułowego obrazu Gustava Klimta.
Tytułowy obraz Gustava Klimta.
(źródło: http://womaningoldmovie.com)
Ps.
W czerwcu 2006 roku "Złota Dama" została kupiona za 135 milionów USD przez Ronalda Laudera.

Ocena: 4/10.