sobota, 3 października 2015

"Woman in Gold"



Oglądając "Woman in Gold" nie spodziewałem się, że napiszę recenzję. Niestety produkcja w reżyserii Simona Curtisa wywołała u mnie tak wiele negatywnych emocji i frustracji, iż pozostawienie ich wyłącznie dla siebie byłoby ogromnym marnotrawstwem. Bardzo lubię sztukę, więc obejrzenie filmu o pięknym obrazie czołowego przedstawiciela wiedeńskiego modernizmu zapowiadało się pysznie. Swoją drogą polecam Wam zapoznać się z twórczością Gustava Klimta – może czasem warto rozszerzyć horyzonty poza oglądanie obrazków na Kwejku? Wracając jednakże do "Złotej Damy" to dotychczasowe produkcje, których tematyka obracała się w kręgach sztuki wyższej były co najmniej solidne (m.in. "Dziewczyna z perłą" czy "The Best Offer") i tego też spodziewałem się po filmie Simona Curtisa. Niezaprzeczalnym plusem była obecność Helen Mirren. Niestety znakomite wrażenie już na początku filmu popsuło pojawienie się na ekranie Ryana Reynolds, któremu do dzisiaj nie wybaczyłem jeszcze haniebnego "Green Lantern".
źródło: http://www.impawards.com
"Woman in Gold" to oczywiście historia oparta na prawdziwych wydarzeniach. Maria Altmann (Helen Mirren), spadkobierczyni ongiś potężnej i wpływowej żydowskiej rodziny z Wiednia, wynajmuje niedoświadczonego prawnika Randy’ego Schoenberga (Ryan Reynolds), aby pomógł w odzyskaniu tytułowego obrazu Klimta, który w przeszłości należał do jej familii. Po Anschlussie Austrii portret wraz z innymi cennymi dziełami sztuki został zawłaszczony przez nazistów, by po latach zawisnąć w państwowej galerii jako dobro narodowe. W sądowej batalii o sprawiedliwość parę bohaterów wspiera lokalny dziennikarz śledczy, Hubertus (Daniel Brühl).
źródło: http://womaningoldmovie.com
Oglądając "Woman in Gold" nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to film zbudowany dokładnie tak samo jak znakomita "Philomena". W zasadzie można napisać więcej: pod wieloma względami produkcję Simona Curtisa można uznać za ordynarną i bezczelną próbę skopiowania tamtej historii. Nie mam oczywiście na celu podważać autentyczności przedstawionej opowieści czy też szkalować pierwowzory ekranowych postaci, aczkolwiek są pewne granice, których nie powinno się przekraczać. "Złota Dama" opiera się bowiem na nietypowej relacji starszej pani z o wiele młodszym prawnikiem. Dodam oczywiście, że oprócz żydowskiego pochodzenia nie mają zbyt wielu cech wspólnych, dlatego też trudno czasem się im dobrze zrozumieć – a to już chyba kiedyś widzieliśmy. Ale do szczegółowego opisu pary głównych bohaterów wrócę w dalszej części recenzji. Twórcy "Philomeny" potrafili wykrzesać ze zwykłej, obyczajowej historii wciągającą i trzymającą w napięciu opowieść. Niestety w przypadku "Złotej Damy", która moim zdaniem dysponuje o wiele większym potencjałem (m.in. dzieła sztuki, międzywojenny Wiedeń, nazistowskie prześladowania Żydów czy też ciekawa postawa austriackiego rządu odnośnie zadośćuczynienia ofiarom), nie wystąpiło nic podobnego. Chociaż dzieło Curtisa trwa niecałe 110 minut to udało mi się je obejrzeć w trzech podejściach. Momentami ogarniało mnie takie znużenie, że musiałem przerwać projekcję i położyć się spać.
źródło: http://womaningoldmovie.com
Rozpatrując prawnicze aspekty "Woman in Gold" należy zadać sobie zasadnicze pytanie: dlaczego Sąd Najwyższy USA ma kompetencje do wydawania jakichkolwiek wyroków ingerujących w wewnętrzne prawodawstwo Austrii? Jakkolwiek słuszne pobudki kierują amerykańskimi sędziami to ingerencja w przepisy prawne suwerennego państwa wydaje mi się kompletnie nie na miejscu (aczkolwiek twórcy mogli po prostu zbyt uprościć formalną stronę filmu). Austria należy przecież od 1995 roku do Unii Europejskiej, która dysponuje odpowiednimi organami sądowymi do rozpatrywania tego rodzaju spraw. Wszechwładza Wuja Sama po raz kolejny mocno mnie zirytowała. Generalnie część "Złotej Damy", którą można uznać za dramat sądowy, wypada raczej słabo i straszliwie jednostronnie: szlachetni bohaterowie, wspierani przez wyjątkowo prawy, amerykański wymiar sprawiedliwości kontra bezduszni austriaccy urzędnicy, kierujący się wyłącznie egoistycznym interesem swojej ojczyzny. Moim zdaniem za najlepsze podsumowanie może posłużyć cytat Niccolo Machiavelliego z legendarnego Księcia: ludzie prędzej puszczają w niepamięć śmierć ojca niż stratę ojcowizny. Czy zatem możemy odnaleźć jakiekolwiek zalety? Generalnie flashbacki z okresu międzywojennego są w porządku, aczkolwiek daleko im do urywania czegokolwiek. Z pewnością warto docenić spory przekrój twórczości Gustava Klimta – zawsze potrafię docenić dzieła sztuki za ekranie. Dodatkowo na plus można zaliczyć Wiedeń, ale z drugiej strony miasto nad modrym Dunajem jest piękne samo w sobie. Na szczególną uwagę zasługuje natomiast piękna i poruszająca sekwencja zamykająca film – ostatnia scena robi bardzo dobre wrażenie, chociaż wygląda to tak, jakby ktoś udekorował gówno soczystą wisienką.
źródło: http://womaningoldmovie.com
Przyjrzyjmy się postaciom oraz aktorstwu. Główny bohater to wyjątkowo sztampowy typ: spłukany po nieudanym interesie rozpoczyna pracę w słynnej kancelarii prawnej, aczkolwiek w ramach przysługi podejmuje się nietypowego zlecenia, ponieważ liczy na miliony monet. Jak bardzo łatwo się domyślić wraz z rozwojem akcji Randy porzuca początkowe ekonomiczne podejście do sprawy na rzecz czystego altruizmu. Co więcej, chociaż całe życie spędził w USA, to budzi się w nim świadomość austriackiego Żyda (sic!). I być może to wszystko byłoby nawet do przełknięcia, gdyby nie jeden problem: Ryan Reynolds. Aktor po raz kolejny udowodnił, że nie jest w stanie godnie zagrać głównej roli. Jego postać to po prostu wysoce upośledzona wersja Martina Sixsmitha z "Philomeny": pozbawiona błysku, humoru, charakteryzująca się jedynie fatalnym odgrywaniem emocji. Prawdziwy dramat. Na tle tejże gównianej kreacji błyszczy natomiast Helen Mirren (w zasadzie przy takim poziomie gry Reynoldsa to nawet Michał Milowicz mógłby mieć szansę na rolę życia). Maria to niezwykle ciepła postać, aczkolwiek o wiele bardziej kapryśna, zadziorna i dystyngowana od tytułowej Philomeny. Mimo wszystko Helen Mirren jest klasą samą w sobie i z przyjemnością oglądałem ją na ekranie. Trzeci ważny bohater to Hubertus (imię niczym z "Harry’ego Pottera") – pod względem scenariusza postać może nawet bardziej żenująca niż Randy. Cóż bowiem może motywować austriackiego dziennikarza śledczego do pomocy w odzyskaniu obrazu? Oczywiście grzechy popełnione przez ojca-nazistę! Bitch, please! Uwierzcie, że patrzenie jak Daniel Brühl męczy się w okowach scenariusza naprawdę nie należy do przyjemności. Poza tym na drugim planie nie dzieje się kompletnie nic ciekawego. Totalnie bezbarwna Katie Holmes (żona Randy’ego) czy cała armia bezdusznych austriackich urzędników nie urywają dupy. Również trudno wyróżnić kogokolwiek z aktorów pojawiających się we flashbackach Marii. Niemniej, warto odnotować, że w filmie pojawia się Tywin Lannister Charles Dance.
źródło: http://womaningoldmovie.com
Mając spore oczekiwania odnośnie "Woman in Gold" jestem wysoce rozczarowany produkcją Simona Curtisa. Miałki scenariusz, ogrom zmarnowanego potencjału oraz haniebnie żenująca gra aktorska Ryana Reynoldsa przesłaniają kompletnie nieliczne zalety filmu. Film można polecić jedynie ze względu na Helen Mirren oraz dosyć często pojawianie się na ekranie tytułowego obrazu Gustava Klimta.
Tytułowy obraz Gustava Klimta.
(źródło: http://womaningoldmovie.com)
Ps.
W czerwcu 2006 roku "Złota Dama" została kupiona za 135 milionów USD przez Ronalda Laudera.

Ocena: 4/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz