poniedziałek, 21 kwietnia 2014

"Hobo with a Shotgun"



There are bad days. And there are legendary bad days – te słowa Richarda B. Riddicka idealnie podsumowują pewną kwietniową niedzielę, kiedyż po przebudzeniu nieoczekiwanie okazało się, iż trud może zaraz zostać skończony. Był to bowiem jeden z tych dni, gdy wieko życia przyciska nas znacznie mocniej niż zwykle i po raz kolejny okłamujemy się, że to już nigdy więcej się nie powtórzy. Gdy minął pierwszy, a potem drugi i trzeci kryzys pojawiła się nieśmiała myśl, aby może jednak niedzielę wypełniło coś więcej niż totalna marnacja w oczekiwaniu na nadejście mroku lub końca żywota. Ze względu na relatywnie ograniczone możliwości intelektualne wysublimowana rozrywka była wprost nie do przyjęcia. Nieakceptowalne wydawały się również wszelkie filmy, które wymagały od widza czegokolwiek. Potrzebna była produkcja z prostym przekazem, nieskomplikowana i łatwa w odbiorze, a najlepiej, żeby tytuł streszczał zawartość. "Hobo with a Shotgun" (genialny w swej prostocie tytuł) wydawał się najlepszym kandydatem.
źrodło: http://www.impawards.com
"Hobo with a Shotgun" to produkcja o rodowodzie podobnym do "Machete". Podobnie jak w przypadku filmu Roberta Rodrigueza pomysł zaczerpnięto z jednego z trailerów z "Grindhouse". Fabuła jest bardzo nieskomplikowana i w zasadzie tak jak pisałem wyżej streszcza ją tytuł. Do niewielkiego miasteczka, przeżartego korupcją, brudnymi gliniarzami i zbrodnią, przybywa tytułowy Hobo (Rutger Hauer – co za upadek). Początkowo nasz bohater zajmuje się tym co każdy amerykański włóczęga: chleje, żebrze i zbiera puszki, aby zrealizować marzenie o zakupie kosiarki o wartości niecałych 40 USD. Jednakże z czasem skala przemocy zaczyna wywierać na nim coraz bardziej negatywne piętno. W końcu, nie mając nic do stracenia, chwyta za shotguna i zaczyna oczyszczać ulice z mentów jako ostatni sprawiedliwy.
Jako Hobo Rutger Hauer wygląda niezwykle realistycznie.
źródło: http://screenrant.com
Po "Hobo with a Shotgun" oczekiwałem naprawdę niewiele. Liczyłem po prostu na łatwą rozrywkę, coś w stylu pierwszego "Machete" albo chociaż "Crank". Brutalna przemoc, dobre one-linery, a może nawet czasem piękne kobiety. Niestety Jason Eisener (kompletny no name dla mnie) nie potrafił sprostać moim wygórowanym oczekiwaniom. Napiszę więcej: reżyser kompletnie spierdolił wszystko w momencie, gdy postanowił nakręcić ten film. "Hobo with a Shtogun" jest najzwyczajniej tragiczny! Mimo, że trwa jedynie (aż?) 86 minut myślałem, iż nie dojadę do końca. Naprawdę ostatkiem willpower udało mi się znieść ten haniebny wytwór kinematografii i dotrzeć do końcowych napisów. Generalnie produkcja Eisenera jest tak zła, że aż trudno zdecydować się od czego zacząć hejtowanie. Jako, że fabuła streszcza się w tytule to łatwo się domyślić, iż nie ma żadnego sensu. Hobo porusza się po mieście z shotgunem fragując wszystko, co uzna za niegodne stąpania po jego ulicach – gwałcicieli, złodziejów, pederastów, alfonsów, handlarzy narkotyków itp. – lista jest naprawdę długa. Momentami przypomina to jakiś groteskowy, upośledzony rampage z serii GTA (polecam sceny zażywania kokainy). Przemoc może wydawać się potworna, ale ja za dużo już widziałem, aby wywarło to na mnie większe wrażenie. No może z wyjątkiem sceny spalenia miotaczem płomieni szkolnego autobusu z dzieciakami – to może wydać się dosyć awangardowe wobec dotychczasowych zasad ekranowego mordowania. Niestety pozostała brutalna przemoc wypada bardzo groteskowo, ponieważ z każdej odciętej/odstrzelonej kończyny tryskają gejzery krwi. Z tego powodu można odnieść wrażenie, że bohaterowie filmu to zwyczajne baloniki wypełnione czerwoną posoką.
Drake - straszliwie przerysowany villain.
źródło: http://screenrant.com
"Hobo with a Shotgun" cechuje się wprost tragicznymi dialogami i wyjątkowo czerstwymi one-linerami. Słuchanie opowieści o niedźwiedziach łaknących ludzkiej krwi czy też marzeń o kosiarce sprawiło, że naprawdę zacząłem poważnie myśleć o samobójstwie. Postacie oraz aktorstwo to już prawdziwa kpina z widowni. Villain jest tak kompletnie przerysowany i groteskowy, że nie nadawałby się nawet do niejednego komiksu. Brian Downey wcielając się w Drake’a musiał chyba naprawdę uderzyć w prawdziwy koks na planie, aby stworzyć tak odpychającą kreację łączącą w sobie cechy wszystkich największych kinowych pojebów. O upadku Rutgera Hauera, wcielającego się w tytułowego bezimiennego Hobo, nawet nie mam ochoty szczególnie się rozpisywać, więc jego wysiłki aktorskie opiszę jednym słowem – żenua. Nick Bateman w roli Ivana przyjął podobną manierę jak Brian Downey, więc nie ma o czym pisać, aby nie przywołać tej fatalnej traumy. Jakiekolwiek jasne punkty? Z ciemnej strony mogę warunkowo pochwalić Gregory’ego Smitha za w miarę przystępną i niezbyt mocno żenująca postać Slicka. Z bohaterów pozytywnych na pewno muszę wyróżnić Molly Dunsworth (Abby). Nie dość, że bardzo ładnie wyglądała na ekranie, to jeszcze czasami miała przebłyski średniej gry aktorskiej. I w zasadzie tylko za postać Abby (ładna tak bardzo) oraz Slicka "Hobo with a Shotgun" nie został spuszczony na wieki w nieskończoną otchłań.
Abby - najjaśniejszy punkt "Hobo with a Shotgun".
źródło: http://screenrant.com
"Hobo with a Shotgun" to film, który po prostu sprawia widzowi ból. Kompletnie nieudane przedsięwzięcie, straszliwie męczące, dłużące się i fatalne w odbiorze. Eisener potwierdził tezę, że do robienia prostych i rozrywkowych filmów trzeba mieć jednak prawdziwy talent. Jeśli chcecie zmarnować 86 minut swojego życia na to gunwo – proszę bardzo. Zdecydowanie jednak lepiej obejrzeć 3-minutowy trailer z "Grindhouse" i wyprzeć ze świadomości fakt, że "Hobo with a Shotgun" w ogóle został kiedykolwiek nakręcony. Rzadko odradzam oglądanie filmów, ale tym razem naprawdę przestrzegam. Porzućcie wszelką nadzieję, Wy którzy to włączycie!
Slick - trochę mniej jasny punkt "Hobo with a Shotgun".
źródło: http://screenrant.com
Jako, że recenzja rozpoczęła się od fatalnych skutków spożycia to na koniec sparafrazuję słowa Charlesa Bukowskiego:

Rano było rano, a ja wciąż żyłem.
Napiszę recenzję – pomyślałem.
A potem to zrobiłem.

Ocena: 2/10 (głównie za to, że podoba mi się Molly Dunsworth).

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

"Star Trek: Into Darkness"



Space, the final frontier. – śmiało mogę napisać, że od tego monologu zaczęła się moja fascynacja s-f. W zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa tak właśnie przemówił do mnie kapitan Jean-Luc Picard, objawiając ukryte dotychczas prawdy. Do dziś z łezką w oku wspominam czasy, gdy z rozdziawionym pyskiem siedziałem przez telewizorem pochłaniając przygody załogi USS Enterprise w "Star Trek: The Next Generation". Potem przyszedł czas na "Star Trek: Deep Space Nine", "Star Trek: Voyager", "Star Trek: Enterprise", niemal wszystkie filmy kręcone na podstawie serii oraz godziny spędzone na katowaniu Starfleet Command II. Co ciekawe dosyć późno zacząłem oglądać oryginalny "Star Trek" z lat 60-tych. Po niemal 50 latach serial może wzbudzać uśmiechy politowania u współczesnych widzów. Niemniej uważam, że przy ówczesnych możliwościach twórcy stworzyli doskonałe i ponadczasowe dzieło. Kiedy J.J. Abrams zabierał się do rebootowania serii miałem nadzieję, że Star Trek zostanie godnie wprowadzony w XXI wiek. Pierwsza odsłona na pewno nie przyniosła hańby całemu uniwersum, aczkolwiek nie była również szczególnie wybitną produkcją. Ot, solidne kino rozrywkowe, bez większych ambicji. Po sequelu, swoją drogą znakomicie zatytułowanym, spodziewałem się zatem zbliżonego poziomu.
źródło: http://www.impawards.com
"Star Trek: Into Darkness" rozpoczyna się na cywilizacyjnie niedorozwiniętej planecie położonej na totalnym zadupiu kosmosu. Kapitan Kirk (Chris Pine) ratuje życie Spockowi (Zachary Quinto), ale przy okazji łamie słynną Pierwszą Dyrektywę Federacji. W efekcie tubylcy zaczynają czcić statek kosmiczny Federacji, a nasz dzielny bohater zostaje pozbawiony dowództwa USS Enterprise i skazany na banicję w Akademii Gwiezdnej Floty. Niemniej dzięki protekcji admirała Pike’a (Bruce Greenwood) Kirk ponownie dostaje szansę jako pierwszy oficer. Wkrótce staje przed możliwością udowodnienia swoich kompetencji do dowodzenia, ponieważ Federacja staje na krawędzi wojny z Imperium Klingońskim.
źródło: http://trekmovie.com
Gdybyście zadali mi pytanie czego najbardziej oczekuję od "Star Trek" to od dawna mam przygotowaną odpowiedź. Chcę wreszcie tej pierdolonej wojny z Imperium Klingońskim! Chcę patrzeć jak dreadnoughty Federacji masakrują flotę Klingonów! Pragnę romulańskich krążowników wychodzących nagle z kamuflażu, epickich bitew, totalnego rozpierdolenia uniwersum! A zamian dostaję raczej kameralne (w znaczeniu jeden statek) misje po zadupiach kosmosu. Rozumiem, że w filmach przed rebootem to było do przyjęcia, ale skoro na mostek kapitański wszedł J.J. Abrams to moje oczekiwania wzrosły w postępie geometrycznym. I nie mówcie mi tutaj, że wpierdol, który w pierwszej odsłonie spuścił Federacji Nero może zadowolić moją ambicję! Niemal od początku wiedziałem, że "Stark Trek: Into Darkness" nie będzie częścią, która spełni moje oczekiwania pod tym względem. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu twórcy nie pokusili się nawet o choćby malutką potyczkę USS Enterprise z Klingonami. Swoją drogą patrząc na baty, jakie w filmie zbiera okręt Kirka, to strach pomyśleć o potencjalnych stratach. Chociaż USS Enterprise wygląda majestatycznie (szczególnie w scenie startu na zadupnej planecie), a wnętrza są po prostu futurystycznie przepiękne, to został wykonany chyba z najtańszych możliwych komponentów. Jedna salwa z fazerów i od razu wyrwa na pół okrętu, ćwierć załogi wyssane w próżnię i całkowite pozbawienie zasilania. Osłony to prawdopodobnie były zamontowane tylko dla picu i nigdy nie działały poprawnie. Swoją drogą pytanie do prawdziwych nerdów: czy można podróżować w WARP z podniesionymi tarczami?
źródło: http://trekmovie.com
"Star Trek: Into Darkness" w dalszym ciągu wpisuje się idealnie w typowe rozwiązania dla całego uniwersum. Kto bierze udział w najbardziej niebezpiecznych misjach behind enemy lines? Oczywiście nieustraszony kapitan Kirk i najważniejsi oficerowie z mostka. Na samym końcu recenzji znajdziecie zestawienie kto i kiedy powinien zginąć, gdyby postawiono na większy realizm (oczywiście grube spoilery). Warto również zauważyć, że jedną ulubionych czynności wszystkich załóg okrętów Federacji jest używanie rdzenia napędu WARP do wszystkiego poza pierwotnym przeznaczeniem. Zwykle objawia się to w następujący sposób: mamy problem, którego nie umiemy rozwiązać normalnie, więc wyrzućmy rdzeń w kosmos, epicka eksplozja powinna pomóc. Przyszłość Ziemi po raz kolejny jawi się raczej w optymistycznym wariancie, praktycznie trudno dostrzec jakąkolwiek biedę do reprezentowania. Zdecydowanie inaczej jest na Kronosie, rodzimej planecie Klingonów, aczkolwiek jest to ówczesny trzeci świat kosmosu. Sami Klingoni w porównaniu do seriali wyglądają jakoś dziwnie, aczkolwiek doceniam oryginalność J.J. Abramsa.
źródło: http://trekmovie.com
Reżyser świetnie poradził sobie z obsadą już pierwszej części, więc w zasadzie niewiele można w tym temacie dodać. Chris Pine jako odważny, ale i wyjątkowo lekkomyślny kapitan Kirk, sprawdza się znakomicie i naprawdę jest godnym następcą swoich poprzedników. Zachary Quinto również wypada dobrze, aczkolwiek nie ma najmniejszego podbicia do Leonarda Nimoya, którego również oglądamy w filmie. Zoe Saldana jako Uhura wygląda bardzo dobrze i widać prawdziwą chemię między jej postacią i Spockiem. Simon Pegg (Scotty), Anton Yelchin (Chekov) oraz John Cho (Sulu) doskonale mierzą się ze swoim legendarnymi drugoplanowymi odpowiednikami. Jednakże największe brawa należą się Karlowi Urbanowi za rolę McCoya (znanego także jako Bones). Kreacja, która tak bardzo różni się od jego dotychczasowego wizerunku, zasługuje na wyjątkową pochwałę. Pewnym zgrzytem było dla mnie natomiast zaangażowanie Benedicta Cumberbatcha. Naprawdę nie potrafię zrozumieć zachwytów nad tym aktorem. W "Star Treku" wypadł raczej poprawnie i jego rola raczej nie zapadnie mi w pamięć.
źródło: http://trekmovie.com
Chociaż w recenzji znalazło się relatywnie wiele hejtu to jednak uważam "Star Trek: Into Darkness" za bardzo solidne kino rozrywkowe. Po prostu znam serię tak dobrze, że wypisywanie pewnych zalet uważam za zbędne. Poza tym uniwersum Star Trek darzę ogromnym sentymentem, więc nawet na najgorsze ścierwo spojrzę łaskawszym okiem. J.J. Abrams postawił na bardzo dobre aktorstwo, niekiedy olśniewające efekty i wartką akcję. Czegóż można wymagać więcej? Kupuję jego wizję i czekam na upragnioną wojnę Federacji z Imperium Klingońskim.

Ocena: 6/10.
źródło: http://trekmovie.com

*GRUBE SPOILERY*

Gdyby J.J. Abrams potraktował realizm trochę bardziej serio to w "Star Trek: Into Darkness" bohaterowie powinni umrzeć w następujących okolicznościach:
  • Kirk i McCoy giną na zadupnej planecie z ręki miejscowego elementu lub po skoku z urwiska,
  • Spock umiera w wulkanie,
  • Kirk i całe dowództwo Gwiezdnej Floty zostają zaszlachtowani w Daystrom,
  • Uhura ponosi śmierć na Kronosie (wraz z resztą ekipy w sumie),
  • USS Enterprise zostaje zniszczony w WARP,
  • USS Enterprise zostaje zniszczony w starciu z dreadnoughtem,
  • Kirk i Khan umierają w czasie kosmicznego spaceru,
  • Khan ginie w eksplozji torped fotonowych,
  • USS Enterprise spala się wchodząc w atmosferę bez osłon,
  • Kirk i Scotty ponoszą tragiczną śmierć biegnąc do maszynowni,
  • Kirk umiera w rdzeniu reaktora WARP (gdzie umarł de facto),
  • Khan ginie w katastrofie dreadnoughta.

środa, 9 kwietnia 2014

"The Wolf of Wall Street"



Jeśli ktokolwiek mówił o "Wilku z Wall Street" to wyłącznie dobrze. Co więcej, z wielu źródeł dochodziły wyłącznie zachwyty nad najnowszym dziełem Martina Scorsese. Były to jeszcze czasy przed tegorocznym rozdaniem Oscarów, więc po cichu liczyłem, że może wreszcie Akademia doceni geniusz Leonardo DiCaprio i obdarzy go upragnionym wyróżnieniem. Moim zdaniem równie dobrze mógłby dostać Oscara za rolę w "Wielkim Gatsbym", ale jak wiemy historia potoczyła się innym torem. Po raz kolejny nie udało mi się załapać na kinową projekcję "Wilka z Wall Street", toteż dopiero teraz nadrabiam zaległości.
źródło: http://www.impawards.com
Oczywiście historia przedstawiona w filmie Scorsese jest based on true story. Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio) rozpoczął pracę na Wall Street jako szeregowy pracownik do wybierania numerów. Po jakimś czasie udało się mu zdobyć licencję maklera, aczkolwiek niefortunnie wypadł akurat 19 października 1987 roku, który przeszedł do historii jako Czarny Poniedziałek (gwałtowny spadek Dow Jones Industrial Average pociągnął za sobą indeksy giełdowe na całym świecie). Jak łatwo się domyślić krach na giełdzie bardzo niekorzystnie wpłynął na karierę pana Belforta. Jednakże po utracie pracy na Wall Street nasz bohater nie załamał się i zajął się akcjami o małej wartości, by z czasem rozpocząć budowę własnej firmy.
źródło: http://www.thewolfofwallstreet.com
Pod względem fabularnym "The Wolf of Wall Street" to oczywiście typowa historia o człowieku, który z niczego buduje fortunę, by następnie zaliczyć spektakularną glebę. Widzieliśmy już setki tego rodzaju opowieści. Niemniej ani przez chwilę nie czułem się znużony filmem Martina Scorsese. Reżyser podszedł do tematu bardzo lekko, przez co momentami jest naprawdę zabawnie. Rytuały pracowników Stratton Oakmont to najprawdziwsza groteska. Nie wspominam tutaj o koksie, tabsach i orgiach (jest nawet jedna homoseksualna), które po prostu wypełniają ekran, ale choćby o rzucaniu karłami do tarczy czy też motywacyjnych przemowach Belforta. Pod względem narkotyków w "Wilku z Wall Street" początkowo króluje oczywiście kokaina, ale z czasem pole position zyskuje metakwalon (methaqualone), sprzedawany w USA pod nazwą Quaalude oraz Lemmon. Oryginalnie stosowany jako środek nasenny, bardzo szybko dał się poznać jako narkotyk o działaniu zbliżonym do barbituranów. Niestety w Polsce metakwalon został wykreślony z listy leków, ale w niektórych państwach europejskich jest stosowany w dalszym ciągu, a największą popularnością cieszy się ponoć w RPA. Sceny zażywania Quaalude to jedne z najlepszych sekwencji w filmie. W szczególności polecam moment, w którym Jordan i Donnie przyjmują dawkę legendarnej, najlepszej wyprodukowanej serii metakwalonu (Lemmon 714) w dziejach. Moim zdaniem DiCaprio powinien dostać Oscara za samą scenę pełzania do samochodu. Tak doskonałych faz nie widziałem od czasów "Fear and Loathing in Las Vegas".
Mark Hanna - najlepsza postać w filmie.
źródło: http://www.thewolfofwallstreet.com
Jednakże "Wilk z Wall Street" nie traktuje wyłącznie o prochach, dziwkach i hajsie, chociaż wypełniają one film po brzegi. Mechanizmy, dzięki którym Belfort odniósł sukces, zostały ukazane dosyć pobieżnie i z przymrużeniem oka, aczkolwiek twórcy zrobili to z pełną świadomością. Bodajże dwakroć Belfort zwraca się bezpośrednio do widzów próbując wyjaśnić jak to wszystko działa, ale w końcu stwierdza, że i tak tego nie zrozumieją. I słusznie bardzo, ponieważ mieliśmy już znacznie poważniejsze pod tym względem "Margin Call". Niemniej na ekranie wspomina się o tym, że prawdziwym zagrożeniem dla rynku finansowego nie jest bogacenie się na przewałach w handlu tanimi akcjami, ale skomplikowane instrumenty takie jak choćby obligacje zabezpieczone długiem (CDO). Do czego doprowadziły mogliśmy się przekonać w czasie ostatniego kryzysu. Niemniej w filmie dominuje konwencja humorystyczna. Z pewnością warto zwrócić uwagę na monolog Donniego na temat rozwiązywania problemów niedorozwiniętych dzieci, dyskusję zarządu Stratton Oakmont o karłach czy też wytyczne odnośnie częstotliwości codziennej masturbacji.
źródło: http://www.thewolfofwallstreet.com
Aktorstwo w "Wilku z Wall Street" jest po prostu wyśmienite. Leonardo DiCaprio zanotował kolejny świetny występ. Najbardziej przypadł mi do gustu w scenach zażywania koksu i metakwalonu. Podobno sam oryginalny Jordan Belfort instruował aktora jak należy się zachowywać po przyjęciu narkotyków. Godnie zaprezentował się również Jonah Hill. Donnie w jego wykonaniu jest po prostu znakomity. W zasadzie wśród całej obsady nie mam kogo napiętnować za występ. Nawet Kyle Chandler (Denham), który zwykle wypada raczej czerstwo, tutaj wcale mnie nie mierził. Na największe oklaski zasłużył natomiast pojawiający się jedynie w krótkim epizodzie Matthew McConaughey. Śmiem twierdzić, że Mark Hanna to najlepsza postać w całym filmie, a walenie się w klatę przy jednoczesnym intonowaniu pieśni przejdzie do legendy.
Donnie - Człowiek Metakwalon
źródło: http://www.thewolfofwallstreet.com
"Wolf of Wall Street" to znakomita rozrywka na najwyższym poziomie. Naprawdę warto poświęcić trzy godziny z życia by zapoznać się z tym niezwykle udanym dziełem Martina Scorsese. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie: niektórzy zwiększą częstotliwość codziennej masturbacji zgodnie z wytycznymi Marka Hanny, inni będą próbowali posiąść metakwalon, aby ujebać się jak Jordan i Donnie, a jeszcze inni codziennie przed rozpoczęciem nisko płatnej i bezsensownej pracy zaczną walić się w klatę dla lepszej motywacji. Jeden z najlepszych filmów roku 2013.
źródło: http://www.thewolfofwallstreet.com
Ocena: 9/10.

czwartek, 3 kwietnia 2014

"Grand Budapest Hotel"



W czasie jednej z zeszłorocznych wypraw do kina obejrzałem trailer "Grand Budapest Hotel". Przyznam szczerze, że ta kilkuminutowa migawka wywołała u mnie stan bliski euforii oraz zrodziła przemożną potrzebę jak najszybszego obejrzenia najnowszego dzieła Wesa Andersona. Po powrocie do bazy okazało się jednakże, że na polską premierę filmu przyjdzie poczekać aż do wiosny. Jakaż rozpacz ogarnęła wtenczas moją duszę! Niemniej niemal z wytęsknieniem czekałem aż zelżeją mrozy i stopnieją śniegi. Sytuację nakręcały dodatkowo pozytywne recenzje i całkiem niezłe oceny. Z dotychczasową twórczością Wesa Andersona byłem zapoznany raczej mocno średnio. W zasadzie udało mi się obejrzeć jedynie "The Life Aquatic with Steve Zissou", która podobało mi się bardzo bardzo, aczkolwiek jest to naprawdę oryginalna produkcja. I wreszcie ostatniego dnia plugawego miesiąca marca udało mi się zasiąść w klimatyzowanej sali krakowskiego kina Mikro by skonfrontować wybujałe oczekiwania z brutalną rzeczywistością.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Grand Budapest Hotel" rozgrywa się w fikcyjnej Republice Żubrówki (w oryginale Republic of Zubrowka – chyba nie trzeba wspominać skąd zaczerpnięto nazwę) na początku lat 30-tych ubiegłego stulecia. Tytułowy hotel to jedna z najbardziej fame’owych miejscówek w całym regionie, przyciągająca arystokrację i najbogatszych przemysłowców. Wiele w tym zasługi Gustava H. (Ralph Fiennes), legendarnego concierge tegoż przybytku. Wybaczcie, iż nie będę w recenzji stosował spolszczonego odpowiednika tegoż słowa, ale konsjerż wygląda niemal tak fatalnie jak Dżesika. Historię oglądamy z punktu widzenia świeżo zatrudnionego boya hotelowego, Zero Moustafy (Tony Revolori). Pracując u boku Gustava chłopiec stopniowo staje się jego najbardziej zaufanym przyjacielem, dzięki czemu będzie w stanie pomóc swojemu przełożonemu wyplątać się z nielichej afery kryminalnej.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/
Mam niemal 100% pewność, że Wes Anderson osobiście rozplanował każdy kadr filmu, ponieważ w "Grand Budapest Hotel" nie ma ani jednej zbędnej czy nieprzemyślanej sceny. Cała produkcja utrzymana jest w jednej konwencji, która charakteryzuje się perfekcjonistyczną stroną wizualną oraz niespotykaną dbałością o szczegóły. Niemniej zaraz pojawia się pytanie czy każdy widz musi z miejsca zaakceptować takie, a nie inne wybory reżysera, a potem na swoim blogu (jeśli takowego prowadzi) tworzyć peany ku jego wiecznej chwale? Przed seansem spodziewałem się naprawdę wybitnego kina i dlatego czułem się bardzo dziwnie siedząc w kinowym fotelu. Potrafię docenić wizualną maestrię, ale coś poszło dla mnie nie tak i niestety nie jestem w stanie uznać "Grand Budapest Hotel" za arcydzieło. Dlaczegóż? Otóż zabrakło odrobiny kinowej magii, która sprawia, że dany film chce się zapętlić jak doskonałą piosenkę na YouTube i katować non stop. Przed wejściem do kina po cichu szykowałem już nawet kolejne 10/10, a tu niestety rozczarowanie bardzo.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/
Nie myślcie przy tym, że "Grand Budapest Hotel" jest złym filmem – żale to po prostu efekt moich zdeptanych, wybujałych wyobrażeń. Jak wspomniałem powyżej cechuje go wizualna perfekcja, która doskonale oddaje zarówno nastrój tamtych czasów, jak i specyfikę miejsca, w którym rozgrywa się akcja. Ponadto na plus należy z pewnością zaliczyć dialogi, chociaż muszę także przyznać, iż spodziewałem się po nich troszkę więcej błyskotliwości. Fabuła w filmie Andersona nie jest tak naprawdę najważniejsza, ale dosyć dobrze wpisuje się w klimat lat 30-tych XX wieku (niby niepoważne, ale jednak widmo faszyzmu). Cały urok "Grand Budapest Hotel" opiera się tak naprawdę na postaci Gustava H. oraz supportujących go bohaterach drugoplanowych. Miłośnik dojrzałych kobiet (average 80) i luksusu, a także nadzwyczajnie sprawny organizator, wypada na ekranie znakomicie, pochłaniając całą uwagę widza. Ralph Fiennes spisał się wybornie i trudno uwierzyć, że Wes Anderson chciał początkowo zaangażować Johnny’ego Deppa. Również oklaski należą się dla Tony’ego Revolori, który zdołał udźwignąć ciężar swojej roli i godnie wypada u boku starszego kolegi. Natomiast na drugim planie panuje istne szaleństwo. Anderson niemal do każdej, choćby epizodycznej rólki, postanowił zaangażować prawdziwą sławę. Wymienianie wszystkich zebranych byłoby z jednej strony bardzo żmudne, a z drugiej bezcelowe, ponieważ i tak możecie to sprawdzić na IMDb. Skupię się zatem na kreacjach, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Na pewno muszę docenić Tildę Swinton (Madame D.), która pod tonami charakteryzacji zagrała bardzo fajnie. Z ról kobiecych pragnę również wyróżnić Saoirse Ronan (Agatha). Natomiast moi męscy faworyci to Edward Norton (Henckels), Willem Dafoe (Jopling) oraz Adrien Brody (Dmitri). Reszta jest w porządku, aczkolwiek bez większego szału. Najwięcej wymagałem od Billa Murraya (Ivan), ale tym razem jego epizod jakoś mnie nie powalił na kolana.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/
"Grand Budapest Hotel" na pewno nie jest słabym filmem. Niestety ja nie potrafię spojrzeć na niego inaczej niż przez pryzmat ogromnie zawiedzionych oczekiwań. Dlatego też końcowa ocena jest taka, a nie inna, chociaż muszę przyznać, że bardzo długo się nad nią zastanawiałem. Mozolnie poszukiwałem wyimaginowanych zalet, za które mógłbym choćby troszeczkę podnieść notę. W końcu stwierdziłem jednak, że to nie ma sensu i należy wystawić godną, ale szczerą ocenę, która najlepiej oddaje moje uczucia po opuszczeniu kinowej sali.
źródło: http://www.grandbudapesthotel.com/
Ocena: 6/10 (kiedyś, może, na żywo i w kolorze będzie 6.5/10).