niedziela, 30 października 2016

"Wołyń"

Ponieważ tegoroczne wakacje postanowiliśmy spędzić na dawnych, wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej zyskałem dodatkową motywację, aby zobaczyć najnowsze dzieło Wojtka Smarzowskiego. Reżyser, od lat hołubiony przez krytyków filmowych, wpadł na pomysł nakręcenia filmu o rzezi wołyńskiej na przełomie 2011 i 2012 roku. Z różnych przyczyn realizacja tego projektu rozciągnęła się w czasie na kilka ładnych lat (zdjęcia rozpoczęły się już w 2014 roku!). Oczywiście chodziło głównie o środki finansowe potrzebne na realizację tego przedsięwzięcia. Nie wydaje Wam się zatem dziwne, że tak uznany przez krytykę reżyser ma problem z zebraniem środków na nakręcenie kolejnego filmu i zostaje zmuszony do założenia Fundacji na rzecz filmu "Wołyń", aby zebrać hajs? Gdyby udzieliły mi się paranoiczno-spiskowe nastroje obecnego ministra obrony narodowej mógłbym dojść do wniosku, że wszechmocne lobby ukraińskie chciało właśnie w ten sposób zablokować produkcję na tak niewygodny temat. Jednakże Smarzowskiemu w końcu udało się zebrać brakujące monety i dlatego też w napisach początkowych możemy zobaczyć sobie kilkunastu sponsorów, dzięki którym udało się dokończyć film. Wracając do początku akapitu: Lwów okazał się pięknym miastem, w którym historia bije niemal z każdej ulicy, ale czy podobnie było z "Wołyniem"?
źródło: http://filmwolyn.org
Akcja filmu rozpoczyna się na tytułowym Wołyniu jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Starsza córka zamożnego rolnika Głowackiego (Jacek Braciak) wychodzi za mąż za Ukraińca z sąsiedniej wioski. Młodsza z rodzeństwa, Zosia (Michalina Łabacz) również marzy o ślubie z ukochanym Petro (Vasili Vasylyk). Jednakże jeszcze w trakcie wesela pazerny na ziemię ojciec postanawia wydać córkę za lokalnie bogatego sołtysa Maćka Skibę (Arkadiusz Jakubik), otrzymując w zamian kilka mórg oraz trochę żywego inwentarza. Dziewczyna fatalnie znosi decyzję rodzica, ale chociaż wypełnia jego wolę to nie przestaje darzyć uczuciem Ukraińca. Tymczasem wybucha wojna, która nieodwracalnie zmienia relacje między polską mniejszością oraz ukraińską większością zamieszkującą Wołyń.
źródło: http://filmwolyn.org
Przed seansem zadajcie sobie pytanie ile tak naprawdę wiecie o tragicznych wydarzeniach na Wołyniu. Z dzisiejszej perspektywy szczerze ubolewam, że zakres ćwiczeń z Historii Polski XX wieku prowadzonych przez dr Renatę Król-Mazur sięgał jedynie do wybuchu II wojny światowej, gdyż pewnie uczulibyśmy się imiennej listy ofiar zamordowanych przez Ukraińców. Jeżeli nie dysponujecie stosowną wiedzą o proporcjach poległych to z kina możecie wyjść z przekonaniem, że Ukraińcy zostali przedstawieni w bardzo złym świetle i być może nie ma to uzasadnienia historycznego (jak na przykład ja). Niemniej, krótka sesja pogłębiająca wiedzę w tejże kwestii rozwiała wszelkie wątpliwości – liczba osób zamordowanych bestialsko przez banderowskie bojówki oraz wiejski motłoch wielokrotnie przewyższa ofiary polskich akcji odwetowych. Warto również przypomnieć, że Ukraińcy nie skupili się wyłącznie na Polakach, ale także mordowali inne mniejszości (w szczególności Żydów), a także nie odpuścili swoim rodakom podejrzewanym o sprzyjanie Lachom lub władzy radzieckiej. Pod tym względem ostatnią godzinę "Wołynia" można uznać za prawdziwe kino gore. Często narzekam, że twórcy nie mają jaj ze stali by pokazać na ekranie odpowiedni poziom przemocy, ale wydaje się, że Smarzowski w tej kwestii nie był niczym skrępowany ani ograniczony. Sposoby, w jakie ukraiński motłoch przeprowadza czystkę etniczną, czasami zapierają dech w piersiach pod względem brutalności. Finezyjność albo pomysłowość nie są może odpowiednimi słowami na opisywanie zamieniania dzieci w żywe pochodnie lub obdzierania ludzi ze skóry na żywca...
źródło: http://filmwolyn.org
W filmie Smarzowskiego w zasadzie żadna nacja nie jest kryształowo czysta czy niewinna. Oczywiście totalne zło reprezentują banderowcy z UPA oraz wiejski motłoch, aczkolwiek nawet wśród Ukraińców można znaleźć sprawiedliwych. Polacy, zwani najczęściej kolonistami, traktują najczęściej miejscowych po pańsku, jako ludzi gorszej kategorii, ale z drugiej strony małżeństwa mieszane nie uchodzą za mezalians. Niemcy, oprócz oczywistego faktu mordowania Żydów i Sowietów, są w sumie w porządku. Najsympatyczniej wypada natomiast radziecka partyzantka, która co prawda rabuje podróżnych z jedzenia i gorzałki, ale nikomu krzywdy nie czyni (jest to dla mnie trochę absurdalne, że taka scena znalazła się w filmie, ale cóż poradzić). Rozumiem doskonale, jaki był oryginalny zamysł Smarzowskiego. Reżyser chciał ukazać powolnie narastający konflikt z perspektywy jednostki, ale w gruncie rzeczy spór istniał od bardzo dawna, a upadek II Rzeczpospolitej posłużył jedynie jako katalizator. Może wydawać się to dziwne, ale bardzo dużo miejsca poświęcono na przedstawienie wiejskich obyczajów weselnych z Wołynia. Odbieram to jako próbę przybliżenia widzowi realiów świata, który przestał istnieć i odszedł w niemal kompletne zapomnienie. W filmie znalazło się parę znakomity scen: jak choćby targowanie się o rękę Zosi (czyż nie ironiczne teraz wydają się hejty na niżej rozwinięte ludy dotyczące sprzedawania kobiet za krowę czy kilka kóz?) lub przerażająca nocna rzeź rozgrywająca się w świetle płonącej wsi. Należy pochwalić poziom efektów specjalnych, ponieważ makabryczne mordy epatują totalnym naturalizmem, a momentami są wręcz odrażające w swej brutalności.
źródło: http://filmwolyn.org
W "Wołyniu" nie uświadczyłem aktorskiej lipy. W Zosię, wędrującą przez wołyńskie wsie niczym Dante z Wergiliuszem przez kolejne kręgi piekielne, znakomicie wcieliła się Michalina Łabacz. Jestem pełen podziwu dla tej młodej aktorki, ponieważ udźwignęła niezwykle ciężkie brzemię nie dysponując praktyczne żadnym doświadczeniem ekranowym. Równie doskonale wypada Arkadiusz Jakubik. Maciej Skiba nie jest może postacią, którą każdy polubi, ale jest bardzo wyrazisty w swojej hardości oraz przedsiębiorczości. Oczywiście Wojtek Smarzowski nie mógł odpuścić i zaangażował do filmu część swojego typowego uniwersum (m.in. Izabela Kuna, Tomasz Sapryk, Jacek Braciak, Jerzy Rogalski czy nieśmiertleny Lech Dyblik). Oczywiście są to doskonali aktorzy, ale trochę mi się już opatrzyli w jego produkcjach. Bardzo fajnie natomiast, że w filmie pojawia się Janusz Chabior (ksiądz Józef). Jako swoistą świeżą krew można potraktować natomiast aktorów wcielających się w ukraińskie postacie: Vasili Vasylyk (Petro), Zacharjasz Muszyński (Bohdan), Oleksandr Zbarazkyi.
źródło: http://filmwolyn.org
Dobrze, że we Lwowie byliśmy przed obejrzeniem "Wołynia", ponieważ ze zdecydowanie większą odrazą, a może nawet i lękiem, patrzyłbym na wciąganie banderowskiej flagi na maszt na szczycie kopca Unii Lubelskiej. Muszę jednak przyznać szczerze, że po wyjściu z kina byłem kompletnie rozbity, jeśli chodzi o ostateczną ocenę. Wyraziłem nawet pogląd, że nie jest to dobre kino, niemniej po głębszej refleksji muszę zweryfikować tę opinię. "Wołyń" z pewnością nie jest filmem, który chciałbym obejrzeć jeszcze raz. Niemniej Wojtkowi Smarzowskiemu udało się stworzyć dzieło, które naprawdę wywołuje emocje i zmusza do refleksji nad złem zakorzenionym w naturze ludzkiej. Mimo brutalności uważam, że "Wołyń" powinien być obowiązkową pozycją dla każdego kinomana. I nie dlatego, żeby nienawidzić Ukraińców, ale by przekonać się na własne oczy do czego jest zdolny, uważający się za istotę rozumną i dumnie wywyższający ponad zwierzęta, człowiek.

źródło: http://filmwolyn.org
Ocena: 7/10.

poniedziałek, 24 października 2016

"The VVitch: A New-England Folktale"

Wouldst thou like to live deliciously?

"The VVitch: A New-England Folktale" to kolejny przykład interesującego filmu, który znalazłem w trakcie bezcelowego przeglądania Internetu. W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim ludziom, którym chce się tworzyć wszelakie zestawienia ciekawych, acz kompletnie nieznanych produkcji – wielkie pozdro, nie raz na takich listach znalazłem prawdziwe perełki. Ponieważ dzisiaj będziemy obracać się w klimacie wiedźmowskim od razu przypomniały mi się czasy młodości i monstrualna (a przede wszystkim skuteczna) marketingowa akcja mająca na celu zwiększenie popularności "Blair Witch Project". Doskonale pamiętam jak bardzo jarałem się tym projektem, a potem okazało się, że i tak to wszystko chuj. Od razu pojawiły się również złowróżbne reminiscencje Nicolasa Cage'a heroicznie walczącego ze złem w tragikomicznym "Polowaniu na czarownice" ("Season of the Witch"). Pomimo tych mało chwalebnych kart kinematografii przeczuwałem wewnętrznie, iż "The VVitch" podąży całkowicie odmienną drogą...
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu została osadzona dokładnie w 1630 roku w Nowej Anglii. Bez podawania genezy czy też jakichkolwiek przyczyn zostajemy wrzuceni w końcową fazę konfliktu Williama (Ralph Ineson) z władzami lokalnej społeczności. Wskutek rozbieżności w interpretacji kwestii religijnych nasz bohater wraz ze swoją familią zostaje wygnany z osady kolonistów i skazany na pozostanie w pełnej niebezpieczeństw dziczy. Mimo tak drastycznej zmiany otoczenia Williamowi udaje się wybudować nowe gospodarstwo i zapewnić rodzinie skromny byt. Jednakże, gdy wydaje się, iż wszystko zmierza ku lepszemu najstarsza córka Thomasin (Anya Taylor-Joy) w trakcie zabawy gubi swojego maleńkiego braciszka. Poszukiwania nie przynoszą żadnego efektu, a domiar złego okazuje się, że kukurydza, która miała stanowić podstawę wyżywienia rodziny, została dotknięta przez zarazę. A to dopiero preludium prawdziwych nieszczęść...
źródło: http://thewitch-movie.com
"The VVitch” to doskonały przykład filmu nakręconego za prawdziwe grosze (jedynie 3.5 miliona USD budżetu!), który wygląda naprawdę znakomicie. A co jeszcze bardziej imponujące jest to przecież produkcja kostiumowa! Mało doświadczony reżyser Robert Eggers dobitnie udowodnił, że przy skromnych środkach finansowych oraz raczej średnio rozpoznawalnej obsadzie można stworzyć wyjątkowo interesujące dzieło. Jak się okazało do zbudowania odpowiedniego poziomu grozy nie trzeba wysublimowanych efektów specjalnych generowanych przez superkomputery. Wystarczy mieć w zanadrzu dobrze wyszkolonego zająca, psa, kruka i kozła oraz świeże pomysły. Pod względem fabularnym kameralna opowieść o angielskich osadnikach walczących z otaczającą dziczą nie pozostawia niczego do życzenia. Warto zwrócić uwagę na niezwykle wyważone, stopniowe budowanie paranoicznego nastroju u poszczególnych bohaterów oraz stawianie wielu pytań o istotę wiary oraz sens bezwzględnego podporządkowania bogu. Jednakże największe wrażenie zrobiła na mnie pewna chwila wahania tuż przed zakończeniem filmu – jakże znakomita scena, a jednocześnie pole do popisu dla twórców tworzących alternatywne zakończenia. Chociaż, jak można przeczytać na IMDb, "The VVitch" niekoniecznie należy interpretować w oczywisty sposób przedstawiony na ekranie.
źródło: http://thewitch-movie.com
Pod względem wizualnym film prezentuje się naprawdę znakomicie. Piękne krajobrazy oraz tajemnicza leśna głusza doskonale spełniają swoją rolę (zdjęcia kręcono nieopodal Kiosk w Ontario). XVII-wieczna osada oraz rekwizyty wyglądają bardzo dobrze, podobnie zresztą jak i kostiumy bohaterów. Jedyna rzecz do której mogę się przyczepić to muszkiet, którego William używa do polowań na zwierzynę. Wydaje mi się, że przy dosyć sporej wadze ówczesnej broni małoletni chłopiec nie byłby w stanie zbyt długo jej nosić, a co dopiero używać. Niemniej ta drobna szpileczka nie ma większego wpływu na znakomity odbiór całokształtu. Idealnie dobrana muzyka świetnie wpasowuje się w klimat "The VVitch", budząc poczucie niepewności kiedy wymaga tego sytuacja. Warto zwrócić również uwagę na dialogi, które w zdecydowanej większości zostały oparte na zachowanych z tego okresu źródłach. A jako swoisty bonus możemy także usłyszeć kwestie wypowiadane w tajemniczym języku enochiańskim (język okultystyczny spopularyzowany przez parających się astrologią i alchemią Johna Dee oraz Edwarda Kellera, rzekomo przekazany im przez anioły).
źródło: http://thewitch-movie.com
Ponieważ "The VVitch" ma dosyć kameralny charakter, skupimy się jedynie na szóstce bohaterów, których widzimy na ekranie najczęściej. Ponieważ przeważnie oglądamy akcję z perspektywy Thomasin to właśnie jej przypadnie palma pierwszeństwa. Mimo niezbyt bogatej dotychczasowej kariery aktorskiej Anya Taylor-Joy wypadła imponująco. Z przyjemnością ogląda się tak znakomite występy. Żywię nadzieję, że rola Thomasin będzie zaczątkiem pięknej kariery dla młodej Amerykanki. Kate Dickie, wcielająca się w Katherine, nie jest anonimową postacią dla fanów "Gry o tron" (Lysa Arryn) i ma doświadczenie w produkcjach kostiumowych, niemniej należy pochwalić ją w trud włożony w wykreowanie bogobojnej Xvii-wiecznej purytanki marzącej o powrocie do Anglii. Podobnie jest również z Ralphem Inesonem, który w serialu grał Dagmera z Żelaznych Wysp. Świetne wrażenie zostało spotęgowane przez imponujący głos, którym został obdarzony ten angielski aktor. Harvey Scrimshaw zagrał Caleba tak dobrze, że mógłby spokojnie rywalizować z Haley Joelem Osmontem z "Szóstego zmysłu". Miejmy nadzieję, że jego kariera potoczy się o wiele lepiej. Oklaski dla również dla małoletnich: Ellie Grainger (Mercy) oraz Lucas Dawson (Jonas) mimo młodego wieku wypadli naprawdę młodzieżowo. Brawa należą się także cichym bohaterom tegoż spektaklu: psu, kozłowi, zającowi oraz krukowi.
źródło: http://thewitch-movie.com
Chciałbym, aby pewnego dnia w Polsce zaczęło powstawać zdecydowanie więcej filmów grozy opartych na lokalnych wierzeniach (jak choćby "Demon" - znakomity przykład tradycji żydowskiej). Słowiański bestiariusz oraz demonologia są przecież niezwykle bogate i interesujące (mój odwieczny faworyt to Bełt), a niestety jednocześnie kompletnie nieznane dla przeciętnego zjadacza chleba. Jak pokazuje przykład "The VVitch" nie trzeba naprawdę dużo pieniędzy, aby nakręcić wyborny film z fajnymi efektami specjalnymi, który na długo zapada w pamięć.
źródło: http://thewitch-movie.com
Ocena: 8/10.

czwartek, 6 października 2016

"Ostatnia rodzina"

 Dzisiaj zapraszam Was na danie prawie pierwszej świeżości, ponieważ premiera "Ostatniej rodziny" miała miejsce 30 września, a ja zabieram się do pisania recenzji z kieliszkiem mołdawskiego merlota już w dzień po obejrzeniu filmu (seans 3 października). Co prawda byłem do żywego przekonany, że film Jana P. Matuszyńskiego hulał już w kinowych salach od co najmniej dwóch tygodni, dlatego też nie byłem szczególnie zaskoczony, że niewielka sala w Mikro nie została wypełniona po brzegi (a zdarzało się przecież, że dostawiali krzesła). Niemniej kiedy zdałem sobie sprawę, że od oficjalnej premiery minęło zaledwie trzy dni to jednak poczułem troszkę frekwencyjny niedosyt. Chociaż trzeba przyznać, że pod względem pogody krakowski październik na razie nie rozpieszcza, przez co najmilszą opcją wydaje się najebanie się w Starym Porcie jak za starych, dobrych, studenckich czasów... A wspomnienia wczesnopaździernikowych posiedzeń pod słonecznymi, zawsze wesołymi parasolami Rotundy odeszły w mglistą otchłań przeszłości.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Ostatnia rodzina" to opowieść o sławnej, ba legendarnej rodzinie Beksińskich. Zdzisława (Andrzej Seweryn), słynnego inżyniera, malarza, rzeźbiarza czy fotografa, raczej nikomu nie trzeba przedstawiać, ponieważ do dzisiaj jego prace cieszą się zasłużoną sławą. O wiele mniej znaną postacią (przynajmniej z mojej perspektywy) był natomiast syn Tomasz, który zajmował się głównie dziennikarstwem muzycznym oraz tłumaczeniami z języka angielskiego. Nietypową familię uzupełniała żona Zdzisława, Zofia (Aleksandra Konieczna) oraz dwie babcie w bardzo podeszłym wieku. Historia rozgrywająca się na przestrzeni niemal trzech dekad rozpoczyna się w 1977 roku, gdy Beksińscy opuszczają rodzinny Sanok, aby zamieszkać na jednym z niewykończonych jeszcze warszawskich osiedli z wielkiej płyty.
źródło: http://www.filmweb.pl
Często narzekam, że filmy biograficzne z powodu próby ogarnięcia rozległego okresu, charakteryzują się przeważnie irytującą epizodycznością. W przypadku "Ostatniej rodziny" oczywiście skaczemy po kolejnych etapach życia naszych bohaterów (jak inaczej pokazać 28 lat w dwie godziny?), niemniej poszczególne przeskoki wydają się być o wiele łagodniejsze oraz gładsze niż zwykle, a przedstawione sceny nie wydają się być od siebie oderwane. Może wynika to również z faktu, iż przedstawiona historia ma zdecydowanie kameralny charakter i w przytłaczającej większości rozgrywa się w zaledwie dwóch mieszkaniach. Liczba bohaterów również nie jest powalająca, ponieważ w zasadzie skupiamy się na relacjach Zdzisława, Tomasza oraz Zofii, a reszta postaci stanowi jedynie tło. Jeżeli liczycie, że dowiecie się skąd u słynnego artysty brały się pomysły na tak mroczne i niezwykłe malowidła to niestety w filmie Matuszyńskiego jej nie odnajdziecie. Ale w zamian możecie za to sprawdzić jak wyglądało domowe ognisko Beksińskich oraz ich codzienne stosunki międzyludzkie. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że nie była to do końca normalna (żeby nie użyć bardziej poetyckiego sformułowania: popierdolona) rodzina, ale z drugiej strony trudno dopatrzeć się rzekomego fatum. Po prostu życie i śmierć...
źródło: http://www.filmweb.pl
Nie będę ładował ściemy, że obejrzałem wszystkie wcześniejsze produkcje sygnowane nazwiskiem Jana P. Matuszyńskiego. Będąc totalnie szczery mogę za to napisać, że nie widziałem żadnej. Niemniej po seansie “Ostatniej rodziny” muszę przyznać, że reżyser, mimo młodego wieku, ma pojęcie oraz rzemiosło w rękach i mam nadzieję, że nie okaże się jedynie kolejnym one time wonder, który na stare lata zacznie kręcić odcinki "Klanu" albo "M jak miłość". Mimo wyraźnie domowego charakteru film ogląda się naprawdę świetnie, a usnąć można jedynie z powodu wyczerpania organizmu. Historia jest naprawdę wciągająca, dialogi znakomicie oddają sposób wysławiania się poszczególnych bohaterów, a aktorzy zostali mistrzowsko poprowadzeni. Pod względem realizatorskim nie ma się naprawdę do czego przyczepić. Cieszę się, że jest to kolejny polski film, o którym mogę wyrazić taką opinię. Co więcej, mistrzowska charakteryzacja oraz niektóre kadry zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Zdzisław Beksiński idący przez betonowe osiedle wśród płatków śniegu czy też tankowanie samochodu na niezwykle ubogiej stacji paliw to prawdziwa maestria! Klimat filmu bardzo fajnie uzupełnia ścieżka dźwiękowa (nie można zapominać, że Tomasz był przecież dziennikarzem muzycznym), ale muszę przyznać, że niezbyt podobała mi się piosenka dobrana pod napisy końcowe.
źródło: http://www.filmweb.pl
Aktorstwo. Andrzej Seweryn – klasa światowa! Aktor znakomicie wcielił się w Zdzisława Beksińskiego, w pełni oddając jego sposób zachowania się czy wypowiedzi (jeśli nie wierzycie możecie zawsze pooglądać filmiki na YouTube). Ujęło mnie natomiast niezwykle, że artysta tworzący tak mroczne obrazy na co dzień był uśmiechniętym gościem, który lubił dokumentować swoją codzienność i reprezentował oryginalne podejście do śmierci. Wielkie brawa należą się również Aleksandrze Koniecznej za wybitną rolę mocno stąpającej po ziemi małżonki naszego bohatera. Jeśli chodzi natomiast o ostatnią postać z wielkiej trójki to muszę się podzielić z Wami pewnymi wątpliwościami. O ile po wyjściu z kina byłem pod wrażeniem kolejnej świetnej roli Dawida Ogrodnika, który znakomicie wyraził ból istnienia trawiący Tomasza, o tyle po obejrzeniu paru wywiadów oraz filmików z prawdziwym Beksińskim zacząłem się zastanawiać czy aktor nie popadł trochę w przesadę. Oczywiście, jest to świetna i dosyć konsekwentnie zagrana rola, ale czy aby nie nazbyt histeryczna i przesadzona? Odnośnie Tomasza jeszcze mała uwaga: czytałem ostatnio wywiad, w którym jeden z jego znajomych twierdził, że chłopak nie przejawiał skłonności samobójczych i kochał życie, a przedstawiona w filmie postać to jakaś parodia. Osobiście trudno mi się wypowiedzieć w tym temacie, ale wydaje mi się, że jeśli ktoś podejmuje kilka prób samobójczych, a następnie odbiera sobie życie to chyba jednak coś jest na rzeczy. Odnośnie drugiego planu napiszę jedynie, że skoro Andrzej Chyra stanowi jedynie tło, to jakiż musi być poziom aktorstwa?
źródło: http://www.filmweb.pl
Muszę przyznać, że po latach srogich porażek polska kinematografia coraz częściej zaskakuje mnie kompletnie pozytywnie. "Ostatnia rodzina" to znakomity przykład świetnie nakręconego filmu o zwykłym życiu niezwykłych bohaterów. Moim zdaniem naprawdę warto wybrać się do kina, choćby dla świetnego aktorstwa czy przeglądu prac Zdzisława Beksińskiego.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 8/10.