środa, 25 lutego 2015

"Boyhood"



Dzisiaj kontynuujemy przygodę z tegorocznymi oscarowymi nominacjami za najlepszy film roku. Na wstępie muszę przyznać, że od początku epatowałem raczej sceptycznym podejściem do "Boyhood". Co prawda Richard Linklater ma u mnie wieczne propsy za genialne i jedyne w swoim rodzaju "Dazed and Confused"(wstydźcie się, jeśliście nie oglądali!), ale jakoś nie potrafiłem się przekonać, że trwający niemal trzy godziny film o dorastaniu zwykłego chłopca nie będzie totalnie nużący. "Boyhood" nakręcono w ciągu 45 dni zdjęciowych rozłożonych od maja 2002 roku do sierpnia 2013 roku. Realizacja projektu rozciągniętego w czasie na dwanaście lat wiąże się oczywiście z olbrzymim ryzykiem. Z wielu potencjalnych wypadków losowych śmierć któregoś z aktorów wydaje się najbardziej prawdopodobna (vide szybki i martwy Paul Walker, James Gandolfini czy Philip Seymour Hoffman). Niemniej, o ile ten problem można było rozwiązać niewyszukanym fabularnym twistem to jednak ewentualny zgon Richarda Linklatera mógłby zachwiać całym projektem. Co ciekawe przewidziano taką możliwość: w przypadku śmierci reżysera jego stanowisko miał zając Ethan Hawke. Na szczęście nie zaistniała taka konieczność, więc możemy skupić się na efekcie końcowym projektu "Boyhood".
źrodło: http://www.impawards.com
Gdyby ktoś mnie spytał o czym jest "Boyhood" to zgodnie z tym, co ustaliśmy ostatnio ze słynną na krakowskim Kazimierzu Agatą Passent, odpowiedź powinna brzmieć trudno powiedzieć lub jest to film o niczym. Zasadniczo jedyny rys fabularny, jaki mogę przedstawić to stwierdzenie, iż jest to opowieść o dojrzewaniu Masona (Ellar Coltrane) od siedmioletniego chłopca po niemal dorosłego dziewiętnastolatka. Sami to przechodziliście, więc wiecie doskonale jak to wygląda: dzieciństwo, kłótnie z rodzeństwem, szkoła, pierwsze związki, dramatyczne rozstania, alkoholizm, miękkie narkotyki, brak perspektyw na lepszej jakości egzystencję – ot, zwyczajna, codzienna proza życia.
© 2014 - IFC Films
Początkowo byłem ogromnie sceptyczny czy kręcenie filmu przez dwanaście lat ma jakikolwiek sens i nie stanowi po prostu sztuki dla sztuki. Jednak jedna z największych zalet "Boyhood" (i jednocześnie znamienity wkład do światowej kinematografii) to możliwość oglądania jak zmieniali się aktorzy na przestrzeni dziejów. Oczywiście, można było zebrać podobnych do siebie wykonawców, użyć ton makijażu i nakręcić wszystko w dwa miesiące. Richard Linklater wyruszył jednakże w o wiele dłuższą oraz skomplikowaną podróż, której finału nie można było tak po prostu przewidzieć. Mając na uwadze wszystkie niebezpieczeństwa i wyzwania stojące przed reżyserem na przestrzeni dwunastu lat z pewnością należy się mu ogromny szacunek za odwagę i żelazną konsekwencję w działaniu. "Boyhood" dla wielu widzów może stanowić nostalgiczną podróż po niemal zapomnianych dzisiaj nowinkach technicznych sprzed lat, ponieważ bohaterowie filmu nie stronią od ich używania. Pamiętacie zresztą jak to było: ktoś posiadł przykładowo świecące yoyo, a dwa dni później jarało się tym całe osiedle. Pod tym względem produkcja Linklatera przynosi naprawdę wiele nostalgii i przyznam szczerze, że chciałbym zobaczyć coś takiego osadzonego w polskiej rzeczywistości.
© 2014 - IFC Films
Zaiste jestem pod wrażeniem spójności "Boyhood". Chociaż film powstawał przez dwanaście lat to ani przez moment nie miałem wrażenia, że którykolwiek segment nie pasuje do całości. Pomimo wspomnianej już prozy życia produkcja Linklatera naprawdę wciąga i nie wywołuje uczucia znużenia, którego obawiałem się tak bardzo. Jak na produkcję o niczym jest to olbrzymie osiągnięcie. Na szczęście udało się również uniknąć taniego sentymentalizmu, który mógłby wydatnie wpłynąć na oglądalność. Zdjęcia oraz muzyka są raczej solidne i w przeciwieństwie do "Birdmana" oraz "Whiplash" nie urywają niczego. Na tle innych oscarowych nominacji pod względem technicznych „Boyhood” nie wyróżnia się niczym szczególnym.
© 2014 - IFC Films
Odrębna kwestia to oczywiście aktorstwo. Wcielający się głównego bohatera Ellar Coltrane został obsadzony niemal idealnie. Mason w jego wykonaniu to wieczny outsider, nieustannie poszukujący własnej, oryginalnej ścieżki przez życie. Podobnie jak w piosence Sex Pistols Anarchy in UK chłopak tak naprawdę nie wie czego chce, ale w przeciwieństwie do Johnny’ego Rottena i spółki nie wie również jak to osiągnąć. Coltrane wydaje się bardzo naturalny w tej roli, możliwe nawet, że po prostu na ekranie zagrał samego siebie. Na wielkie brawa zasłużyli również odtwórcy drugoplanowi. Jeżeli macie jakiekolwiek wątpliwości czy Patricia Arquette (ileż to już czasu minęło od "True Romance"!) zasłużyła na oscarową nominację i Oscara to po prostu obejrzyjcie "Boyhood". Nie pamiętam kiedy oglądałem na ekranie tak przekonującą kreację zwykłej matki. Podobnie wygląda sytuacja z Ethanem Hawke’iem – znakomita rola, drugoplanowa nominacja jak najbardziej uzasadniona (niemniej nie jest to poziom Nortona). Całkiem młodzieżowo zaprezentowała się również córka reżysera Lorelei, wcielająca się w siostrę Masona.
© 2014 - IFC Films
A na koniec mała zabawa konwencją, czyli schizofreniczny dialog ze sobą:
- A zatem czy dostałeś od 'Boyhood" to, czego oczekiwałeś?
- Zaprawdę powiadam Wam, otrzymałem o wiele więcej niż się spodziewałem.
- Czy uważasz w związku z tym, że "Boyhood" jest unikalnym i niepowtarzalnym filmem?
- Tak, oczywiście, wyjątkowość "Boyhood" nie podlega żadnej dyskusji, niemniej w dalszym ciągu żywię głębokie przekonanie, że jest to film o niczym. Spoglądając w aspekcie całościowym o wiele większe wrażenie zrobił na mnie "Birdman" czy choćby "Nightcrawler".
- Jakaż zatem ocena?
© 2014 - IFC Films
Ocena: 7/10.

sobota, 21 lutego 2015

"Whiplash"



Kontynuujemy zatem przygodę z tegorocznymi nominacjami oscarowymi za najlepszy film, aczkolwiek już na wstępie pragnę zauważyć, że po trzykrotnym obejrzeniu "Birdmana" nic nie będzie takie samo. Z powodu mojej odwiecznej pogardy dla tych nagród (vide "Deadly Prey") nie mam oczywiście ambicji obejrzenia wszystkich nominowanych produkcji, ale postanowiłem rzucić okiem na listę i wybrać najciekawsze z nich. Dotychczas tegoroczna przygoda obrodziła w prawdziwe perły ("Birdman"!!!), ale też ogromne rozczarowania (vide "Grand Budapest Hotel") oraz niezrozumiałe decyzje Akademii (gdzie jest do chuja pana nominacja dla "Nightcrawler"?!). Dzisiaj natomiast skupię się na produkcji obowiązkowej dla wszystkich fanów jazzu. "Whiplash" mało doświadczonego Damiena Chazelle’a przebojem wjechał do zestawienia 250 najlepszych filmów IMDb, zajmując 38 pozycję (w momencie, gdy piszę te słowa). Zwykle, w przypadku takich supernowych, po jakimś czasie następuje rozsądna rewizja miejsca na liście i wszystko wraca do normy. Niemniej dajmy "Whiplash" szansę, bo a nuż zasługuje na tak wysoką pozycję?
źródło: http://www.impawards.com
Andrew (Miles Teller) to młody, utalentowany perkusista uczęszczający do najlepszego konserwatorium w USA. Chłopak nie ma zbyt wielu przyjaciół, ponieważ niemal każdą wolną chwilę poświęca na doskonalenie muzycznego rzemiosła. W trakcie jednej z prób muzyk zostaje dostrzeżony przez najbardziej poważanego i wpływowego nauczyciela w szkole. Fletcher (J.K. Simmons) zaprasza Andrew do swojego własnego zespołu, początkowo jako drugiego perkusistę. Z czasem chłopak stara się coraz mocniej udowodnić, że zasługuje na pole position, niemniej relacja nauczyciel – uczeń daleka jest od standardowego podejścia typowego pedagoga.
źródło: http://www.fandango.com
Od razu może zaznaczę, że pod względem technicznym jawię się jako najprawdziwszy muzyczny debil, a zajęcia z rytmiki w podstawówce to po dziś dzień prawdziwa trauma, więc wybaczcie, że pominę pewne aspekty "Whiplash". Niemniej, nawet w tak daleko posuniętej ignorancji (parafrazując Yeatsa: jestem w ignorancji podobny do brzasku), potrafię z nieukrywaną przyjemnością docenić twórczość Milesa Davisa, Duke’a Ellingtona, Johna Coltrane’a i wielu innych. Jak przecież powszechnie wiadomo Polska to ojczyzna robotów i ojczyzna Milesa Davisa, a na ścianie w moim pokoju zwisa jego fotos (zrabowany w stanie więcej niż solidnego upojenia alkoholowego z Ryby Babel, ponieważ się tam marnował). Wracając jednak do filmu to pierwsza rzecz, na którą pragnę zwrócić uwagę to ścieżka dźwiękowa. Po prostu genialna. Tytułowy utwór Hanka Levy’ego dosłownie katuję pisząc recenzję chyba już po raz milionowy, szkoda jedynie, że brakuje mi kieliszka wytrawnego wina albo szklanki szorstkiej whisky. Absolutnie znakomite OST, którego mam ochotę słuchać nieustannie. Moim zdaniem muzyka w "Whiplash" to najważniejszy element odpowiedzialny za tak duży sukces filmu. Wydaje mi się nawet, że mógłbym sobie odpuścić oglądanie i jedynie przesłuchać produkcję Chaziella. Nie bądźcie zatem zdziwieni przy uwagach odnośnie oceny "Whiplash".
źródło: http://www.fandango.com
Oglądając "Whiplash" miałem podobne odczucia jak przy "The Social Network". Oba filmy łączą bohaterowie bardzo mocno zdeterminowani by odnieść sukces w swoich dziedzinach. Andrew, podobnie jak Mark Zuckerberg, jest gotów poświęcić wiele dla realizacji upragnionego celu. By zaistnieć w branży muzycznej Andrew przeznacza każdą wolną chwilę na ćwiczenia, wylewając z siebie hektolitry potu i zdzierając dłonie do krwi, praktycznie mieszka z perkusją, porzuca morową pannę, ba, nawet w imię muzycznego idealizmu jest w stanie odejść od stołu nie dokończywszy posiłku (bo tylko wiarygodny jest artysta głodny). Zaiste, podziwiam tak daleko posuniętą motywację, gdyż sam nigdy nie potrafiłem znaleźć w sobie wystarczających sił by oddać się całkowicie jakiejkolwiek pasji. Fabularnie "Whiplash" nie urwał mi niczego, ot jest raczej solidnie. Muzyka wypełnia tak istotną część filmu, że rozwiązania fabularne mają typowo drugorzędne znaczenie. Prawdziwie doceniłem natomiast momentami genialne wprost sekwencje gry zespołu Fletchera czy brutalnych treningów Andrew. Niektóre sceny to dla mnie arcydzieło kinematografii.
źródło: http://www.fandango.com
Ukazana w "Whiplash" relacja ucznia i mistrza ma zdecydowanie patologiczny charakter. Fletcher nadaje się o wiele bardziej na sierżanta musztry w US Marine Corps niż na pedagoga pracującego na co dzień z młodzieżą. Werbalne masakracje uczniów to dla niego codzienność, a od czasu do czasu potrafi wymierzyć nawet kontrolną lepę na ryj. Z pewnością wcielający się w nauczyciela J.K. Simmons zasłużył na duże brawa, ale powiedzmy to szczerze – Edward Norton w "Birdmanie" przeskoczył go o klasę. Niemniej, oprócz wspomnianej już muzyki, kreacja Simmonsa stanowi drugi najważniejszy czynnik składowy oceny filmu. Jeśli chodzi o główną rolę to pozwólcie, iż pozostaniemy w klimatach militarystycznych poprzez nawiązanie do "Full Metal Jacket" Stanleya Kubricka. W tej genialnej produkcji o wojnie w Wietnamie znalazła się scena, w której sierżant Hartman postanawia ukarać szeregowca Jokera za żart o Johnie Wayne’ie. Instruktor musztry rozkazuje żołnierzowi pokazać war face, lecz starania Jokera zostają skwitowane dosadnym bullshit, you didn’t convince me. Podobnie jest z Milesem Tellerem – sorka ziom, nie przekonałeś mnie. W postaci Andrew nie potrafię po prostu dostrzec głęboko zakorzenionej motywacji do bycia najlepszym perkusistą świata. Tym razem nie kupuję tej roli, zważywszy, iż Andrew pojawia się w każdej scenie w filmie. Poza J.K. Simmonsem na drugim planie panuje kompletna posucha. Paul Reiser (ojciec głównego bohatera), Melissa Benoist (wspomniana morowa panna, czyli Nicole) oraz Austin Stowell (Ryan) zwyczajnie statystują i nie zrobili kompletnie niczego bym zapamiętał ich role. Pod tym względem "Whiplash" reprezentuje biedę godną wczesnego Rycha Peji.
źródło: http://www.fandango.com
"Whiplash" nie jest złym filmem, aczkolwiek tak jak pisałem we wstępie po "Birdmanie" nic już nie będzie takie samo. Z pewnością należy docenić znakomitą ścieżkę dźwiękową, która powinna zachwycić nie tylko fanów jazzu. Muzyka jest na tyle istotna, że znacząco wpłynęła na ostateczną ocenę filmu. Bez tak wybitnej OST „Whiplash” nie miałby raczej realnej szansy na wyjście z szóstki, ponieważ pod względem fabularnym nie doznałem żadnego objawienia ani urwania kończyn. Ze względu na tak genialną ścieżkę dźwiękową postanowiłem uhonorować produkcję Damiena Chazella notą 7/10. Nie jest to zdecydowanie poziom "Nightcrawler" czy "Birdmana", ale niech chłopak dostanie coś od życia na zachętę (niemniej uważam, że tak dynamiczny wjazd "Whiplash" do Top 250 IMDb jest kompletnie nieuzasadniony).
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 7/10 (wyłącznie za OST, J.K. Simmonsa oraz piękne ujęcia).

niedziela, 15 lutego 2015

"Birdman"



Naprawdę nie jest łatwo oglądać film, który zewsząd zbiera same pochlebne recenzje, a na dodatek co poniektórzy wystawiają oceny 10/10. Ponieważ przeważnie nie mam zwyczaju czytać komentarzy pod recenzjami na wszelkich portalach (w zasadzie czytam jedynie komentarze, które dotyczą jedynie mojej twórczości), a ostatnio rzadko przeglądam nawet recenzje filmowe, to przystępując do projekcji "Birdmana" czułem ogromną presję. Wszystkie głosy były bardziej niż pozytywne i nie miałem żadnej przeciwwagi w postaci solidnych hejtów. Co jeśli nie będę w stanie docenić kunsztu Alejandro Gonzáleza Iñárritu (przykładowo "Babel" nie porwał mnie zbyt szczególnie)? A jeśli "Birdman" kompletnie zawiedzie moje oczekiwania? Na szczęście, aby poradzić sobie z presją wynaleziono barbiturany oraz alkohol, więc bez lęku zasiadłem do seansu. Niemniej, jakkolwiek by się nie znieczulić (oczywiście tak by dysponować szczątkami percepcji), zawsze gdzieś w odmętach umysłu pojawia się widmo 10/10.
źródło: http://www.impawards.com
"Birdman" to opowieść o upadłym aktorze, który niegdyś zyskał ogromną popularność (zarabialiśmy miliardy!) wcielając się w tytułowego, komiksowego superbohatera. Obecnie zniszczony przez życie Riggan (Michael Keaton) próbuje ambitnie uratować resztki kariery wystawiając na Broadwayu sztukę opartą na opowiadaniu Raymonda Carvera What We Talk About When We Talk About Love. Oprócz tradycyjnego braku funduszy oraz problemów z uwielbianym przez krytykę, stawiającym na hiperrealizm Mike’m (Edward Norton), Riggan toczy wyniszczającą walkę z swoim alter ego, które coraz bardziej stanowczo nalega na wielki powrót do roli Birdmana.
Copyright by Twentieth Century Fox
Na szczęście już początek "Birdmana" zwiastował, że będzie naprawdę dobrze. Film wciąga od pierwszych minut unikalnym klimatem oraz znakomitą, jazzową, głównie perkusyjną ścieżką dźwiękową. Wielkie brawa dla Antonio Sancheza, ponieważ OST idealnie wpisuje się atmosferę produkcji Iñárritu. Z tego miejsca również chciałbym serdecznie podziękować Akademii za dyskwalifikację ścieżki dźwiękowej "Birdmana" przy tegorocznych nominacjach oscarowych. Od zawsze jesteście przecież awangardą w podejmowaniu tak odważnych decyzji! Akurat w tym przypadku muzyka stanowi czynnik spajający poszczególne sceny w jedną całość. Dzięki niej, bardzo długim ujęciom oraz odpowiednim zabiegom montażowym (niemal znikoma ilość cięć; naprawdę imponujące przejścia między poszczególnymi scenami) można odnieść wrażenie, że "Birdman" został nakręcony za jednym zamachem. W zasadzie taki właśnie był oryginalny pomysł na film. Według IMDb Iñárritu zrezygnował z pierwotnej koncepcji dopiero po rozmowie z nieżyjącym już niestety Mike’m Nicholsem, który stwierdził, że zrealizowany w ten sposób projekt zakończy się spektakularną katastrofą. Niemniej wykorzystane w filmie długie ujęcia i kamera podążająca za bohaterami po wąskich, teatralnych korytarzach sprawiają, że momentami "Birdman" nabiera niemal dokumentalnego charakteru.
Copyright by Twentieth Century Fox
Fabuła obracająca się wokół upadłej kariery Riggana oraz broadwayowskiego przedstawienia wypada wprost imponująco. Momentami jest naprawdę zabawnie, aczkolwiek "Birdman" nie jest przecież lekkim filmem. Świetnie ukazano wszelkie aspekty związane z wystawianiem sztuki: od braku środków finansowych przez wyjątkowo trudnych we współpracy aktorów po krytyków tworzących miażdżące recenzje wyłącznie z osobistym pobudek. Wewnętrzny konflikt głównego bohatera to przecież także próba odpowiedzenia na kluczowe kiedyś pytanie: być czy mieć? Riggan pragnie dawnej sławy, ale tym razem chciałby zaistnieć na o wiele bardziej ambitnej płaszczyźnie (chociaż jego motywacja do wystawienia akurat Carvera jest mocno sentymentalna). Z kolei alter ego szansę na powrót do utraconej chwały upatruje w kolejnej części przygód komiksowego Birdmana i zarabianiu miliardów, więc niczym Lady Macbeth próbuje nakłonić Riggana do realizacji tych celów. Swoją drogą można znaleźć więcej odniesień do Macbetha – uliczny bej cytuje fragment dramatu Shakespeara lorda de Vere’a, a po scenie momentami pojawiają się biegające drzewa. W filmie nie zabrakło także miejsca na wyliczankę czołowych, współczesnych aktorów, którzy przywdziali pelerynę i w przyszłości mogą borykać się z syndromem Riggana. Odrębna kwestia to znakomite dialogi – tutaj naprawdę z przyjemnością słucha się, co mają do powiedzenia poszczególne postacie. Nie ma sztywnego deklamowania kwestii – to wyjątkowo prawdziwe, czasem mięsiste od bluzgów, wypowiedzi dotyczące spraw błahych, a czasem ważnych problemów egzystencjalnych. Doskonale wypadły także wszelkie efekty specjalne związane z paranormalnymi umiejętnościami Riggana.
Copyright by Twentieth Century Fox
Jak wyglądałby "Birdman" bez urywającej dupę kreacji Michaela Keatona? Chociaż sam aktor twierdzi, że pod względem osobowości nie łączy go z Rigganem prawie nic, to jednak nie można nie dostrzec wyraźnych podobieństw biograficznych. Nikt mi przecież nie wmówi, że człowiek, który ostatnią główną rolę zagrał w 2008 roku (na dodatek w filmie przez siebie reżyserowanym), znajduje się obecnie na fali! Poza tym zadajcie sobie zajebiście szczere pytanie: z jaką rolą kojarzy się Wam Michael Keaton najbardziej? Oczywiście, wielu może wskazać na "Sok z żuka", ale podejrzewam, iż większość populacji (również ja) utożsamia go z Batmanem z filmów Tima Burtona. Dlatego też wybór Iñárritu wydaje się po prostu najlepszym z możliwych. Keaton odwdzięczył się najlepszą kreacją w swojej karierze i naprawdę trudno mi zrozumieć dlaczego najprawdziwszy aktorski diament został oszlifowany tak późno. Mistrzowska rola główna została uhonorowana arcyciekawymi występami drugoplanowymi. Oczywiście, najbardziej widoczny jest Edward Norton, wcielający się w broadwayowskiego aktora Mike’a, cieszącego się uznaniem najwybredniejszej krytyki. Oglądając film zwróćcie szczególną uwagę na jego interakcje z Rigganem oraz Sam. Emma Stone, kojarzona dotychczas raczej z mniej ambitnymi przedsięwzięciami, nie dorównała może poziomem do Keatona i Nortona, ale z pewnością wypadła bardzo dobrze. Jeśli chodzi o pozostałe role kobiece to mamy do czynienia z prawdziwą klęską urodzaju. Naomi Watts, Andrea Riseborough (moja faworytka!) oraz Amy Ryan zagrały genialnie! Wielkie propsy należą się również Lindsey Duncan za fantastyczną rolę krytyczki teatralnej. Przyznam szczere, że jedyne obawy przejawiałem odnośnie Zacha Galifianakisa (zgadnijcie czemu), ale nawet on zrobił dobrą robotę.
Copyright by Twentieth Century Fox
Kiedy pojawiły się napisy końcowe zacząłem intensywnie rozmyślać nad oceną dla "Birdmana". Przyznam, że początkowo zastanawiałem się nad czymś pomiędzy 8 a 9, ale trudno mi było podjąć ostateczną decyzję. W trakcie rozmowy o filmie przy szklanicy Dragon Fire ze znajomymi w Omercie zaczęła kiełkować wyjątkowo silna potrzeba ponownej projekcji. Drugi seans rozwiał wszelkie dotychczasowe wątpliwości: "Birdman" to film kompletny, bezbłędny i po prostu doskonały w odbiorze. I z tych właśnie powodów produkcja Iñárritu otrzymuje ode mnie najwyższą możliwą ocenę. Na marginesie dodam również, iż odczuwam mocne pragnienie bliższego zapoznania się ze stylowo oszczędną twórczością Raymonda Carvera. Niech "Birdman" będzie dla Was odpowiedzą na pytanie dlaczego kocham kino!
Copyright by Twentieth Century Fox
Ocena: 10/10.

sobota, 7 lutego 2015

"Nightcrawler"



Miasto nocą i to mi chodziło! Ileż to czasu w swoim życiu spędziłem przemierzając bez żadnego wyraźnego celu CK i Kraków pośród świateł miasta! Chociaż bardzo lubię słońce to jednak widok gwiazd zawsze potężnie mnie fascynował i były takie okresy, że naprawdę dobrze zaczynałem się czuć dopiero po zapadnięciu zmroku. Większość podróży to oczywiście legendarne po dziś dzień odyseje alkoholowe (noc bywała taka piękna, że ja nie mogłem ustać), ale zdarzały się przecież nieraz spacery od sztukowni do sztukowni lub też wyjścia by sprawdzić czy rzeczywiście elegancko jest na ulicy. Niemal każde miasto emanuje nocą unikalnym klimatem, którym przesiąknięte są ulice i chodniki. To całkowicie inne życie od tego, które oglądamy w świetle dnia – przecież tyle rzeczy nocą można tutaj dostrzec. Czasem miałem możliwość zaobserwować historie tak absurdalne, niesamowite czy wprost niewytłumaczalne, że naprawdę trudno je ogarnąć w jakikolwiek sposób. I nie proście przypadkiem, żebym Wam zapodał jakąś nocną przypowieść, ponieważ i tak w nią nie uwierzycie. Z tego miejsca wielkie pozdro dla wszystkich, którzy mieli okazję towarzyszyć mi przy okazji tychże eskapad. Ale abstrahując od prywaty i autobiograficznych, rozwlekłych ponad miarę wstępów, przejdźmy do meritum. Dzisiaj na warsztat biorę reżyserski debiut Dana Gilroya – "Nightcrawler". Swoją drogą fajnie zadebiutować w wieku 55 lat. Można? Jak widać można!
źródło: http://www.impawards.com
Jak się zapewne domyślacie (mam nadzieję, że Wasza inteligencja przewyższa temperaturę pokojową wyrażoną w stopniach Fahrenheita) akcja "Nightcrawlera" rozgrywa się w większości w nocy. Louis Bloom (Jack Gyllenhaal) to drobny złodziej parający się głównie kradzieżami złomu w Los Angeles. Jednakże jego ambicje są dosyć wygórowane, gdyż wiele czasu poświęca na internetowe samodoskonalenie (i nie chodzi tu akurat o oglądanie porno). Pewnej nocy Louis jest świadkiem wypadku drogowego. Na miejscu zdarzenia błyskawicznie pojawia się ekipa wolnych strzelców kręcąca materiał na potrzeby porannych wiadomości telewizyjnych. Bloom, zafascynowany nocną pracą, niemal natychmiast postanawia wejść do branży. Jak się szybko okazuje nasz bohater ma niezwykły talent, podparty wyjątkowo silną motywacją.
źródło: http://www.fandango.com
Na początek poruszę kwestię tytułu: osobiście uważam, że o wiele lepiej było zostawić oryginalny (niech się cebulaki edukują lingwistycznie!), aczkolwiek w tym przypadku "Wolny strzelec" przynajmniej nawiązuje do fabuły filmu. Jak na reżyserski debiut "Nightcrawler" od samego początku emanuje znakomitym, unikalnym klimatem. Pod tym względem jest to z pewnością jedna z najlepszych produkcji ostatnich lat. Wybitnie ukazana atmosfera nocnego życia w Los Angeles to z pewnością ogromna zaleta filmu Dana Gilroya. Świetne zdjęcia podparte solidną ścieżką dźwiękową (chociaż moim zdaniem "Drive" m.in. dzięki Kavinsky’emu ma o wiele lepsze OST) zrobiły naprawdę dobrą robotę. Fabuła jest naprawdę interesująca i, że tak się wyrażę, wyjątkowo nie wtórna. Fascynujący świat ekip telewizyjnych kręcących krwawe wypadki, pożary oraz wybrane aspekty przestępczości (najlepiej bezlitosne mordy dokonywane na zamożnych, białych mieszkańcach przedmieść przez ubogie mniejszości latynoskie lub afroamerykańskie) wciąga widza na całe dwie godziny. "Nightcrawler" bezlitośnie obnaża mechanizmy współczesnej telewizji: w obliczu spadku oglądalności stacje prześcigają w epatowaniu brutalnymi zbrodniami – i pamiętajcie, że dotyczy to porannych wiadomości (telewidzowie dostają w ten sposób tematy do konwersacji w trakcie dnia)!
źródło: http://www.fandango.com
Oczywiście bezwzględność udziela się także poszczególnym operatorom, którzy zamiast ratować ludzkie życie starają się znaleźć jak najlepsze i najbardziej krwiste ujęcie (momentami jest naprawdę brutalnie). Ludzkie truchła są po prostu znakomitą okazją do zarobienia pieniędzy, a im więcej krwi w nagraniu (oczywiście najlepiej zamożnych WASP), tym więcej monet. Nie trzeba chyba dodawać, że w powyższym procederze bryluje główny bohater "Nightcrawler". Wraz z poprawą sytuacji materialnej (najbardziej dobitny przejaw tego procesu to zamiana starej Toyoty Tercel na nowiutkiego, krwiście czerwonego Dodge’a Challengera SRT) Louis staje się coraz bardziej nieczułym i bezwzględnym operatorem. Tak naprawdę dla realizacji swoich ambitnych celów Bloom jest w stanie zrobić wszystko. W mojej opinii jest to wyjątkowo udana postać, aczkolwiek trudno ją polubić (bo w sumie za co?). Z pewnością na ogromne brawa zasłużył Jack Gyllenhaal. Genialna wprost rola – zapamiętam ją na długie lata. Aktor znacznie schudł na potrzeby filmu, aby jak najbardziej upodobnić się do własnej koncepcji postaci Blooma. Gyllenhaal nadał Louisowi bardzo osobisty charakter: oprócz unikalnego wyglądu warto zwrócić uwagę na momentami wysublimowany, a przeważnie beznamiętny sposób wysławiania się bohatera czy też jego mimikę. Chociaż "Nightcrawler" opiera się zasadniczo na barkach Gyllenhaala to na drugim planie z pewnością można wyróżnić Rene Russo grającą pazerną na wzrost oglądalności szychę z lokalnej stacji telewizyjnej. Muszę przyznać, że początkowo podchodziłem do jej angażu bardzo sceptycznie, ale okazało się to całkowicie nieuzasadnione. Czasem w tle pojawiał się Bill Paxton, biegający z kamerą niczym Ben Johnson - solidna rola drugoplanowa. Z kolei Riz Ahmed wcielający się w Ricka, przydupasa Blooma, jest w mojej opinii taki sobie. Z powodu lenistwa i wrodzonej ułomności tej postaci mógłby ją zagrać jakiś Latynos albo Mos Def tak jak w "16 Blocks" (aczkolwiek bardzo lubię Mos Defa jako rapera). I to w zasadzie wszystko, ponieważ reszta bohaterów na ekranie pojawia się raczej epizodycznie.
źródło: http://www.fandango.com
"Nightcrawler" dostarczył mi dokładnie tego, czego spodziewałem się po produkcji Dana Gilroya. Niebanalny temat, znakomicie oddane realia nocnego życia w Los Angeles, świetne kreacje aktorskie oraz solidne OST to przepis na świetne kino, do którego mam zamiar wracać co jakiś czas. Naprawdę dawno nie oglądałem filmu, który tak sugestywnie budził we mnie potrzebę przemierzania miasta nocą. Pozycja obowiązkowa, w szczególności dla tych, którzy uwielbiają podróżować do kresu nocy wśród miasta świateł.
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 8/10.

niedziela, 1 lutego 2015

"Any Given Sunday" (director's cut)



Nakręcono naprawdę niewiele filmów sportowych, które mogę oglądać z nieukrywaną przyjemnością. Z pewnością nie zalicza się do nich wychwalany pod niebiosa "Moneyball" z 2011 roku. Produkcja Bennetta Millera przez wielu została okrzyknięta najlepszym filmem o sporcie w dziejach kinematografii. Moje zdanie jest jednak zgoła odmienne: od 1999 roku supremacja "Any Given Sunday" Olivera Stone’a nie podlega żadnej dyskusji (ba, nawet nie została choćby przez chwilę zagrożona). Swoją drogą jest to ciekawy przypadek, gdyż o futbolu amerykańskim mam jak najgorsze zdanie, a rozgrywki NFL totalnie mnie nie interesują. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć fascynacji tą dyscypliną sportową, a w szczególności prób przeniesienia jej na polski grunt. Wielkim szacunkiem darzę za to rugby, ponieważ miałem okazję oglądać je na żywo i zobaczyć jak wielkie kafary deptają sobie korkami po twarzach. I to jest właśnie prawdziwy sport, a nie jakieś amerykańskie abominacje! Wracając jednakże do filmu Stone’a pragnę zwrócić uwagę, że "Any Given Sunday" to w mojej skromnej opinii jeden z najlepszych tytułów, jakie kiedykolwiek wymyślono. Niestety kreatywność twórców została jak zwykle zaprzepaszczona przez polskich tłumaczy. Wywołująca homoerotyczne skojarzenia "Męska gra" to zdecydowanie nie ta sama liga co oryginał, ba nawet nie jest to ta sama dyscyplina.
źródło: http://www.impawards.com
W trakcie kolejnego spotkania rundy zasadniczej Miami Sharks tracą doświadczonego i utytułowanego quaterbacka Jacka Rooneya (Dennis Quaid). Rozmiary tragedii powiększa kontuzja rezerwowego rozgrywającego, w związku z czym na boisku pojawia się przesiadający na ławie przez całą dotychczasową karierę Willie Beamen (Jamie Foxx). Chociaż występ naszego bohatera pozostawia wiele do życzenia, to trener Tony D’Amato (Al Pacino) z braku innych możliwości musi wystawiać go w pierwszym składzie aż do play offów. I tak już nie wesołą sytuację drużyny pogarsza postawa właścicielki (Cameron Diaz), która po cichu planuje przenosiny biznesu do Miasta Aniołów.
Copyright by Warner Bros.
"Any Given Sunday" ogląda się po prostu znakomicie. To właśnie jeden z tych wyjątkowych filmów, które zajebistość objawiają już od pierwszych minut seansu. Oliver Stone znakomicie przedstawił komercjalizację współczesnego sportu oraz wszelkie negatywne aspekty związane z tym zjawiskiem, więc nie może nikogo dziwić, iż NFL nie zgodziła się na wykorzystanie swojej marki w produkcji. Za monstrualnymi pieniędzmi stoją bowiem prawdziwe patologie: szprycowanie kontuzjogennych zawodników prochami by mogli zagrać w kolejnym spotkaniu, ukrywanie poważnych kontuzji grożących śmiercią na boisku czy choćby brutalne, wyrachowane ruchy transferowe (świetna scena, w której kontuzjowany, czołowy quaterback jeszcze nie opuścił placu gry, a już zaczynają się poszukiwania jego następcy). Oczywiście, można powiedzieć, że to wszystko jest zasługą opresyjnego systemu, który wymusza takie, a nie inne rozwiązania. Klubowy lekarz za nowy kontrakt jest w stanie zataić każdy uraz, a właścicielka klubu, podkreślając na każdym kroku przywiązanie do Miami, jest gotowa w niemal każdej chwili przenieść drużynę do Los Angeles by zarabiać więcej monet. Jednakże niezwykła wprost pazerność zawodników na pieniądze, bling blingowe melanże z Himalajami koksu i setkami dziwek, a także zerowy poziom refleksji nad własnym życiem nie pozwala traktować ich jako ofiary. Podsumowując mechanizmy ówczesnego futbolu amerykańskiego najlepiej posłużyć się cytatem z Pezeta: kręci tym anielski pył i martwi prezydenci.
Copyright by Warner Bros.
Wiele filmów sportowych cechuje bardzo nieumiejętne czy też może odrealnione ukazanie samego, czystego sportu. W przypadku "Any Given Sunday" z pewnością należy docenić kunszt Olivera Stone’a. Poszczególne treningi oraz spotkania wyglądają znakomicie (moje ulubione to mecz w strugach deszczu) i naprawdę nie ma lipy. Dynamiczne zdjęcia po prostu mnie urzekły, ale także ścieżka dźwiękowa zrobiła bardzo dobrą robotę (nie zapominajmy, że Jamie Foxx jest również piosenkarzem, a w obsadzie znalazł się również legendarny LL Cool J). Oczywiście, pod względem muzycznym, moim faworytem jest doskonała piosenka reklamowa Beamena My Name is Willie, okraszona wybornym teledyskiem. Wracając na chwilę do komercjalizacji sportu wspomnijmy, że Beamen nagrał ją po dosłownie dwóch dobrych występach na boisku. Ponadto u Stone’a od razu widać, że 55 milionów USD budżetu nie zmalwersowano w spalonych dekoracjach (vide "Quo Vadis").
Copyright by Warner Bros.
"Any Given Sunday" opiera się na odwiecznym konflikcie: rutyna i doświadczenie vs. młodość oraz bunt przeciwko skostniałym schematom. Jako mentora oglądamy znakomitego Ala Pacino. Swoją drogą, pomijając "Bezsenność", jest to jedna z ostatnich dobrych ról tego kiedyś znakomitego aktora. Tony D’Amato, trochę zmęczony życiem doświadczony trener topiący smutki w alkoholu i korzystający z usług luksusowych prostytutek to wyjątkowo interesująca postać. Oprócz znakomitego wyrazu twarzy po pierwszej boiskowej womitacji Beamena najbardziej podobały mi się sceny rozmów w barze po przegranych spotkaniach. Wspomnienia chwały i zamierzchłych czasów zrobiły na mnie spore wrażenie. W rolę młodego gniewnego wciela się oczywiście Jamie Foxx. Chociaż osobiście nie przepadam za tym aktorem to jednak kreację Willie’ego Beamena kupuję od razu. W niedoświadczonym zawodniku widać prawdziwą żądzę odniesienia sukcesu i naiwną, buntowniczą furię wymierzoną w skostniałe schematy. Bardzo dobry występ wzbogacony dodatkowo o popisy wokalne. "Any Given Sunday" wyróżnia się również znakomitymi postaciami drugoplanowymi. Na Cameron Diaz, wcielającą się w wyrachowaną i bezwzględną właścicielkę Miami Sharks, patrzyłem z nieukrywaną przyjemnością. Doskonale zaprezentowali się również James Woods, Dennis Quaid, LL Cool J, Jim Brown, Matthew Modine czy choćby Aaron Eckhart. Jak łatwo zauważyć Oliver Stone zebrał całkiem pokaźny gwiazdozbiór.
Copyright by Warner Bros.
"Any Given Sunday" to oczywiście obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów futbolu amerykańskiego. Jednakże jest to film tak doskonały, że śmiało mogę go polecić niemal każdemu. Znakomicie przedstawione mechanizmy rządzące całkowicie skomercjalizowanym amerykańskim sportem, wyborna gra aktorska oraz wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa wywindowały ocenę produkcji Olivera Stone’a naprawdę wysoko. Aha, nie można również zapomnieć o wybornym zakończeniu – pod żadnym pozorem nie wyłączajcie "Any Given Sunday", gdy zaczną się napisy końcowe.
Copyright by Warner Bros.
Ocena: 8/10.

Ps.
Oglądałem 156-minutową wersję reżyserską.