Do obejrzenia "Deadly Prey" zachęciła mnie fantastyczna recenzja z portalu film.org.pl Od
razu po jej przeczytaniu zapragnąłem zapoznać się z dziełem
Davida A. Priora z 1987 roku. Szczerze przyznam, że nigdy wcześniej
o nim nie słyszałem. Gdybym poznał je w odmętach przeszłości
moje życie wyglądałoby na pewno inaczej i nie musiałbym teraz
spędzać całego popołudnia na rewidowaniu ocen wszystkich filmów
akcji, jakie zobaczyłem w swoim życiu. Impakt po obejrzeniu "Deadly
Prey" jest naprawdę kolosalny! Trudno go nawet wyrazić za
pomocą słów - to trzeba zobaczyć na własne oczy!
źródło: http://www.rottentomatoes.com/ |
Już pierwsze sceny
wbijają w fotel. Napisy początkowe przerywane są imponującymi
ujęciami, w których nieznani bliżej, zmilitaryzowani osobnicy
zbroją się po zęby. Za chwilę wyruszają w pogoń za obdartusem w
łachmanach, który walczy o przetrwanie w leśnej gęstwinie.
Niemniej ofiara okazuje się całkiem niełatwym celem: uciekający
przeżył bez większej szkody bezpośrednie trafienie granatem oraz
obezwładnił kamulcem jednego z napastników. Aczkolwiek kosa
wkrótce trafiła na kamień: porucznik Thornton (Fritz Matthews) bez
mrugnięcia okiem skutecznie eksterminuje ofiarę oraz swojego
nieudolnego pomagiera. Po chwili dowiadujemy się, że polowanie to
odbywało się w ramach szerszej akcji, za którą odpowiada
pułkownik Hogan (David Campbell). Nieopodal L.A. weteran sił
specjalnych organizuje prywatną armię najemników. Aby wyszkolić
prawdziwe maszyny do zabijania rekruci ćwiczą na ludziach
porywanych z ulic Miasta Aniołów. Wszystko poszłoby zgodnie z
planem, gdyby pewnego dnia siepacze pułkownika Hogana nie
uprowadzili Michaela "Mike'a" Dantona (Ted Prior).
Ludzkie wcielenie testosteronu stąpające po kalifornijskim lesie (źródło: http://www.rottentomatoes.com/) |
Fabuła w "Deadly
Prey" nie ma większego znaczenia. Co prawda dowiadujemy się,
że pułkownik Hogan szkoli najemników na zlecenie i za pieniądze
Dona Michaelsona (Troy Donahue), ale szerszy cel tejże operacji
pozostaje nieznany. Kogo to zresztą obchodzi, skoro na ekranie
pojawia się największy heros w historii kinematografii – Mike
Danton. Trudno porównać go do czegokolwiek znanego, gdyż Danton
wytycza nowe trendy w dziedzinie ekranowego fragowania. Wystarczy
spojrzeć na jego bezbłędną stylówę: krótkie poszarpane szorty, blond
czupryna, a do tego ultra-muskularne ciało skąpane w hektolitrach
oliwy, aby błyszczało nawet w mroku. Jednym zdaniem Danton to
stąpające po Ziemi uosobienie testosteronu. Z opowieści
dowiadujemy się, że w przeszłości nasz bohater walczył w
Wietnamie – spoglądając na jego wiek prawdopodobnie dostał się do
armii zaraz po ukończeniu przedszkola. Niemniej był najlepszy
wtedy, a co ciekawe jest najlepszy również teraz. Danton określany
jest w "Deadly Prey" jako "the most perfect killer
ever" i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady. Ja bym dodał
do tego także "ultimate guerilla warfare champion".
Chociaż Danton rozpoczyna bez żadnego sprzętu, to już po mniej
więcej 60 sekundach ucieczki posiada karabin oraz nóż. Jest
bezkompromisowy i brutalny: przesłuchuje schwytanego najemnika
dopiero po zabiciu czterech innych. Mike dysponuje wspaniałym
warsztatem oraz wyjątkowymi umiejętnościami. Pod względem
eksterminacji przeciwników nie możemy narzekać na nudę: łamanie
o drzewo, przebijanie oszczepem lub nawet zwykłym patykiem, śmierć
w różnego rodzaju eksplozjach, szeroka gama leśnych pułapek, a
nawet kamienna lawina. Nie wspominam o zwykłych ranach postrzałowych
i od noża/maczety, bo tego jest multum. Każdy strzał z bazooki to
monster kill, a granatnik służy Dantonowi do niszczenia helikopterów
(czołgi rozwala pojedynczym granatem). Jak kiedyś napisano Danton to
wirtuoz broni palnej i urodzony nożownik/maczetnik. Prawdopodobnie
to właśnie od siepaczy z Vietcongu nauczył się trudnej sztuki
silent kill, kamuflażu w każdych warunkach oraz budowy wszelkiego rodzaju leśnych
kryjówek. Oprócz tego Danton wspaniale radzi sobie z survivalem –
Bear Grylls mógłby jedynie ostrzyć piaskiem jego maczetę.
Mike Danton - mistrz guerilli (źródło: http://horrornews.net/) |
W "Deadly Prey"
ciekawe są również czarne charaktery. Villain, czyli pułkownik
Hogan, nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. Jest to co prawda
brutalny pojeb i gwałciciel, ale przy Dantonie jego gwiazda wydaje
się blada. Ma jeden świetny tekst (ogólnie jest to genialna scena
w filmie), gdy na leśnej ścieżce znajduje dwa zmasakrowane ciała
swoich najemników: "I know this... I know this style... It's my
style!". Równie ciekawe podsumowuje wojnę: "The war is
fucking crazy". O wiele bardziej od pułkownika podobał mi się
porucznik Thornton, zawsze skrywający swoje oblicze za ciemnymi okularami.
Bezwzględny i świetnie wyszkolony fighter to jedyny godny przeciwnik
dla Dantona. Ha, w jednym w licznych mordobić zdołał nawet
zwyciężyć naszego herosa (aczkolwiek nie możemy być pewni czy
Danton po prostu nie dał się pokonać by zinfiltrować obóz
przeciwnika). Thornton dokonuje egzekucji w wyszukany sposób.
Zamiast użyć pistoletu najpierw obezwładnia ofiarę imponującym
kopem w twarz z obrotu, by następnie skręcić jej kark. To się
nazywa akcja! Polecam szczególnie finałową akcję z Dantonem.
Warto wspomnieć jeszcze o Cooperze (William Zipp), przyjacielu
Dantona z Wietnamu. Początkowo bad guy, aczkolwiek później poczuje się
zobowiązany by spłacić dług z dżungli – Mike uratował mu
życie przyjmując na siebie kulę. Niestety żona Dantona, Jaimie
(Suzanne Tara), kompletnie nie spełnia pokładanych w niej nadziei.
Porucznik Thornton i jego ekipa w czasie polowania (źródło: http://horrornews.net/) |
Moim skromnym zdaniem
"Deadly Prey" to najprawdziwsze arcydzieło kina klasy C.
Film oferuje bezkompromisową rozrywkę z brutalną przemocą (tylko
krwi za mało! - ale rozumiem, budżet nie był wysoki). Gdzież
można ujrzeć scenę, w której główny bohater z tekstem "Fuck
you" na ustach policzkuje kobietę, a następnie dobija ją
trzema strzałami z pistoletu? Nie ukrywam, że parę ułomności
fabularnych się znalazło, aczkolwiek zakończenie jest ZAJEBISTE!
Takich prekursorskich rozwiązań z oczywistych względów nie
uświadczę w mainstreamowych produkcjach. Oczywiście można się
czepiać momentami tragicznego montażu, wołającej o pomstę do
niebios gry aktorskiej, identycznych leśnych lokacji czy przykrych
efektów specjalnych, ale po co? To nic odkrywczego hejtować film z
końca lat 80-tych z tak niskim budżetem, który na dodatek nie
miał żadnych ambicji artystycznych. "Deadly Prey"
przyniósł mi kupę radości i śmiechu. Naprawdę nie mogę żałować
ani jednej z 88 minut, które poświęciłem na obejrzenie tej
produkcji.
"Aaaaaaaaaaaaaa!!!" (źródło: http://horrornews.net/) |
Ocena: 6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz