niedziela, 30 grudnia 2012

"Deadly Prey"

Do obejrzenia "Deadly Prey" zachęciła mnie fantastyczna recenzja z portalu film.org.pl Od razu po jej przeczytaniu zapragnąłem zapoznać się z dziełem Davida A. Priora z 1987 roku. Szczerze przyznam, że nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Gdybym poznał je w odmętach przeszłości moje życie wyglądałoby na pewno inaczej i nie musiałbym teraz spędzać całego popołudnia na rewidowaniu ocen wszystkich filmów akcji, jakie zobaczyłem w swoim życiu. Impakt po obejrzeniu "Deadly Prey" jest naprawdę kolosalny! Trudno go nawet wyrazić za pomocą słów - to trzeba zobaczyć na własne oczy!
źródło: http://www.rottentomatoes.com/
Już pierwsze sceny wbijają w fotel. Napisy początkowe przerywane są imponującymi ujęciami, w których nieznani bliżej, zmilitaryzowani osobnicy zbroją się po zęby. Za chwilę wyruszają w pogoń za obdartusem w łachmanach, który walczy o przetrwanie w leśnej gęstwinie. Niemniej ofiara okazuje się całkiem niełatwym celem: uciekający przeżył bez większej szkody bezpośrednie trafienie granatem oraz obezwładnił kamulcem jednego z napastników. Aczkolwiek kosa wkrótce trafiła na kamień: porucznik Thornton (Fritz Matthews) bez mrugnięcia okiem skutecznie eksterminuje ofiarę oraz swojego nieudolnego pomagiera. Po chwili dowiadujemy się, że polowanie to odbywało się w ramach szerszej akcji, za którą odpowiada pułkownik Hogan (David Campbell). Nieopodal L.A. weteran sił specjalnych organizuje prywatną armię najemników. Aby wyszkolić prawdziwe maszyny do zabijania rekruci ćwiczą na ludziach porywanych z ulic Miasta Aniołów. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby pewnego dnia siepacze pułkownika Hogana nie uprowadzili Michaela "Mike'a" Dantona (Ted Prior).
Ludzkie wcielenie testosteronu stąpające po kalifornijskim lesie
(źródło: http://www.rottentomatoes.com/)
Fabuła w "Deadly Prey" nie ma większego znaczenia. Co prawda dowiadujemy się, że pułkownik Hogan szkoli najemników na zlecenie i za pieniądze Dona Michaelsona (Troy Donahue), ale szerszy cel tejże operacji pozostaje nieznany. Kogo to zresztą obchodzi, skoro na ekranie pojawia się największy heros w historii kinematografii – Mike Danton. Trudno porównać go do czegokolwiek znanego, gdyż Danton wytycza nowe trendy w dziedzinie ekranowego fragowania. Wystarczy spojrzeć na jego bezbłędną stylówę: krótkie poszarpane szorty, blond czupryna, a do tego ultra-muskularne ciało skąpane w hektolitrach oliwy, aby błyszczało nawet w mroku. Jednym zdaniem Danton to stąpające po Ziemi uosobienie testosteronu. Z opowieści dowiadujemy się, że w przeszłości nasz bohater walczył w Wietnamie – spoglądając na jego wiek prawdopodobnie dostał się do armii zaraz po ukończeniu przedszkola. Niemniej był najlepszy wtedy, a co ciekawe jest najlepszy również teraz. Danton określany jest w "Deadly Prey" jako "the most perfect killer ever" i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady. Ja bym dodał do tego także "ultimate guerilla warfare champion". Chociaż Danton rozpoczyna bez żadnego sprzętu, to już po mniej więcej 60 sekundach ucieczki posiada karabin oraz nóż. Jest bezkompromisowy i brutalny: przesłuchuje schwytanego najemnika dopiero po zabiciu czterech innych. Mike dysponuje wspaniałym warsztatem oraz wyjątkowymi umiejętnościami. Pod względem eksterminacji przeciwników nie możemy narzekać na nudę: łamanie o drzewo, przebijanie oszczepem lub nawet zwykłym patykiem, śmierć w różnego rodzaju eksplozjach, szeroka gama leśnych pułapek, a nawet kamienna lawina. Nie wspominam o zwykłych ranach postrzałowych i od noża/maczety, bo tego jest multum. Każdy strzał z bazooki to monster kill, a granatnik służy Dantonowi do niszczenia helikopterów (czołgi rozwala pojedynczym granatem). Jak kiedyś napisano Danton to wirtuoz broni palnej i urodzony nożownik/maczetnik. Prawdopodobnie to właśnie od siepaczy z Vietcongu nauczył się trudnej sztuki silent kill, kamuflażu  w każdych warunkach oraz budowy wszelkiego rodzaju leśnych kryjówek. Oprócz tego Danton wspaniale radzi sobie z survivalem – Bear Grylls mógłby jedynie ostrzyć piaskiem jego maczetę.
Mike Danton - mistrz guerilli
(źródło: http://horrornews.net/)
W "Deadly Prey" ciekawe są również czarne charaktery. Villain, czyli pułkownik Hogan, nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. Jest to co prawda brutalny pojeb i gwałciciel, ale przy Dantonie jego gwiazda wydaje się blada. Ma jeden świetny tekst (ogólnie jest to genialna scena w filmie), gdy na leśnej ścieżce znajduje dwa zmasakrowane ciała swoich najemników: "I know this... I know this style... It's my style!". Równie ciekawe podsumowuje wojnę: "The war is fucking crazy". O wiele bardziej od pułkownika podobał mi się porucznik Thornton, zawsze skrywający swoje oblicze za ciemnymi okularami. Bezwzględny i świetnie wyszkolony fighter to jedyny godny przeciwnik dla Dantona. Ha, w jednym w licznych mordobić zdołał nawet zwyciężyć naszego herosa (aczkolwiek nie możemy być pewni czy Danton po prostu nie dał się pokonać by zinfiltrować obóz przeciwnika). Thornton dokonuje egzekucji w wyszukany sposób. Zamiast użyć pistoletu najpierw obezwładnia ofiarę imponującym kopem w twarz z obrotu, by następnie skręcić jej kark. To się nazywa akcja! Polecam szczególnie finałową akcję z Dantonem. Warto wspomnieć jeszcze o Cooperze (William Zipp), przyjacielu Dantona z Wietnamu. Początkowo bad guy, aczkolwiek później poczuje się zobowiązany by spłacić dług z dżungli – Mike uratował mu życie przyjmując na siebie kulę. Niestety żona Dantona, Jaimie (Suzanne Tara), kompletnie nie spełnia pokładanych w niej nadziei.
Porucznik Thornton i jego ekipa w czasie polowania
(źródło: http://horrornews.net/)
Moim skromnym zdaniem "Deadly Prey" to najprawdziwsze arcydzieło kina klasy C. Film oferuje bezkompromisową rozrywkę z brutalną przemocą (tylko krwi za mało! - ale rozumiem, budżet nie był wysoki). Gdzież można ujrzeć scenę, w której główny bohater z tekstem "Fuck you" na ustach policzkuje kobietę, a następnie dobija ją trzema strzałami z pistoletu? Nie ukrywam, że parę ułomności fabularnych się znalazło, aczkolwiek zakończenie jest ZAJEBISTE! Takich prekursorskich rozwiązań z oczywistych względów nie uświadczę w mainstreamowych produkcjach. Oczywiście można się czepiać momentami tragicznego montażu, wołającej o pomstę do niebios gry aktorskiej, identycznych leśnych lokacji czy przykrych efektów specjalnych, ale po co? To nic odkrywczego hejtować film z końca lat 80-tych z tak niskim budżetem, który na dodatek nie miał żadnych ambicji artystycznych. "Deadly Prey" przyniósł mi kupę radości i śmiechu. Naprawdę nie mogę żałować ani jednej z 88 minut, które poświęciłem na obejrzenie tej produkcji.
"Aaaaaaaaaaaaaa!!!"
(źródło: http://horrornews.net/)
Ocena: 6/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz