"Życie Carlita" zaliczam do kanonu najważniejszych filmów
gangsterskich w dziejach kinematografii. Niewątpliwie wiele późniejszych
produkcji garściami czerpało z historii przedstawionej przez Briana de Palmę.
Są tacy, którzy twierdzą, że genialny "Londyński bulwar” to wtórne połączenie "Życia Carlita” i "Layercake". Są też tacy, którzy twierdzą, że "Mission: Impossible - Ghost Protocol" to świetne kino. Kompletnie nie zgadzam się z teorią o wtórności "Londyńskiego Bulwaru, ale na
bardziej złożone omówienie filmu Williama Monahana z 2010 roku przyjdzie
jeszcze czas. Niemniej, jeśli czerpać skądś wzorce, to czemu nie od najlepszych?
źródło: http://www.impawards.com/index.html |
"Życie Carlita" to bardzo prosta
i znana historia. Po pięciu latach w więzieniu, znany kryminalista (J.P. Morgan
heroiny jak mówi o nim jeden z bohaterów) Carlito Brigante (Al Pacino)
wskutek nadużyć prokuratury odzyskuje wolność. Duża w tym zasługa jego
przyjaciela, żydowskiego prawnika nowojorskich gangsterów Davida Kleinfelda (Sean
Penn). Mimo, że minęło dużo czasu Carlito dalej cieszy się na mieście ogromnym
szacunkiem, a wiele osób chce go widzieć z powrotem w branży (m.in. Kleinfeld: Jak
to nie wracasz na ulicę? Przecież nic innego nie umiesz!). Jednakże nasz bohater ma dosyć przestępczego życia i chce rozpocząć normalną, uczciwą
egzystencję. Niemniej już chwilę po wyjściu z paki wdaje się za sprawą kuzyna w krwawe narkotykowe porachunki. Ponadto chcąc zachować się fair wobec Kleinfelda
Carlito przyjmuje propozycję prowadzenia klubu nocnego.
Legendarny Pachanga w akcji (źródło: http://spectrumculture.com/) |
Porównania do "Scarface’a" są
nietrafne. Tony Montana dopiero wspinał się po gangsterskiej drabinie, a
Carlita poznajemy dopiero po bolesnym upadku z heroinowego Olimpu. Co więcej
Carlito wcale nie chce odzyskać dawnej pozycji, gdyż więzienie odmieniło jego spojrzenie na rzeczywistość. Poza tym w czasie odsiadki jego dzielnica zmieniła
się nie do poznania. Fajnie, że podkreślono to wyraźnie w filmie. Niemniej już
od samego początku (genialny monolog zaczynający się od słów tylu
frajerów się zebrało) wiemy, że Carlito to postać tragiczna, której los jest z
góry przesądzony. "Życie Carlita” ma naprawdę wielkie momenty: scena Here comes
the pain! to moim zdaniem jedna z najlepszych sekwencji w dziejach kina.
Zwykle problematyczne są w tego rodzaju filmach romanse. Tym razem na szczęście
nie uświadczyłem żenady. Szczęśliwie "Życie Carlita" powstało na początku lat
90-tych przez co epatuje ówczesną brutalnością. Krwi i przemocy dużo, co na
pewno cieszy widza takiego jak ja.
źródło: http://uk.ign.com/ |
Ogromną zaletą opowieści o
dziejach Carlita jest aktorstwo. Al Pacino wykreował postać z krwi i kości,
która budzi autentyczną sympatię u widza. Jego przemiana wydaje się być
niezwykle wiarygodna, a pragnienie dokonania poważnych zmian w życiorysie
naturalne. Jednak film kradnie Sean Penn, grający prawnika pogrążającego się w
kokainowym nałogu, chciwości oraz gangsterskich porachunkach. Kleinfeld chce
coraz więcej, przez co wkracza na ścieżkę z której nie ma odwrotu. Świetnie
oglądało się dwójkę głównych bohaterów na ekranie, gdyż wznieśli się na wyżyny
aktorskiego kunsztu. Do tego solidni aktorzy drugoplanowi: John Leguizamo (Benny Blanco z Bronxu), Penelope Ann Miller (Gail), James Rebhorn (prokurator Norwalk), Jorge Porcel (Saso). Na odrębne zdanie zasługuje Luis Guzman (legendarny Pachanga), który stworzył
kurewsko chciwą, nielojalną i pozbawioną moralnych hamulców postać. Ponadto w krótkim epizodzie pojawia się Viggo Mortensen (Lalin). Podsumowując „Życie
Carlita” to świetne kino i obowiązkowa pozycja dla każdego szanującego się
kinomana.
źródło: źródło: http://spectrumculture.com/ |
Ocena: 8/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz