poniedziałek, 30 maja 2016

"Lobster"



"Lobster" zaintrygował mnie od pierwszego wejrzenia, ponieważ jakiś czas temu przed kinowym seansem miałem okazję obejrzeć trailer filmu Yorgosa Lanthimosa. O to właśnie chodzi: mniej reklam, więcej zapowiedzi! Szkoda, że w Cinema City i innych kinoplebsach proporcje zostały tak zaburzone, że aż się odechciewa chodzić. Przyznam szczerze, że z wcześniejszą twórczością greckiego reżysera nie miałem zbyt wiele wspólnego. Pamiętam jedynie, że kilka lat temu na pewno czytałem o dosyć oryginalnej produkcji sygnowanej jego nazwiskiem ("Kieł" z 2009 roku). Tym razem oprócz intrygującego pomysłu na fabułę do obejrzenia "Lobstera" zachęcił mnie z pewnością Colin Farrell, który od jakiegoś czasu próbuje zrobić coś ze swoją karierą, żeby nie pójść drogą najbardziej upadłego z upadłych, czyli Nicolasa Cage’a (swoją drogą dawno nie recenzowałem jego ostatnich dokonań). Występ Irlandczyka w drugim sezonie "True Detective" był jednym z najjaśniejszych punktów tego średnio udanego przedsięwzięcia, więc liczyłem, że Colin również tym razem mnie nie zawiedzie.
źródło: http://www.impawards.com
W dystopijnej przyszłości (raczej bliższej niż dalszej), w nieokreślonym miejscu zwanym po prostu Miastem (The City), panują niezwykle oryginalne reguły prawa. Otóż ludzie, którzy nie mają lub też stracili swoje drugie połówki zostają w ramach kary zesłani do Hotelu. W tymże przybytku, zarządzanym przez bezwzględną menedżerkę (Olivia Colman), single mają 45 dni na znalezienie partnera (aczkolwiek istnieje możliwość przedłużenia tego terminu). Jeżeli natomiast poszukiwania zakończą się niepowodzeniem, każdy z życiowych przegrywów zostanie zamieniony w zwierzę, które sobie uprzednio wybrał. I właśnie w tym miejscu poznajemy sympatycznego Davida (Colin Farrell), który wskutek utraty żony zostaje skazany na pobyt w Hotelu.
źródło: http://thelobster-movie.com/fox
Z pewnością pod względem fabularnym "Lobster" jest jednym z najbardziej oryginalnych filmów, jakie miałem ostatnio przyjemność obejrzeć. Sama koncepcja zamiany człowieka w zwierzę za nieudolne dobieranie partnera wydawać się może kompletnie absurdalnym pomysłem, aczkolwiek film ogląda się znakomicie. Nie razi nawet fakt, iż nikt nie pokusił się o choćby okruszek wyjaśnienia przy użyciu jakiej technologii miałby zostać przeprowadzony ten proces albo z jakiej przyczyny społeczeństwo zaakceptowało tenże specyficzny system kar. Abstrahując jednakże od oryginalności głównego motywu filmu to muszę przyznać, iż momentami miałem wrażenie, że pod pewnymi względami "Lobster" coś mi przypomina. Po namyśle doszedłem do wniosku, iż jest to z pewnością powieść Raya Bradbury’ego 451 stopni Fahrenheita. Pierwsze skojarzenie dotyczyło oczywiście singli ukrywających się w lesie – podobnie jak we wspomnianej książce po oddaleniu się od Miasta czy Hotelu okazuje się, że restrykcyjne przepisy nie sięgają tak naprawdę wszędzie. Drugie nawiązanie to z kolei zanik krytycznego myślenia i wolnej woli, wynikające bezpośrednio z nieuchronnej groźby zamiany w zwierzę. Słabsze jednostki wymiękają popełniając samobójstwa, natomiast inteligentniejsze za wszelką cenę próbują dostosować się do potrzeb dopiero co znalezionych partnerów, tworząc na pozór szczęśliwe związki.
źródło: http://thelobster-movie.com/fox
Warto tutaj również zwrócić uwagę na intrygujący klimat oraz fabularną przewrotność. Gdy nasz bohater w końcu wyzwala się z represyjnych okowów totalitarnego systemu i ucieka do lasu by żyć pośród dzikich zwierząt, trafia do równie bezwzględnej dyktatury zarządzanej twardą ręką przez wyjątkowo hardą dziewczynę, marzącą o zniszczeniu Hotelu. Jak to mawiał Kapitan Bomba: biednemu zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę. Niemniej "Lobster" to opowieść nasycona wyjątkowo czarnym, czasami nawet brutalnym, humorem, który sprawia, że film ogląda się naprawdę znakomicie (o ile oczywiście lubicie takie podejście do tematu życia i śmierci). Kolejny plus to piękne irlandzkie krajobrazy – głównie urocze hrabstwo Kerry, hrabstwo Cork oraz Dublin grający totalitarne Miasto. Ścieżka dźwiękowa jest całkiem młodzieżowa i jako ciekawostkę mogę napisać, że zawiera kilka utworów z muzyki klasycznej.
źródło: http://thelobster-movie.com/fox
Jednakże znakomite aktorstwo jest prawdziwą perełką "Lobstera". Na największe propsy zasłużył oczywiście Colin Farrell. David w jego wykonaniu nie jest żadnym herosem wykutym z hartowanej stali. Można powiedzieć nawet więcej: to całkowicie zwyczajny koleś o raczej mało muskularnej posturze (zwróćcie uwagę na brzuszek Colina), różnymi problemami i rozterkami psychicznymi, który jednak nie pragnie zostać zamieniony w tytułowego homara w ramach kary za nieudolność miłosną. Jego starania, by dostosować się do poszczególnych partnerek za wszelką cenę to przejaw jawnego oportunizmu, ale cóż poradzić, skoro normy społeczne obowiązujące w Mieście są tak bezwzględne. Wielkie brawa dla Colina za tak znakomitą kreację i mam nadzieję, że wreszcie uda mu się wrócić na słuszną, aktorską drogę do chwały. Chociaż nigdy nie byłem (i nie jestem) fanem Rachel Weisz to trudno mi nie docenić jej roli – oklaski za znakomite dostosowanie się do filmowej konwencji. Choć Léa Seydoux nie urwała mi dupy w "Spectre" to muszę docenić jej występ w "Lobsterze". Wcielając się w bezwzględną i okrutną liderkę ruchu oporu singli wypada po prostu znakomicie! A dodatkowo na drugim planie cieszą oko Ben Whishaw, John C. Reilly, Angeliki Papoulia, Ariane Labed czy Ashley Jensen.
źródło: http://thelobster-movie.com/fox
Jeżeli macie ochotę na wyjątkowo oryginalne i niesztampowe kino przesycone czarnym humorem to zdecydowanie polecam Wam "Lobstera". Dawno nie miałem okazji oglądać tak nietypowego podejścia do fabuły, kwestii egzystencjalnych takich jak relacje międzyludzkie i do tego czy warto za wszelką cenę dostosować się do swojego partnera.
źródło: http://thelobster-movie.com/fox
Ocena: 8/10.

piątek, 20 maja 2016

"The Danish Girl"



Dzisiaj ponownie powracam do tegorocznych, oscarowych zwycięzców. Tym razem na warsztat trafiło kolejne kontrowersyjne dla niektórych dzieło (jawna promocja transseksualizmu przecież), czyli "The Danish Girl". W Polszy film wyreżyserowany przez Toma Hoopera występował pod wdzięcznym tytułem "Dziewczyna z portretu" – przynajmniej w tłumaczeniu zawarto jakieś nawiązanie fabularne. We wstępie warto również podkreślić ważną, przynajmniej moim zdaniem, informację, która może mieć wpływ na Waszą percepcję filmu. Wbrew temu, co można wywnioskować z napisów końcowych, produkcja Hoopera nie przedstawia w 100% prawdziwej historii (choć oczywiście Gerda i Einar to postacie historyczne), ale jest luźno oparta na powieści Davida Ebershoffa pod tym samym tytułem. A z kolei książka amerykańskiego pisarza to efekt kompletnej imaginacji autora na temat życia dwojga bohaterów, w którym pominięto lub zmieniono wiele kluczowych szczegółów, a niemal wszystkie postacie drugoplanowe są tworem jego bogatej wyobraźni. Sami zatem oceńcie czy dysponując taką wiedzą nie zmienicie trochę podejścia do "Dziewczyny z portretu".
źródło: http://www.impawards.com
Jak już wspomniałem powyżej "The Danish Girl" to historia luźno oparta na faktach. W międzywojennej Kopenhadze utalentowany malarz pejzaży Einar Wegener (Eddie Redmayne) odnosi coraz większe sukcesy na polu artystycznym. Niestety Gerda (Alicia Vikander), małżonka naszego bohatera specjalizująca się w malowaniu portretów, nie może dorównać popularnością mężowi, cały czas stojąc u progu kariery. Pewnego dnia wskutek całkowitego przypadku Einar, przebrany w damskie ubrania, musi posłużyć żonie w roli modela do kolejnego obrazu. Z pozoru błaha przebieranka odnosi jednak fatalne skutki na psychice mężczyzny, ponieważ wyzwala długo skrywane w podświadomości pragnienia i potrzeby.
© 2016 Focus Features. A Comcast Company.
Przyznam szczerze, że po obejrzeniu przepełnionego totalną miałkością "Brooklynu" nie miałem większych oczekiwań co do "Dziewczyny z portretu" i zasadniczo film postanowiłem obejrzeć z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że bardzo lubię malarstwo i jak się kiedyś okazało nawet mierne kino może w tej dziedzinie prezentować walory edukacji (vide "Złota Dama" i Gustav Klimt). Po drugie ciekawiła mnie drugoplanowa kreacja, za którą Alicia Vikander otrzymała tegorocznego Oscara. Oczywiście po seansie mogę śmiało stwierdzić, że kompletnie nie rozumiem dlaczego jej rola nie została uznana za główną, skoro przebywa na ekranie przez większość filmu (podejrzewam spisek masonów i karbonariuszy). Ale abstrahując już od osobistych wycieczek muszę stwierdzić, że gdyby przedstawiona w "Dziewczynie z portretu" historia miała więcej wspólnego z rzeczywistością (lub jak ktoś woli prawdą historyczną) to byłbym niemal zachwycony. Oczywiście wyeliminowałbym słowo niemal z poprzedniego zdania, ponieważ chociaż film trzyma mimo wszystko niezły poziom, to ostatnia scena jest wyjątkowo tanim, przesadnie sentymentalnym i nachalnym chwytem, który ma pełnić rolę wyciskacza łez z najtwardszej dupy.
© 2016 Focus Features. A Comcast Company.
Niestety odniosłem wrażenie, że scenariusz luźno oparty na powieści, która z kolei została luźno oparta na faktach historycznych, ma w sobie trochę za wiele elementów o charakterze jawnie idealistycznym. Dotyczy to głównie konstrukcji postaci Gerdy, którą można odebrać jako prawdziwe uosobienie bezwarunkowej miłości oraz altruizmu. Jednakże w tym przypadku dzięki dosyć interesującej historii, a przede wszystkim znakomitej grze aktorskiej Alicii Vikander, nie odgrywa to pierwszoplanowego znaczenia. Ponadto "Dziewczyna z portretu" to naprawdę znakomicie nakręcona produkcja – poszczególnie sceny, kostiumy, plenery czy widoki pięknych europejskich miast (głównie Kopenhaga i Bruksela) robią imponujące wrażenie! Do niewątpliwych zachwytów wizualnych należy również dodać liczne obrazy Einara i Gerdy, które wraz z rozwojem akcji przewijają się na ekranie – a zatem film spełnia wspomniany w poprzednim akapicie walor edukacyjny. Na plus zaliczam również ścieżkę dźwiękową dobrze dopełniającą piękne wizualia.
© 2016 Focus Features. A Comcast Company.
Jeśli chodzi o aktorstwo to po raz kolejny muszę napisać, że chociaż doceniam niezwykłą i stopniową transformację Eddie’go Redmayne’a w kobietę, to nie mogę w pełnić kupić jego roli. Nie wiem czy wynika to z faktu, że strasznie się wkurwiłem, kiedy otrzymał Oscara za "Teorię wszystkiego", a Michael Keaton wykręcał właśnie życiowkę w "Birdmanie". Chciałbym, żeby ten niezaprzeczalnie utalentowany aktor pojawił się w końcu na ekranie występując jako normalny, przeciętny bohater i pokazał jakimi skillami rzeczywiście dysponuje. Niemniej Eddie całkowicie niknie, gdy na ekranie pojawia się Alicia Vikander. Oglądając w zeszłym roku "Seventh Son" ani przez chwilę nie pomyślałem, że rok później będę oklaskiwał na stojąco szwedzką aktorkę i pisał, że jest to jeden z najbardziej zasłużonych Oscarów ostatnich lat. Dodam również, że w przeciwieństwie do wielu pochlebnych opinii, jej rola w "Ex Machina" również nie urwała mi dupy. Jednakże Gerda to postać zagrana mistrzowsko – kobieta pełna życiowej energii, nad wyraz silna i gotowa poświęcić osobiste szczęście dla swojego partnera. Momentami z panny Vikander emanuje taka siła, że naprawdę ma się ochotę wznieść własną egzystencję na wyższy poziom. Oklaski na stojąco! Epicka rola Gerdy sprawiła także, że większość postaci drugoplanowych nie zapada specjalnie w pamięć – i to na dodatek w sytuacji, gdy na ekranie pojawia się Amber Heard (Ulla) czy Ben Whishaw (Q skreślić Henryk). W zasadzie na małe wyróżnienie zasłużył Matthias Schoenaerts, wcielający się w Hansa.
© 2016 Focus Features. A Comcast Company.
Gdyby nie wspomniana ostatnia scena, byłbym gotów wystawić filmowi Toma Hoopera zawrotne 8/10. Abstrahując już od przekłamań historyczny i kontrowersyjnej (przynajmniej dla niektórych) tematyki gorąco zachęcam Was do obejrzenia "Dziewczyny z portretu" – w szczególności, jeżeli Wasze zainteresowanie obracają się wokół malarstwa. Niemniej nawet pomijając walory artystyczne jest to wyjątkowo interesująca produkcja, a Alicia Vikander zagrała tak epicko, że naprawdę trzeba to zobaczyć.
© 2016 Focus Features. A Comcast Company.
Ocena: 7/10.

wtorek, 10 maja 2016

"Duke of Burgundy"



I love you. I know I have a different way of showing it. But I love you.

"Duke of Burgundy" to doskonały przykład filmu, na który natknąłem się przeglądając na pozór bezcelowo IMDb. Te poszukiwania, wynikające często z uczucia dogłębnego rozczarowania otaczającą rzeczywistością, mają zasadniczo na celu znalezienie produkcji wymykających się standardom szeroko pojmowanej mainstreamowej kinematografii. W przypadku "Reguł pożądania", jak zgrabnie przetłumaczono anglojęzyczny oryginał, zainteresował mnie właściwe oryginalny tytuł oraz wyjątkowo klimatyczny plakat. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości muszę wspomnieć, iż termin Duke of Burgundy odnosi się jednakże nie do historii, lecz biologii – jest to po prostu zanikający gatunek rzadkiego motyla (Hamearis lucina), który w Polskiej nauce występuje pod wyjątkowo subtelną nazwą: wielena plamowstęg. Reżyser Peter Strickland był mi uprzednio kompletnie nieznany, toteż projekcja zapowiadała się jako kompletna tabula rasa.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Duke of Burgundy" rozgrywa się w niewielkim, acz niezaprzeczalnie urokliwym miasteczku położonym tak naprawdę nie wiadomo gdzie (w zasadzie nie ma to większego znaczenia dla fabuły filmu). Cynthia (Sidse Babett Knudsen), lokalna specjalistka od motyli oraz ciem, regularnie upokarza oraz karze swoją służącą na coraz bardziej wyszukane sposoby. Jednakże Evelyn (Chiara D’Anna) dzielnie znosi kolejne zachcianki swojej pracodawczyni i wydaje się, że czerpie satysfakcję z sadomasochistycznej relacji. Oczywiście, jak to zwykle bywa, wkrótce okazuje się, że rzeczywistość wygląda zgoła odmiennie.
źródło: http://www.fandango.com
Może zabrzmi to przewrotnie, ale cieszę się, że "Duke of Burgundy" nie odniósł większego sukcesu w Polszy, ponieważ nie zniósłbym chyba kolejnych przejawów nacjonalistyczno-prawicowo-katolickiego bólu dupy z powodu jawnej gloryfikacji homoseksualnych, a dodatkowo sadomasochistycznych związków. Wyobraźcie sobie te uwłaczające intelektowi manifestacje ONR (to ci, co za logo przyjęli sobie ramię przebite kutasem) albo NOP (łatwo się pomylić, ponieważ mają takie same logo jak ONR) pod kinami i pełne żaru kazania księży potępiające dzieło Petera Stricklanda! Nie da się bowiem ukryć, że "Reguły pożądania" to tak naprawdę wysublimowana i kameralna opowieść o lesbijskiej utopii, w której dla mężczyzn kompletnie zabrakło miejsca (obsada składa się wyłącznie z kobiet i manekinów, o czym napiszę dalej). Cóż za policzek dla patriarchalnej dyktatury! Dla przedstawionej historii nie ma większego znaczenia ani miejsce ani tym bardziej czas. Jednakże z uwagi na bardzo ładną scenografię warto dodać, że film kręcono głównie na Węgrzech. Dzięki usunięciu tak niepotrzebnych w tym przypadku ograniczeń czasowo-lokalizacyjnych twórcy mogli skupić się na esencji dziwnej relacji Cynthii oraz Evelyn.
źródło: http://www.fandango.com
Jeśli miałbym zestawić "Duke of Burgundy" oraz "Fifty Shades of Grey" pod względem pokazanej na ekranie perwersji to muszę napisać, iż takie porównanie nie ma kompletnie sensu, ponieważ pierwszy film jest zbyt dobry, aby babrać się w gównie reprezentowanym przez drugi. Peter Strickland przedstawił perwersyjne, sadomasochistyczne zabawy Cynthii i Evelyn w wyjątkowo subtelny i interesujący sposób, pozostawiając tak naprawdę wiele niedopowiedzeń. A było to przecież nie lada wyzwanie, ponieważ niektóre z rytuałów naszych bohaterek mamy okazję obejrzeć po kilka razy w niemal niezmienionej formie. Wracając jeszcze na chwilę do kwestii niedopowiedzeń to przykładowo nie wiem co mają symbolizować manekiny posadzone pośród widowni w trakcie wykładu. Zakładam przy tym, że twórcy nie manifestowaliby skromnego budżetu w aż tak ostentacyjny sposób. Oprócz atrakcji wizualnych warto również zwrócić uwagę na interesującą ścieżkę dźwiękową, za którą odpowiada duet Cat’s Eyes.
źródło: http://www.fandango.com
Minimalistyczne podejście do fabuły sprawia, że uwaga widza automatycznie skupia się odtwórczyniach głównych ról . De facto na ich barkach spoczęła niemal cała odpowiedzialność za sukces filmu, gdyż postacie drugoplanowe pojawiają na ekranie raczej rzadko i przeważnie na krótko. Na moje szczęście obie aktorski idealnie wpisały się w klimat "Duke of Burgundy", chociaż stworzyły całkowicie odmienne kreacje. Cynthia w wykonaniu Sidse Babett Knudsen to dojrzała kobieta, może nawet trochę zmęczona prozą życia, niemniej w dalszym ciągu atrakcyjna oraz trzymająca klasę. Dawno nie oglądałem tak przekonująco zagranego smutku i pewnego rodzaju rezygnacji wynikającej z pogodzenia się z nieuchronnością własnego losu. Dla odmiany Chiara D’Anna w postaci Evelyn skupiła się na młodości i entuzjazmie młodej dziewczyny, która co rusz pragnie nowych doznań, a często podejmuje lekkomyślne działania, nie zastanawiając się jakie przyniosą efekty. Obu paniom należą się ogromne brawa za tak znakomite występy.
źródło: http://www.fandango.com
Jeżeli akurat macie ochotę obejrzeć wyjątkowo subtelną opowieść o lesbijskim, sadomasochistycznym związku, z której epatują pokłady smutku, to trudno mi polecić coś lepszego niż "Duke of Burgundy". Peterowi Stricklandowi udało się nakręcić film niezwykle delikatny, momentami urzekający pięknymi zdjęciami oraz doskonale dopasowaną muzyką. A ponieważ daleko mi od prawicowo-nacjonalistycznego podejścia do kinematografii nagradzam "Reguły pożądania" wysoką oceną.
Tytułowy Duke of Burgundy
(źródło: https://commons.wikimedia.org)
Ocena: 8/10.