sobota, 9 maja 2015

"Seventh Son"



Czasem naprawdę nie potrafię w żaden racjonalny sposób uzasadnić takiego, a nie innego doboru mojego repertuaru. Naprawdę nie mam pojęcia jakimi motywami kierowałem się podejmując wiekopomną decyzję obejrzenia "Seventh Son". Wystarczy bowiem rzut oka na plakat filmowy i każdy zaprawiony w bojach kinoman powinien dostrzec totalną chujozę ordynarnie bijącą po oczach. Reżysera Sergeya Bodrova nie znam kompletnie, książek Josepha Delaneya nie czytałem (i po tym co zobaczyłem na ekranie raczej nie mam zamiaru brać do ręki), a więc jedynym promykiem nadziei wydawała się obsada. Przed seansem trudno było mi bowiem uwierzyć, że Jeff Bridges, Julianne Moore oraz Jon Snow Kit Harington nie zrobią dobrej roboty. Możliwe również, że spodziewałem się, iż "Seventh Son" w swojej niezaprzeczalnej ułomności będzie po prostu w jakiś sposób niezamierzenie zabawny. Niestety życie depcze wyobraźnię. Brutalnie.
źródło: http://www.impawards.com
Dawno, dawno temu stracharz (w oryginale spook, pogromca wiedźm i wszelkich stworzeń z piekła rodem) Gregory (Jeff Bridges) okiełznał potężną wiedźmę (Julianne Moore), osadzając ją w miniaturowym zakładzie penitencjarnym. Po latach spędzonych w odosobnieniu Mateczka Malkin (cóż za fatalna nazwa postaci) w niewiadomy sposób odbudowała magiczne zdolności, by z okazji zbliżającego się czerwonego księżyca (znowu lewacka propaganda?) zawładnąć światem. Oczywiście na przeszkodzie jej ambitnych planów stanąć może jedynie Gregory, wspierany przez niedoświadczonego, acz perspektywicznego młokosa Toma Warda (Ben Barnes).
Twórcom "Seventh Son" udała się naprawdę wielka sztuka – stworzenie produkcji, która nie wnosi kompletnego niczego nowego do światowej kinematografii to nie lada osiągnięcie. Już dawno nie oglądałem filmu tak wtórnego, totalnie nijakiego oraz pozbawionego choćby cienia oryginalności. A jest to tym bardziej dziwne, ponieważ jakby nie patrzeć na dzieło Sergeya Bodrova, to przecież opiera się ono na książkowym pierwowzorze! Fabuła to praktycznie same najbardziej wyświechtane i wtórne klisze. Wspomnijmy choćby o dawnej miłości Gregory’ego i Mateczki Malkin (naprawdę fatalna nazwa postaci), sztampowej relacji stary, cynicznych i zapijaczony mistrz contra młody, naiwny uczeń o dobrym sercu, klasycznym wątku romansowym pomiędzy przedstawicielami dobra i zła czy choćby tajemniczym pochodzeniu głównego bohatera (z którego de facto nie wynika kompletnie nic niezwykłego). Finał to natomiast prawdziwa klasyka w starym stylu: obowiązkowa bitwa w bazie antagonisty tuż przed nadejściem czerwonego księżyca. Świat przedstawiony w "Siódmym Synie" to typowe dla tego rodzaju produkcji quasi-średniowiecze tonące w feerii marnego CGI. Gdzie rozpłynęło się 95 milionów USD? Nie mam pojęcia. Swoją drogą warto zwrócić uwagę na poważne rozbieżności geograficzne, ponieważ podróże pomiędzy komputerowo zróżnicowanymi krajobrazami zabierają nie więcej niż tydzień czasu wozem zaprzężonym w zwykłe konie.
Akcji nie brakuje: jest trochę walki zwykle kończonej spaleniem przeciwnika (oczywiście mało brutalnym, ponieważ jest to kategoria PG-13), dużo biegania i obłędnie klasyczne motywy ze skokami z dużych wysokości oraz nieoczekiwanie pojawiające się urwiska. Ponadto widać, że na twórców duży wpływ miał legendarny Mortal Kombat, ponieważ większość bohaterów negatywnych ma w swoim arsenale animality. Fatalność "Seventh Son" wydatnie uwypuklają dialogi, które po prostu żal przytaczać. Oprócz nieśmiertelnej, życiowej klasyki w stylu Paolo Coelho zostałem uraczony czerstwymi tekstami oraz one-linerami tak tępymi, że poważnie zacząłem zastanawiać się nad wyłączeniem fonii albo ostatecznym skończeniem trudu. O ścieżce dźwiękowej mogę natomiast napisać jedynie tyle, że chyba jakaś była, ale nie jestem tego do końca pewien. W każdym razie nie zapada w pamięć szczególnie.
Jednakże prawdziwy dramat zaczyna się dopiero, gdy zaczniemy analizować "Seventh Son" pod względem aktorstwa. W zasadzie to pojęcie w filmie Sergeya Bodrova nie występuje, więc posłużę się bardziej trafnym terminem wyrobnictwo. Ben Barnes idealnie odnalazł się w roli Toma Warda: kompletna nijakość aktora wspaniale koresponduje z porażającą wprost ułomnością tej postaci. Zaprawdę powiadam Wam: dawno nie oglądałem na ekranie tak nudnego bohatera, który krocząc ścieżką prawości i sprawiedliwości przez ponad 100 minut, nie pokazał choćby przez sekundę czegokolwiek interesującego. Niemniej, będąc szczery muszę przyznać, że nie spodziewałem się po nim olśniewającego występu. Prawdziwymi gwiazdami "Seventh Son" mieli być bowiem gracze z najwyższej hollywoodzkiej ligi. To co zrobił w tym filmie Jeff Bridges trudno opisać słowami – naprawdę musicie to zobaczyć! Stracharz Gregory to kompletna padaka, zapijaczony mistrz suchej riposty, na dodatek zagrany z fatalną, bełkotliwą manierą (trudno było mi zrozumieć, co Bridges w ogóle mówi, więc skupiłem się na napisach). Rzadko się zdarza, aby tak dobry aktor zaliczył tak monstrualny zjazd. Julianne Moore może nie poszła całkowicie w ślady kolegi, ale jako uosobienie zła w najczystszej postaci wypada raczej mocno średnio. Co prawda nie wkurwia jak Bridges, ale też nie prezentuje na ekranie niczego wyjątkowego. Alicia Vikander, grająca Alice, po prostu jest na ekranie – chociaż warto odnotować kompletny brak chemii między nią i Benem Barnesem. Jedyna osoba, którą mogę wyróżnić z czystym sumieniem, jest Olivia Williams wcielająca się w honorową i szlachetną wiedźmę (zasłużyła z pewnością na szacunek ludzi ulicy). Jon Snow, niczym Ned Stark, Kit Harington umarł niestety zbyt szybko.
Jeżeli "Seventh Son" miał być początkiem nowego cyklu to naprawdę nie mam ochoty oglądać więcej tego gówna. Żywię ponadto szczerą nadzieję, że wyniki finansowe skutecznie zrewidowały chęci do kręcenia kolejnych części. "Siódmy Syn" niestety nie przynosi niezamierzonych motywów komediowych, więc oglądajcie to totalne wyrobnictwo wyłącznie na własne ryzyko.
Ocena: 3/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz