Po dłuższej przerwie wracamy na
chwilę do oscarowych nominacji za najlepszy film. Dzisiejsza pozycja to
wychwalany pod niebiosa "American Sniper" w reżyserii Clinta Eastwooda. O ile
dawno nie oglądałem dobrego kina wojennego, o tyle po tejże produkcji nie spodziewałem
się naprawdę niczego wielkiego, aczkolwiek żywiłem dogłębne przekonanie
(głównie z uwagi na osobę reżysera), iż będzie z pewnością solidna i nie wywoła
u mnie uczucia zażenowania. Od razu jestem zmuszony przyznać, że książki
legendarnego snajpera Navy SEALs Chrisa Kyle’a nie miałem okazji przeczytać,
więc film będzie rozpatrywany jedynie w odniesieniu do tego, co zobaczyłem na
ekranie.
źródło: http://www.impawards.com |
"American Sniper" to historia owianego legendą
snajpera Navy SEALs Chrisa Kyle’a (Bradley Cooper). Chłopiec od
najmłodszych lat wychowywany jest w obowiązku obrony słabszych i poszanowania
dla amerykańskich wartości. Nie może zatem dziwić, że dysponując świetnymi
umiejętnościami strzeleckimi wstępuje do nieustraszonej armii Wuja Sama. Wkrótce
Osama postanawia zniszczyć World Trade Center (wyjątkowo żenująca scena), a
kilka lat później bohater ma okazję sprawdzić swoje skille w ogniu walki w trakcie inwazji na Irak. W międzyczasie Kyle
wiąże się z Tayą (Sienna Miller), aczkolwiek odwiecznym priorytetem jest
oczywiście walka z wrogami amerykańskiej demokracji.
źródło: Warner Bros. Entertainment Group |
Od razu muszę Was przestrzec, że "American Sniper" trwa aż 132 minuty, przez co na obejrzenie produkcji Clinta
Eastwooda w całości straciłem cztery podejścia. Nie chodzi oczywiście o brak
czasu z mojej strony, lecz niesamowite wprost znużenie wynikające z projekcji. Dawno
nie widziałem bowiem tak nudnego, idealnie propagandowego filmu wojennego. W
odniesieniu do interwencji w Iraku przekaz jest wyjątkowo jednoznaczny:
siepacze Wuja Sama likwidują wyłącznie terrorystów (brodaci mężczyźni),
zwolenników terroryzmu (kobiety noszące burki) albo potencjalnych terrorystów
(dzieci) – jak doskonale wiemy uderzenie prewencyjne zawsze na propsie. Wszystko jest czarno-białe, więc w Bagdadzie nie
występują lokalni bohaterowie pozytywni: nawet jeżeli dostaniesz zaproszenie na
wspólną kolację z iracką rodziną to niechybnie okaże się, że w domu znajduje
się miniaturowy arsenał do zwalczania amerykańskiego okupanta. Praktycznie nie
pojawia się głębsza refleksja nad sensownością interwencji i jej skutkami –
szpital z wojennymi weteranami to raczej sztampowe podejście do tematu,
ukazujące zresztą typowe amerykańskie stanowisko wspierane przez NRA: co z
tego, że ujebało ci nogę albo pół twarzy – postrzelaj sobie, od razu poczujesz
się lepiej! Abstrahując od zamiłowania do broni palnej, "American Sniper" nie
został w zasadzie skalany jakąkolwiek głębszą refleksją, chociaż dotyczy
niebywale kontrowersyjnego konfliktu. Dla wszystkich psychofanów "Snajpera" mam
jedną radę: obejrzyjcie sobie genialne wprost "Generation Kill".
źródło: Warner Bros. Entertainment Group |
Osobny akapit należy poświęcić na
postać głównego bohatera – herosa od dziecka szkolonego na profesjonalnego,
bezlitosnego zabójcę (niemal jak Michael "Mike" Danton z legendarnego "Deadly Prey"), miłującego boga oraz
amerykańskie wartości. Jedyną rysą na spiżowym wizerunku Kyle’a jest
zaniedbywanie rodziny, aczkolwiek zjawisko to uzasadniono oczywiście
bezgraniczną miłością do demokratycznej ojczyzny i miłosierną potrzebą
chronienia bardziej ułomnych kolegów w Iraku. Tytułowy snajper nie ma żadnych
słabości: nie upija się, nie zdradza żony, a kobiety i dzieci zabija tylko
wtedy, gdy stanowią zagrożenie dla amerykańskich żołnierzy. Nie zrozumcie mnie
źle: gdybym walczył na ulicach Bagdadu Kyle byłby wymarzonym wsparciem, ale po
prostu nie jestem w stanie uwierzyć w istnienie tak doskonałego żołnierza i
człowieka w jednym wcieleniu. Rozumiem, że Bradley Cooper musiał obiecać ojcu
Chrisa, że nie pohańbi pamięci jego syna, ale żywię głębokie przekonanie, iż
posunął się zdecydowanie za daleko. Najbardziej zaszokowała mnie scena, w
której otoczony zewsząd przez wrogów Kyle (który de facto sam doprowadził do tej sytuacji), postanawia na ołtarzu
amerykańskiej demokracji poświęcić życie swoje oraz kolegów (oczywiście nie
pytając ich o zdanie) ściągając ogień helikopterów na własną pozycję. Gdyby
tylko się udało gwarantowany pośmiertny Medal Honoru! Tego rodzaju pomysły od
zawsze kojarzą mi się z dobrowolnymi
wyczynami żołnierzy Armii Czerwonej. Oczywiście po powrocie do ojczyzny nasz
bohater pogrąża się w smutku, gdyż nie może już wspierać kolegów zabijając
wrogów demokracji. Wewnętrzny spokój znajduje jednak pomagając weteranom. American dream w najczystszej postaci!
źródło: Warner Bros. Entertainment Group |
Aktorstwo w filmie nie urywa dupy
ani nawet nie powala na kolana. Nominacja za najlepszą rolę męską dla Bradleya
Coopera przy jednoczesnym pominięciu Jacka Gyllenhaala za "Nightcrawler" brzmi
jak jakiś chory żart. Oczywistym jest, że Cooper bardzo przypomina Kyle’a
zewnętrznie i stara się jak najlepiej oddać jego psychikę, ale nie jest to dla
mnie nic wybitnego, gdyż ten bohater nie ma ani jednej rysy na swym spiżowym
wizerunku. Kompletnie nudna postać. O wiele lepiej wygląda natomiast Sienna
Miller, wcielająca się w małżonkę Chrisa. Taya w jej wykonaniu znacznie
bardziej przypomina kobietę, która mogła istnieć w rzeczywistości, a nie być
jedynie propagandowym wymysłem dla krzewienia amerykańskiej demokracji oraz
wartości wśród ciemnego ludu. Na drugim planie nie dzieje się totalnie nic
ciekawego: reszta aktorów chyba za bardzo wczuła się w role statystów. Jedynym
wyjątkiem, a jednocześnie ciekawym nawiązaniem do wspomnianego "Generation
Kill", jest Chance Kelly (tutaj podpułkownik Jones), czyli owiany legendą
podpułkownik "Godfather" Ferrando.
Zawsze miło zobaczyć na ekranie starego znajomego z irackiej pustyni.
źródło: Warner Bros. Entertainment Group |
Kompletnie nie potrafię zrozumieć
dlaczego tak mierny film otrzymał nominację do Oscara (oczywiście poza powodami politycznymi). Clint Eastwood nakręcił
bowiem totalnie propagandową produkcję, która jest fatalna w odbiorze pod
niemal każdym względem. "American Sniper" to pozycja, do której mam nadzieję
już nigdy więcej nie wracać. Niech spoczywa po wsze czasy w odmętach
zapomnienia, a tytuł "Snajper" będzie kojarzony jedynie ze znakomitą produkcją z
Tomem Berengerem nakręconą w 1993 roku.
Lt Col "Godfather" Ferrando zawsze na propsie! (źródło: Warner Bros. Entertainment Group) |
Ocena: 4/10.
PS.
Dlaczego w filmie nie pokazano
jak Kyle pisze książkę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz