poniedziałek, 25 maja 2015

"American Sniper"



Po dłuższej przerwie wracamy na chwilę do oscarowych nominacji za najlepszy film. Dzisiejsza pozycja to wychwalany pod niebiosa "American Sniper" w reżyserii Clinta Eastwooda. O ile dawno nie oglądałem dobrego kina wojennego, o tyle po tejże produkcji nie spodziewałem się naprawdę niczego wielkiego, aczkolwiek żywiłem dogłębne przekonanie (głównie z uwagi na osobę reżysera), iż będzie z pewnością solidna i nie wywoła u mnie uczucia zażenowania. Od razu jestem zmuszony przyznać, że książki legendarnego snajpera Navy SEALs Chrisa Kyle’a nie miałem okazji przeczytać, więc film będzie rozpatrywany jedynie w odniesieniu do tego, co zobaczyłem na ekranie.
źródło: http://www.impawards.com
"American Sniper" to historia owianego legendą snajpera Navy SEALs Chrisa Kyle’a (Bradley Cooper). Chłopiec od najmłodszych lat wychowywany jest w obowiązku obrony słabszych i poszanowania dla amerykańskich wartości. Nie może zatem dziwić, że dysponując świetnymi umiejętnościami strzeleckimi wstępuje do nieustraszonej armii Wuja Sama. Wkrótce Osama postanawia zniszczyć World Trade Center (wyjątkowo żenująca scena), a kilka lat później bohater ma okazję sprawdzić swoje skille w ogniu walki w trakcie inwazji na Irak. W międzyczasie Kyle wiąże się z Tayą (Sienna Miller), aczkolwiek odwiecznym priorytetem jest oczywiście walka z wrogami amerykańskiej demokracji.
źródło: Warner Bros. Entertainment Group
Od razu muszę Was przestrzec, że "American Sniper" trwa aż 132 minuty, przez co na obejrzenie produkcji Clinta Eastwooda w całości straciłem cztery podejścia. Nie chodzi oczywiście o brak czasu z mojej strony, lecz niesamowite wprost znużenie wynikające z projekcji. Dawno nie widziałem bowiem tak nudnego, idealnie propagandowego filmu wojennego. W odniesieniu do interwencji w Iraku przekaz jest wyjątkowo jednoznaczny: siepacze Wuja Sama likwidują wyłącznie terrorystów (brodaci mężczyźni), zwolenników terroryzmu (kobiety noszące burki) albo potencjalnych terrorystów (dzieci) – jak doskonale wiemy uderzenie prewencyjne zawsze na propsie. Wszystko jest czarno-białe, więc w Bagdadzie nie występują lokalni bohaterowie pozytywni: nawet jeżeli dostaniesz zaproszenie na wspólną kolację z iracką rodziną to niechybnie okaże się, że w domu znajduje się miniaturowy arsenał do zwalczania amerykańskiego okupanta. Praktycznie nie pojawia się głębsza refleksja nad sensownością interwencji i jej skutkami – szpital z wojennymi weteranami to raczej sztampowe podejście do tematu, ukazujące zresztą typowe amerykańskie stanowisko wspierane przez NRA: co z tego, że ujebało ci nogę albo pół twarzy – postrzelaj sobie, od razu poczujesz się lepiej! Abstrahując od zamiłowania do broni palnej, "American Sniper" nie został w zasadzie skalany jakąkolwiek głębszą refleksją, chociaż dotyczy niebywale kontrowersyjnego konfliktu. Dla wszystkich psychofanów "Snajpera" mam jedną radę: obejrzyjcie sobie genialne wprost "Generation Kill".
źródło: Warner Bros. Entertainment Group
Osobny akapit należy poświęcić na postać głównego bohatera – herosa od dziecka szkolonego na profesjonalnego, bezlitosnego zabójcę (niemal jak Michael "Mike" Danton z legendarnego "Deadly Prey"), miłującego boga oraz amerykańskie wartości. Jedyną rysą na spiżowym wizerunku Kyle’a jest zaniedbywanie rodziny, aczkolwiek zjawisko to uzasadniono oczywiście bezgraniczną miłością do demokratycznej ojczyzny i miłosierną potrzebą chronienia bardziej ułomnych kolegów w Iraku. Tytułowy snajper nie ma żadnych słabości: nie upija się, nie zdradza żony, a kobiety i dzieci zabija tylko wtedy, gdy stanowią zagrożenie dla amerykańskich żołnierzy. Nie zrozumcie mnie źle: gdybym walczył na ulicach Bagdadu Kyle byłby wymarzonym wsparciem, ale po prostu nie jestem w stanie uwierzyć w istnienie tak doskonałego żołnierza i człowieka w jednym wcieleniu. Rozumiem, że Bradley Cooper musiał obiecać ojcu Chrisa, że nie pohańbi pamięci jego syna, ale żywię głębokie przekonanie, iż posunął się zdecydowanie za daleko. Najbardziej zaszokowała mnie scena, w której otoczony zewsząd przez wrogów Kyle (który de facto sam doprowadził do tej sytuacji), postanawia na ołtarzu amerykańskiej demokracji poświęcić życie swoje oraz kolegów (oczywiście nie pytając ich o zdanie) ściągając ogień helikopterów na własną pozycję. Gdyby tylko się udało gwarantowany pośmiertny Medal Honoru! Tego rodzaju pomysły od zawsze kojarzą mi się z dobrowolnymi wyczynami żołnierzy Armii Czerwonej. Oczywiście po powrocie do ojczyzny nasz bohater pogrąża się w smutku, gdyż nie może już wspierać kolegów zabijając wrogów demokracji. Wewnętrzny spokój znajduje jednak pomagając weteranom. American dream w najczystszej postaci!
źródło: Warner Bros. Entertainment Group
Aktorstwo w filmie nie urywa dupy ani nawet nie powala na kolana. Nominacja za najlepszą rolę męską dla Bradleya Coopera przy jednoczesnym pominięciu Jacka Gyllenhaala za "Nightcrawler" brzmi jak jakiś chory żart. Oczywistym jest, że Cooper bardzo przypomina Kyle’a zewnętrznie i stara się jak najlepiej oddać jego psychikę, ale nie jest to dla mnie nic wybitnego, gdyż ten bohater nie ma ani jednej rysy na swym spiżowym wizerunku. Kompletnie nudna postać. O wiele lepiej wygląda natomiast Sienna Miller, wcielająca się w małżonkę Chrisa. Taya w jej wykonaniu znacznie bardziej przypomina kobietę, która mogła istnieć w rzeczywistości, a nie być jedynie propagandowym wymysłem dla krzewienia amerykańskiej demokracji oraz wartości wśród ciemnego ludu. Na drugim planie nie dzieje się totalnie nic ciekawego: reszta aktorów chyba za bardzo wczuła się w role statystów. Jedynym wyjątkiem, a jednocześnie ciekawym nawiązaniem do wspomnianego "Generation Kill", jest Chance Kelly (tutaj podpułkownik Jones), czyli owiany legendą podpułkownik "Godfather" Ferrando. Zawsze miło zobaczyć na ekranie starego znajomego z irackiej pustyni.
źródło: Warner Bros. Entertainment Group
Kompletnie nie potrafię zrozumieć dlaczego tak mierny film otrzymał nominację do Oscara (oczywiście poza powodami politycznymi). Clint Eastwood nakręcił bowiem totalnie propagandową produkcję, która jest fatalna w odbiorze pod niemal każdym względem. "American Sniper" to pozycja, do której mam nadzieję już nigdy więcej nie wracać. Niech spoczywa po wsze czasy w odmętach zapomnienia, a tytuł "Snajper" będzie kojarzony jedynie ze znakomitą produkcją z Tomem Berengerem nakręconą w 1993 roku.
Lt Col "Godfather" Ferrando zawsze na propsie!
(źródło: Warner Bros. Entertainment Group)
Ocena: 4/10.

PS.
Dlaczego w filmie nie pokazano jak Kyle pisze książkę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz