czwartek, 31 grudnia 2020

"Raised by Wolves" (2020)

It was belief in the unreal that destroyed the Earth.

Ostatnie niesławne fantastyczno-naukowe wyczyny Ridleya Scotta (recenzje "Prometeusza" i "Alien: Covenant" w linkach) zachwiały poważnie moim zaufaniem do tego niegdyś uznanego angielskiego wizjonera i reżysera. W szczególności zapowiedzi nakręcenia osiemdziesięciu siedmiu sequelów po fatalnie przyjętej odsłonie "Obcego" z 2017 roku, skutecznie zniechęciły mnie do twórczości sygnowanej nazwiskiem Ridleya. Dlatego też do "Raised by Wolves", które zasadniczo stworzył Aaron Guzikowski, ale Ridley wyreżyserował dwa odcinki i pełnił funkcję jednego z producentów wykonawczych, podchodziłem z ogromną rezerwą (na domiar złego Ridley wciągnął w projekt swojego syna, Luke’a, który wyreżyserował trzy epizody). Dodatkowo, pierwsze recenzje nie były zbyt zachęcające (chociaż z tym jak doskonale wiecie to bywa czasem różnie), ale ponieważ kina są zamknięte od dłuższego czasu, a i nowości na platformy streamingowe nie skapują oszałamiająco często, w końcu postanowiłem dać szansę projektowi określanemu czasem jako postprodukcyjnego odpadu z "Prometeusza". Dodam jeszcze, że wskutek specyficznego odbioru całości 10-odcinkowego serialu, w recenzji mogą pojawić się spoilery, ponieważ trudno bez nich opisać to, co się tam podziało, jak to mawia Grażka.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Mniej więcej w połowie XXII wieku Ziemia została (prawdopodobnie) zniszczona wskutek bezwzględnej wojny Zakonu Polsatu mitranów wyznających solarny kult Solorza-Żaka Sola Invictusa z bliżej nieokreślonymi ateistami (w sumie niewiele się o nich dowiemy z serialu). Uzdolnieni bezbożni programiści zdołali jednakże przeprogramować mitrańskie androidy i wysłać je na planetę Kepler-22b z ludzkimi zarodkami, aby stworzyć ateistyczną idyllę w nowym świecie. Jednakże mimo szczerych chęci Matka (Amanda Collin) i Ojciec (Abubakar Salim) radzą sobie z wychowaniem ludzkiego potomstwa raczej mocno średnio, a sytuację dodatkowo pogarsza przybycie na Keplera kosmicznej arki z tysiącami mitrańskich osadników.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Od czego by tu zacząć? Świat przedstawiony w "Wychowanych przez wilki" rzeczywiście po trosze przypomina jakieś odpady z "Prometeusza", ale flashbacki z Ziemi kojarzą mi się zdecydowanie bardziej z "Terminatorami", zapewne przez to jaką rzeź urządzają potężne Necromancery ateistom. Z kolei te zaawansowane technologicznie androidy, określane przez bohaterów jako broń masowej zagłady, przypominają mi wyglądem postać z okładki na płycie In Utero Nirvany. No ale mniejsza o to, skupmy się może na Keplerze-22b, którego udają okolice Cape Town w RPA. Na początku wydawało mi się, że rozmach produkcyjny jest naprawdę spory, ale po 10 odcinkach muszę stwierdzić, że jednak twórcy scenografii ograniczyli się do zaledwie kilku lokalizacji (np. baza androidów i dzieci, dziura na pustyni, dziura w lesie, świątynia na pustyni, wrak arki), co powoduje wyraźne ograniczenie akcji i swoiste znużenie tymi samymi lokacjami. Muszę natomiast zdecydowanie pochwalić kostiumy, ponieważ mitrańskie stroje wyglądają bardzo fajnie i przede wszystkim konsekwentnie. Spodziewałem się prawdziwego science fiction, ale niestety im dalej w serial tym więcej wątków mistycznych, normalnie niczym w "Lost". Rozumiem, że jest to serial także, a może przede wszystkim, o zgubnym wpływie religii na społeczeństwo, ale chyba zdecydowanie bardziej chciałbym, aby twórcy odpuścili sobie przypisywanie magicznych mocy planecie lub jej wymarłym mieszkańcom (o chuj chodzi z tymi szkieletami ogromnych węży i monstrualnymi dziurami w ziemi?).

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Co ciekawe, mitraizm jako religia nie jest wymysłem scenarzystów. Solarny kult Mitry szerzył się w Azji Mniejszej już w XIV wieku p.n.e., ale dopiero w II-III wieku n.e. zyskał popularność w Cesarstwie Rzymskim, przyjmując postać Sola Invictusa (Słońce Niezwyciężone). Niestety wraz z rozwojem chrześcijaństwa z czasem mitraizm popadł w całkowite zapomnienie. Serialowi mitranie to głupawi fanatycy religijni, bezlitośni i nie okazujący litości ateistom (stworzone przez nich androidy zaprogramowano do zabijania nawet bezbożnych noworodków), którzy posiedli zaawansowaną technologię ciemnej materii dzięki cudownie odnalezionym zwojom Sola. Oczywiście, jak to przystało na religijnych fanatyków, nie potrafią oni zrozumieć technologii tworzenia Necromancerów, ale uskutecznili ją, aby pozbyć się ateistycznego plugastwa. Obawiam się, że bez tych potężnych androidów mitranie raczej ponieśliby sromotną klęskę, ponieważ charakteryzują się podejmowaniem zdecydowanie kretyńskich decyzji i tendencjami do umierania jak debile. Z drugiej strony bardzo niewiele dowiadujemy się o ich przeciwnikach. Poznajemy lepiej bowiem zaledwie troje ateistów (Marcus, Sue i Campion Sturges), a na dodatek dwójka z nich postanowiła przywdziać mitrańskie zbroje, aby przedłużyć swoją egzystencję. Trudno powiedzieć, kto dowodzi tym ruchem, jakie ma struktury oraz realną siłę. Wiemy natomiast, że ateiści to nie są rycerze w lśniących zbrojach, gdyż wykorzystują do walki dzieci (dosyć brutalne szkolenie małego Marcusa), mordują bez wahania i przeprowadzają samobójcze ataki terrorystyczne. Ciężko zatem jednoznacznie opowiedzieć się po którejś ze stron konfliktu, choć oczywiście ateiści wydają się naturalnie bardziej przystępną opcją.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Początek serialu nie wywołał u mnie większego entuzjazmu (warto jednak zwrócić uwagę na bardzo fajną czołówkę). Dopiero, gdy na scenie pojawili się Marcus (Travis Fimmel), Sue (Niamh Algar) i wspomnienia z Ziemi, moje zainteresowanie zdecydowanie wzrosło. Niestety wraz z kolejnymi odcinkami czystą fantastykę naukową zaczęły zastępować wątki mistyczno-religijne, które w pewnym momencie zdominowały wszystkie pozostałe. Działania poszczególnych bohaterów stały się nonsensowne i absurdalne, a zwyczajny świat Keplera 22-b wypełniła mgiełka jakiejś religijnej fantastyki, która nijak nie pasuje do wcześniejszej konwencji. Dziwaczne stwory zamieszkujące planetę (kilka rodzajów), głosy Sola słyszane w głowach, niewyjaśnione zdarzenia, duchy czy latające węże to nie są rzeczy, których miałem prawa się spodziewać. Wszystko to sprawiło, że z solidnego serialu s-f "Wychowane przez wilki" na przestrzeni zaledwie dziesięciu odcinków zmieniły się w kompletnie nie wiadomo co i szczerze nie mam pojęcia co może przynieść drugi sezon (a znając życie zapewne nic dobrego).

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Jeśli chodzi o główne postacie to warto zwrócić uwagę na znakomitą grę aktorską Amandy Collin i Abubakara Salima. Matka i Ojciec w ich wykonaniu to niezwykle połączenie różnego stopnia zaawansowanych technologicznie androidów, które potrafią kłócić się ze sobą niczym stare małżeństwo, ale przede wszystkim starają się jak najlepiej opiekować powierzonymi im dziećmi. W mojej opinii Travis Fimmel, wcielający się Marcusa, miał o wiele większy potencjał na fajną i złożoną rolę, ale postanowił po raz kolejny zagrać Ragnara Lothbroka z "Wikingów" i kompletnie przeszarżował swoje mistyczne odchylenie. Swoją drogą do tej postaci idealnie pasują mi pierwsze wersy z Lithium Nirvany: I’m so happy; ‘Cause today I found my friends; They’re in my head. Jak zdecydowanie najlepszą rolę i przy okazji moją ulubioną bohaterkę zagrała Niamh Algar. Sue to w zasadzie jedyna postać, którą polubiłem bezwarunkowo i od razu (chociaż ma raczej zwichrowaną moralność). Twarda kobieta, która potrafi dostosować się do nowych warunków i wykrzesać miłość dla Paula (Felix Jamieson). Ogólnie rzecz biorąc role dziecięce są zagrane bardzo fajnie. Oprócz wspomnianego Felixa Jamiesona z pewnością wyróżnia się Winta McGrath, wcielający się w idealistyczno-frajerskiego Campiona.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Tym razem naprawdę ciężko mi sprawiedliwie ocenić „Wychowane przez wilki”. Serial Aarona Guzikowskiego potrafił niezwykle mocno wciągnąć mnie w swoją fabułę, ale im bliżej było końca i następowała eskalacja, nazwijmy to, magiczno-mistycznych wątków, tym bardziej byłem sceptyczny czy prowadzi to do czegokolwiek sensownego. Ostatni odcinek (dla którego wymyśliłem o wiele lepszy tytuł niż twórcy – „Latający wunsz”) to prawdziwe kuriozum, nawet jak na ostatnią działalność Ridleya Scotta. Mimo wszystko mam w pamięci przeważnie bardzo dobre aktorstwo oraz ciekawą (przynajmniej na początku) koncepcję. Zatem, aby nie wkurwić niepotrzebnie Sola Invictusa, postanowiłem okazać łaskę i oczekiwać na drugi sezon.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Ocena: 6/10.


wtorek, 17 listopada 2020

"We Are Who We Are" (2020)

Right here, right now.

Od ostatniej recenzji pandemiczna sytuacja nie uległa wcale polepszeniu (ba, wręcz pogorszeniu), więc w dalszym ciągu jesteśmy skazani na ofertę różnorakich platform streamingowych (świadomie ignoruję telewizję, ponieważ jestem dumnym nieposiadaczem telewizora) Tym razem postanowiłem postawić na tegoroczny, ośmioodcinkowy mini serial wyprodukowany w kooperacji HBO i Sky Atlantic, czyli "We Are Who We Are" (w Polszy znany pod tytułem "Tacy właśnie jesteśmy"). Dlaczego akurat ta produkcja przykuła moją uwagę? Z pewnością wynikało to z osoby reżysera, gdyż Luca Guadagnino był odpowiedzialny między innymi za genialne, recenzowane jakiś czas temu "Call Me By Your Name". Ponadto akcja serialu została osadzona we Włoszech, a jak doskonale wiemy (w szczególności po niedawnych, wspaniałych wakacjach na pięknej Sardynii), pod italskim słońcem wszystko jest na propsie. Swoją drogą, odnosząc się do słynnego powiedzonka Kazimierza Przerwy-Tetmajera, nigdy nie rozumiałem jak można deklarować obłąkańczą miłość do polskiego gówna, podczas gdy w Italii jest tyle pięknych miejsc.

© 2020 Home Box Office Inc.

Akcja "We Are Who We Are" rozgrywa się w 2016 roku w fikcyjnej amerykańskiej bazie wojskowej położonej w Chioggia, nieopodal Wenecji. 14-letni Fraser Wilson (Jack Dylan Grazer) przenosi się wraz z rodziną z Nowego Jorku do Italii na trzyletnią turę. Matka nastolatka, pułkownik Sarah Wilson (Chloë Sevigny), ma objąć bowiem dowództwo w bazie, w której szwankuje trochę dyscyplina i porządek. Neurotyczny i dziwny w kontaktach ze światem zewnętrznym Fraser po jakimś czasie zaprzyjaźnia się z Caitlin (Jordan Kristine Seamón), córką jednego z wysoko postawionych, lokalnych oficerów. Wbrew sceptycznie nastawionemu otoczeniu dwójka bohaterów tworzy nietypową relację, która pozwala im zmierzyć się z trudami dorastania.

© 2020 Home Box Office Inc.

"We Are Who We Are" zdecydowanie nie jest serialem, w którym można dostrzec natłok zdarzeń, a wartka i nieustająca w pędzie akcja nie pozwala choćby na najkrótszą chwilę oddechu. W zasadzie tutaj praktycznie nic się nie dzieje, gdyż oglądamy dosyć prozaiczne wydarzenia z życia dojrzewających nastolatków: wyprawy na plażę, melanże, zajęcia w szkole, bezcelowe snucie się po mieście czy gwałtowne kłótnie z rodzicami – jak to mawiają erudyci: nihil novi sub sole. A jednocześnie produkcja posiada wręcz magnetyczną siłę przyciągania, która sprawia, że odczuwamy wyjątkowo mocną potrzebę włączenia następnego odcinka i tak dalej, i tak dalej, aż do kresu (w tym przypadku kres następuje bardzo szybko, ponieważ nakręcono tylko osiem epizodów). Nastoletnie problemy ukazane zostały bardzo delikatnie, subtelnie i ze sporą wrażliwością dla tematu – pierwsze miłości, problemy z własną tożsamością i orientacją seksualną, zdrady i przyjaźnie. To wszystko sprawia, że sami możemy sobie z łatwością przypomnieć jak bardzo chwiejne pod względem emocjonalnym była nasze życie jeszcze parę lat temu. Ale serial nie obraca się wyłącznie wokół nastoletnich bohaterów, gdyż na dalszym planie rozgrywają się także różne dramaty małżeńskie, nieudane związki, przelotne lub bardziej poważne romanse czy też szemrane transakcje (przez chwilę myślałem, że jeden z wątków rozwinie się we współczesne "Buffalo Soldiers"). Akurat zabawnie się złożyło, że akcja serialu rozgrywa się także w trakcie wyborów prezydenckich, w trakcie których Donald Trump ogłasza zwycięstwo (kiedy w końcu policzycie te wszystkie głosy?).

© 2020 Home Box Office Inc.

"We Are Who We Are" tak naprawdę mogłoby się rozgrywać w dowolnej amerykańskiej bazie wojskowej położonej poza USA. Zresztą, jak zauważa jedna z bohaterek, sklepy spożywcze w bazach są zawsze takie same, a produkty ułożone w ten sam sposób (oczywiście pośród obiektów o kluczowym znaczeniu militarnym nie mogło zabraknąć KFC czy budy z meksykańska paszą). Historia przedstawiona w serialu zyskuje tym samym pewien uniwersalizm, odcinając się jednocześnie od konkretnego miejsca (choć na włoskie krajobrazy i miasteczka zawsze spoglądam z nostalgią). Warto zwrócić uwagę na stronę realizacyjną tego projektu, która momentami jest wręcz olśniewająca. Z ciekawszych scen wspomnę jedynie imprezę w ekskluzywnej wilii Rusków, rozgrywającą się w slow motion epicką batalię po paintballu czy prozaiczną jazdę na rowerze przedstawioną w tak doskonały sposób, że aż zapiera dech w piersiach. Jeżeli dołożymy do tego jeszcze bardzo oryginalną (przynajmniej dla mnie, nie słucham takiej muzyki na co dzień) ścieżkę dźwiękową, to otrzymamy potężne audiowizualne combo.

© 2020 Home Box Office Inc.

Serial jest również imponujący pod względem aktorskim. Jack Dylan Grazer, wcielający się we Frasera, stworzył genialną kreację pretensjonalnego i zagubionego nastolatka, któremu mamy ochotę czasem po prostu przypierdolić za zgrywanie rozkapryszonego dzieciaka. Chłopak opętany ideą dobrego, modnego wyglądu, zaczytany w poezji i jednocześnie niestabilny emocjonalnie to postać jednocześnie wysoce odpychająca, ale także pod pewnymi względami fascynująca. Fraser wypada świetnie w parze z Caitlin, którą znakomicie zagrała Jordan Kristine Seamón. Dziewczyna jest o wiele bardziej stonowana i normalna niż główny bohater, ale jednakże i ona ma swoje odpały poszukując własnej, życiowej drogi, niemniej mają wspaniałą, ekranową chemię. Kolejna ciekawa rola to Chloë Sevigny (Sarah), która gra twardą panią pułkownik w męskim świecie wojskowych i kompletnie nieradzącą sobie w życiu osobistym lesbijkę i bezradną matkę. Tutaj warto wspomnieć o poruszającym występie jej partnerki Maggie, w którą wcieliła się Alice Braga (od samego początku wydawało mi się, że kojarzę tę twarz). I w zasadzie mógłbym tak opisywać w nieskończoność poszczególnych bohaterów serialu, ale po prostu sprawdźcie to sami. Rzadko to piszę, ale naprawdę tutaj wszyscy zagrali tak, że mucha nie siada.

© 2020 Home Box Office Inc.

"We Are Who We Are" to fascynująca i wciągająca produkcja poświęcona w większości trudnym problemom związanym z dorastaniem i brakiem tożsamości rodzin amerykańskich żołnierzy, które co trzy lata zmieniają miejsce stacjonowania. Genialna pod względem wizualnym i aktorskim z pewnością będzie świetna w odbiorze dla bardziej wysublimowanej widowni, w szczególności dla widzów, który lubią jak niewiele dzieje się na ekranie i doceniają przede wszystkim wyjątkową atmosferę i klimat.

© 2020 Home Box Office Inc.
Ocena: 9/10.


sobota, 31 października 2020

"Rambo: Last Blood" (2019)

 I’ve lived in a world of death.

Rambo 8 w telewizji – patrzcie moi mili – śpiewał w 1997 roku Kazik w legendarnym już utworze 12 groszy (ha, do dzisiaj posiadam oryginalną kasetę, tylko nie ma gdzie jej odsłuchać). Niestety pan Staszewski przeszacował swoje rachuby, gdyż  jesienią 2019 roku do kin wjechała dopiero piąta część przygód Johna Rambo. Ponieważ ostatnimi czasy zdecydowanie zaniedbałem prowadzenie mojego bloga (a miałem ku temu słuszne powody oprócz tradycyjnego już lenistwa intelektualnego), a pandemia ostro ruszyła wraz z jesiennymi chłodami, to postanowiłem wziąć na warsztat to, co przyniosło HBO GO w ten niepewny czas. "Rambo: Last Blood" to kolejne (mam nadzieję, że już tym razem naprawdę ostatnie) po "Johnie Rambo" pożegnanie z przygodami legendarnego komandosa. W międzyczasie udało mi się nawet zapoznać z powieścią Davida Morrella First Blood z 1972 roku, która zapoczątkowała całą filmową serię (polecam zapoznać się z druzgocącą opinią autora na temat dzieła Adriana Grunberga). Tak naprawdę po seansie jedną z niewielu rzeczy, którą mogę z całą pewnością docenić, jest ładny tytuł nawiązujący do oryginału (u nas oczywiście brak zrozumienia dla całego zamieszania z tym gównem – zawsze funkcjonowało to jako "Rambo", "Rambo II" i "Rambo III").
© Lions Gate Entertainment, Inc.

Jak doskonale pamiętamy w czwartej części John Rambo (Sylvester Stallone) wreszcie powrócił do domu (co było bardzo ładnym zwieńczeniem takiego sobie filmu i na czym cała seria powinna się wreszcie skończyć). Po kilkunastu latach, posiadając rancho w Arizonie, zajmuje się ujeżdżaniem koni i w sumie nie wiadomo czym jeszcze. Z nudów były członek sił specjalnych stworzył pod swoją posiadłością imponującą sieć świetnie zaopatrzonych tuneli, przypominających do złudzenia dzieła Vietcongu z czasów krwawego konfliktu w Wietnamie. Problemy zaczynają się w momencie, gdy Gabriela (Yvette Monreal), wnuczka Marii (Adriana Barraza) gosposi Johna, postanawia odnaleźć w Meksyku ojca, który porzucił ją za młodu. Niewinna wyprawa ma tragiczne skutki, a w życie naszego herosa brutalnie wjeżdża meksykański organizacja przestępcza zajmującą trudniąca się prostytucją na szeroką skalę.
© Lions Gate Entertainment, Inc.

"Rambo: Last Blood" to film, który powstać nie musiał, ponieważ nie było takiej potrzeby ani konieczności. Po czwartej, nienajlepszej już części, która mimo wszystko w bardzo ładny sposób kończyła epicką przygodę Johna Rambo, naprawdę nie widziałem już sensu kręcenia następnego sequela. Dlatego też byłem naprawdę zdruzgotany wiadomością o powstaniu szóstej części, jeśli piąta odniesie sukces komercyjny. Rozumiem, że pieniądze trzeba zarabiać, ale czy naprawdę nie można by spróbować czegoś mniej pewnego, lecz nowego? W poprzednim akapicie przedstawiłem zarys fabuły, który jest totalnie wtórna i kompletnie przewidywalna. W sumie to myślałem, że tym razem Rambo będzie walczył z którymś z potężnych, meksykańskich karteli, dysponujących świetnie wyszkolonymi żołnierzami, będącymi godnymi przeciwnikami dla naszego herosa (a nie setkami birmańskich botów do fragowania jak w poprzedniej części). Zamiast kartelu dostajemy natomiast zbrojną organizację alfonsów, złożoną z podrzędnych meksykańskich wojowników ginących bardzo szybko i jednego średniowymagającego bossa (Sergio Peris-Mencheta) zostawionego na spektakularny finał. Z poprzednich części wiemy doskonale, że Rambo jest świetnie wyszkolony i zaprawiony w walce w lesie i dżungli, Z tej odsłony dowiadujemy się, że John raczej słabo walczy w miejskiej dżungli, ponieważ wyłapuje taki wpierdol jakich naprawdę mało. Jest to wyjątkowo przykre, a ponadto smutny wydźwięk wzmacnia absurdalny wątek dziennikarki (Paz Vega) ratującej naszego bohatera.
© Lions Gate Entertainment, Inc.

Kompletny brak pomysłu na ten film obnaża także jego długość – zaledwie 89 minut (odliczcie sobie jeszcze 10 minut napisów końcowych, które są mimo wszystko fajnie zrobione i stają się swoistym hołdem dla poprzednich części). Pod względem dialogów jest bardzo słabo, a ponadto wydaje mi się, że każde słowo wychodzące z ust Johna sprawia mu niewyobrażalne cierpienie. Cóż zatem mogło uratować film ze szczątkowymi dialogami i wtórną fabułą? Oczywiście odpowiedź jest tylko jedna – PRZEMOC!!! Niestety pod tym względem "Rambo: Last Blood" wypada groteskowo i niezręcznie, trochę jak gore’owa wersja "Kevin sam w domu". Ostatnio często wracam do legendarnej płyty Smarki Smarka Najebawszy EP (polecam tak bardzo!) i pomyślałem sobie, że poziom przemocy w piątej części Rambo idealnie oddaje wers: to mogło wtedy imponować, teraz śmieszy. Po prostu zgony kolejnych meksykańskich wojowników nie wywołują praktycznie żadnych reakcji, no może poza uśmiechem politowania. Niestety, jeżeli nawet przemoc zawodzi, to naprawdę już nic nie mogło uratować tego filmu. Z małych plusików warto odnotować jedynie, że dowiedzieliśmy się, że Rambo lubi słuchać The Doors – utwór Five to One przewija się kilkukrotnie przez seans.
© Lions Gate Entertainment, Inc.

Jeśli chodzi o aktorstwo to tak naprawdę nie ma specjalnie o czym pisać. Sylvester Stallone ma po prostu wyjebane, od czasu do czasu wyrzuca z siebie jakąś wymamrotaną z bólem i cierpieniem kwestię, przez co występ odbiera się po prostu fatalnie. Adriana Barazza gra typową meksykańską gosposię, o której zapomnimy zaraz po seansie. W zasadzie to samo można powiedzieć o Yvette Monreal czy pojawiającej na chwilę Paz Vega. Trochę ciekawiej wypadają złoczyńcy. O ile Óscar Jaenada (Victor) gra sztampowego, głupszego brata przestępcę, o tyle Sergio Peris-Mencheta (Hugo) tworzy naprawdę ciekawą kreację na tle całego tego marazmu i wtórności. Reszta pozostaje milczeniem.
© Lions Gate Entertainment, Inc.

Jak już wspominałem w tekście "Rambo: Last Blood" to film kompletnie niepotrzebny. John Rambo zasługiwał na znacznie lepsze zamknięcie heroicznej przygody i muszę przyznać, że przy całej ułomności czwartej części jej zakończenie było o wiele lepsze niż to co musiałem oglądać w piątej odsłonie. To naprawdę nie było komukolwiek potrzebne. Bardzo nie polecam.
© Lions Gate Entertainment, Inc.

Ocena: 3/10.

Recenzje pozostałych części:

poniedziałek, 31 sierpnia 2020

"Jojo Rabbit" (2019)

There are no weak Jews. 
I am descended from those who wrestle angels and kill giants.
We were chosen by God.
You were chosen by a fat man with greasy hair and half a moustache.

Chociaż czasy nie są łatwe, żyć trza umić, więc jedziemy dziarsko z kolejnym seansem w ramach Letniego Taniego Kinobrania. Tym razem los wskazał "Jojo Rabbit", który w tegorocznych Oscarach zebrał zawrotną cyfrę aż sześciu nominacji (najlepszy film, najlepsza aktorka drugoplanowa, najlepszy scenariusz adaptowany, najlepsza scenografia, najlepsze kostiumy oraz najlepszy montaż). Hojnie obdarowana przez Akademię produkcja, którą wyreżyserował Taika Waititi (tak, to ten od "Thor: Ragnarok") ostatecznie uzyskała statuetkę tylko w kategorii dotyczącej scenariusza adaptowanego. Film jest bowiem adaptacją powieści Niebo na uwięzi autorstwa Christine Leunens, czego nigdy bym się nie domyślił, gdybym nie przeczytał o tym na IMDB. Co prawda po obejrzeniu trailerów daleki byłem od optymizmu, a dodatkowo recenzje były przedstawiały najczęściej skrajne oceny produkcji, więc postanowiłem, że będzie to świetny materiał na kolejny, wakacyjny tekst.
źródło: Searchlight Pictures
"Jojo Rabbit" rozgrywa się u schyłku II wojny światowej w anonimowym niemieckim mieście, które dotychczas niezbyt ucierpiało od alianckich nalotów, a życie toczy się tu w miarę normalnie. Nieśmiały i wrażliwy 10-letni Jojo (Roman Griffin Davis) przygotowuje się właśnie do leśnego obozu organizowanego przez Deutsches Jungvolk, w trakcie którego ma uzyskać przydatne w III Rzeszy umiejętności. Chłopiec poznaje zdegenerowanego, zapijaczonego komendanta obozu, kapitana Klezendorfa (Sam Rockwell), który wskutek ran odniesionych na froncie został skazany na szkolenie nazistowskiej młodzieży. Niestety w porywie brawury Jojo odnosi poważne obrażenia, które wysoce frustrują jego matkę Rosie (Scarlett Johansson). Spędzając czas w domu na rozmowach z wyimaginowaną wersją samego Führera (Taika Waititi), chłopiec odkrywa, że nie wszyscy domownicy w 100% popierają III Rzeszę.
źródło: Searchlight Pictures
"Jojo Rabbit" w założeniu miał być satyrą, czarną komedią o schyłku drugiej wojny światowej. I rzeczywiście film jest wypełniony humorem, a widownia co chwilę wybuchała śmiechem, ale niestety ten rodzaj żartów w większości przypadków przypadł mi raczej średnio do gustu. Na pewno spodobały mi się motywy dotyczące cech narodu żydowskiego (świetna scena rysowania Żyda) oraz książka, w której Jojo zamierza zdemaskować ich wszystkie sztuczki. Te sceny znakomicie i z pomysłem ukazują absurdalne pseudoteorie, mity i przesądy promowane przez nazistowską propagandę (jakże smutne wydaje się natomiast, że ludzie dalej potrafią wierzyć w takie rzeczy). Także dziecięcy fanatyzm, bezgraniczne oddanie III Rzeszy i Führerowi oraz posyłanie 10-latków na samobójcze ataki z granatami w obliczu totalnej klęski zostało ukazane z dużą fantazją i humorem. Niestety jakoś ten ostatni element trochę średnio mnie bawi, w szczególności, że po Afryce przewalają się całe armie dzieciaków z kałaszami i maczetami (chociaż może robię się już zbyt poważny na starość). Jednakże najbardziej irytującym elementem "Jojo Rabbit" jest wyimaginowany Führer, kompletnie przeszarżowany przez samego reżysera. Ja rozumiem, że Taika Waititi ma w dupie Adolfa i nie chciało mu się robić żadnego reasearchu, a także, że jest to wypaczona dziecięca imaginacja, ale naprawdę, do kurwy nędzy, można było sobie odpuścić tak ułańską szarżę.
źródło: Searchlight Pictures
Już w trakcie seansu zacząłem się zastanawiać w jakim celu powstał "Jojo Rabbit" (pomijam oczywiście oczywisty aspekt finansowy) i co może wnieść do światowej kinematografii albo chociaż do mojego życia? Naszła mnie refleksja, że skoro przecież bohaterowie lubią tańczyć, to można było napisać parę fajnych, chwytliwych piosenek i zrobić z tego musical (polecam twórcom krótki monolog Poke’a z "Generation Kill" o Pocahontas). Przy tej okazji muszę także podkreślić, że zastosowanie w filmie dosyć współczesnej ścieżki dźwiękowej wypadło raczej średnio. Rozumiem, że nie każda wojenna produkcja musi być w 150% wypełniona powagą, łotewską mroźną zimą i halucynacjami z powodu chłodu i niedożywienia, ale jednak zestawienie tak absurdalnego humoru z wieszaniem czy rozstrzeliwaniem ludzi, a przede wszystkim posyłaniem na śmierć dzieci wydaje się być dla mnie zdecydowanie zbyt groteskowe (a mogę zdzierżyć naprawdę wiele). Jakoś zabrakło tutaj klimatu typowego choćby dla wybitnych "Bękartów wojny" Quentina Tarantino – zamiast tego dostajemy totalitarnie absurdalnego Hitlera i masę średnio udanych żartów. W tym zalewie niechęci muszę jednak zwrócić uwagę na bardzo fajne kostiumy bohaterów (zasłużona nominacja oscarowa), a w szczególności na genialny finałowy mundur bojowy kapitana Klezendorfa (choć dalej obracamy się w oparach absurdu i groteski).
źródło: Searchlight Pictures
Pod względem aktorstwa "Jojo Rabbit" wypada nieźle, aczkolwiek mamy parę wyjątków. Czemu Scarlett Johansson otrzymała nominację za rolę Rosie to wiedzą chyba tylko członkowie Akademii. Naprawdę, w tym występie nie zauważyłem nic wyjątkowego, więc kompletnie nie rozumiem tej decyzji. Uważam również, że Taika Waititi powinien raczej skupić się na reżyserii niż tworzyć tak przerysowane kreacje jak wyimaginowany Adolf. To naprawdę męczy na dłuższą metę. Również nie kupuję w pełni występu Rebel Wilson (Rahm), który momentami ociera się o najbardziej głupawe komedyjki jakie tylko możecie sobie wyobrazić. Na szczęście małoletni Roman Griffin Davis stworzył bardzo fajną kreację, dzięki czemu mogłem zapomnieć o raczej średnich występach jego starszych kolegów i koleżanek. Fajnie wypada w duecie z Archiem Yatesem (Yorki), grającym sympatycznego Grubego. Sprawa wygląda również podobnie u Thomasin McKenzie, w której wykonaniu Elsa potrafi zmienić się z zagubionej żydowskiej nastolatki w bezwzględnego oprawcę nazistowskiego dziecka. Jednak największym zwycięzcą, obok znakomitego Romana Griffina Davisa, jest kapitan Klezendorf w epickim wykonaniu Sama Rockwella oraz partnerujący mu małomówny Finkel, którego zagrał nasz ulubiony bohater z "Gry o tron", czyli Alfie Allen. Niby na pozór przerysowany, wyraźnie komediowy występ Rockwella można potraktować jednowymiarowo, ale jednak im bliżej końca, tym więcej można dostrzec głębi.
źródło: Searchlight Pictures
Niestety "Jojo Rabbit" nie jest filmem w pełni udanym. Niemniej wartka akcja, kilka niezłych żartów oraz parę znakomitych występów aktorskich sprawiają, że nie uświadczymy tutaj totalnego dramatu, a prawie dwugodzinny seans nie będzie się specjalnie dłużył.
źródło: Searchlight Pictures
Ocena: 6/10.

środa, 29 lipca 2020

"Midsommar" (2019)

Take from the yew tree. Feel no pain.
Take from the yew tree. Feel no fear.

Ponieważ mimo, iż rząd ogłosił przedwyborcze zwycięstwo w walce z pandemią, ale w rzeczywistości jednak COVID-19 jakoś się tym specjalnie nie przejął, nie spodziewałem się zbyt szybkiego powrotu na kinową salę. Jakież ogromne było zatem moje zaskoczenie, gdy przypadkowo dowiedziałem się, że 3 lipca wystartowała kolejna, czternasta już, edycja Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie pod Baranami. Niestety, jak to zwykle bywa, poszczególne tygodnie nasycone są nierównomiernie filmami, które chciałem zobaczyć, a dodatkowo wydaje mi się na pierwszy rzut oka, że sierpniowa część festiwalu jest o wiele mniej atrakcyjna pod tym względem. Abstrahuję już oczywiście od dosyć absurdalnych pór seansów, ale to przecież powtarza się co roku. Oczywiście, ponieważ prawie wszystko z wyjątkiem musztardy, drożeje (skurwysyny zrobili ze zwykłych krewetek dobro luksusowe!), to nastąpiła także podwyżka cen biletów do astronomicznej kwoty dziewięciu PLN. Nie przeszkodziło nam to jednak załapać się na seans zeszłorocznego wakacyjnego hitu, czyli "Midsommar" (oczywiście w Polszy nie mogło zabraknąć dodania kretyńskiego podtytułu - "W biały dzień").
źródło: A24 Films LLC
Dani (Florence Pugh) po tragicznej śmierci rodziców i siostry stara ułożyć sobie jakoś życie. Jej związek z Christianem (Jack Reynor) nie należy do zbyt udanych relacji i wydaje się wisieć jedynie na cieniutkim włosku. W ramach wakacyjnego wyjazdu kumpel Christiana, Pelle (Vilhelm Blomgren) proponuje całej paczce znajomych udział w wyjątkowym, ludowym święcie, odbywającym się jedynie raz na dziewięćdziesiąt lat w jego rodzinnej komunie w szwedzkim Hårga. Ekipa uzupełniona o Josha (William Jackson Harper) i Marka (Will Poulter) wyrusza dzielnie do Sztokholmu, a następnie przemieszcza się w północne rejony dzikiej i niedostępnej Szwecji. A ponieważ naszym bohaterom towarzyszą różnego rodzaju narkotyki sytuacja szybko wymyka się spod kontroli.
źródło: A24 Films LLC
Od razu muszę się przyznać, że bardzo rzadko oglądam horrory, dlatego też dotychczasowa twórczość Ari Astera („Hereditary”) była dla mnie nieznana. Niemniej zawsze warto otworzyć umysł na nowe doświadczenia, w szczególności, że niedawno przypomniałem sobie wypełniony grozą i makabrą "Event Horizon". Z drugiej strony warto sobie zadać pytanie czy "Midsommar" jest rzeczywiście czystej krwi horrorem? Czytałem opinie, iż przez część widowni i krytyków amerykańsko-szwedzka produkcja uznawana była raczej za czarną komedię. I nie sposób się z tym nie zgodzić, jeśli wzięlibyśmy pod uwagę regularne wybuchy śmiechu na kinowej sali. Z pewnością twórcom świetnie udało się połączyć elementy wysoce komiczne z tragedią bohaterów i groteskowo ukazaną przemocą (chociaż w tej kwestii warto sprawdzić oryginalną wersję filmu, z której wycięto ponoć wiele makabrycznych scen). Oglądając "Midsommar" możemy doświadczyć zatem prawdziwej huśtawki nastrojów: od depresyjno-tragicznego początku, przez coś w rodzaju głupawej komedii dla studentów (np. profanacja moczem świętego drzewa), po niesamowicie klimatyczną, surrealistyczną, tajemniczą i brutalną akcję rozgrywającą się w szwedzkiej komunie odciętej od świata zewnętrznego. Każdy z nas znajdzie zatem coś dla siebie.
źródło: A24 Films LLC
Obecnie mamy do czynienia z tak wysokim poziomem globalizacji, że film rozgrywający się w Szwecji jest kręcony w węgierskim raju Viktora Orbána. Ale mniejsza o to, ponieważ nie widać nawet tego specjalnie na ekranie. Na pewno trzeba natomiast docenić, że przy tak śmiesznie niskim budżecie (zaledwie 9 milionów USD) udało się wytworzyć tak genialny klimat, scenografię, a przede wszystkim kostiumy (finalny kostium Królowej Maja to jest kurwa, nie bójmy się użyć tego określenia, kwiatowe arcydzieło). A co jeszcze lepsze, to pomimo, że film jest skierowany raczej do masowego odbiorcy, twórcom udało się go naszpikować różnego rodzaju ludową i nordycką symboliką (począwszy od cyfry 9: tyleż dni wisiał Odyn na drzewie Yggdrasil, aby posiąść prawdziwą mądrość; jestem przekonany, że wielu polityków powinno spróbować podążyć tą ścieżką i obwiesić się w tym szlachetnym celu) oraz szczegółami dostępnymi dla prawdziwych bystrzaków. To wszystko sprawia, że mimo, iż "Midsommar" trwa prawie 150 minut, to wcale nie odczuwałem znużenia na seansie (podobnie jak bohaterowie niekończącym się szwedzkim dniem). Swoje robi również genialna ścieżka dźwiękowa, która czasem ograniczona jedynie do oddechów, znakomicie podkreśla akcję rozgrywającą się na ekranie. Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić Waszą uwagę na fajnie ukazane efekty zażywania narkotyków (a jak wiemy w życiu bywa różnie).
źródło: A24 Films LLC
Jeśli chodzi o aktorstwo to już niestety nie jest kolorowo jak w kostiumie Królowej Maja. Na największe słowa uznania z mojej strony zasługuje oczywiście Florence Pugh. Angielska aktorka stworzyła złożoną i skomplikowaną kreację dziewczyny zagubionej w rzeczywistości po przeżyciu kolosalnej traumy wynikającej z utraty rodziców i siostry, a także niestabilności związku z dosyć słabym emocjonalnie Christianem. Za tę rolę należą się prawdziwe oklaski i pozostaje mi jedynie ubolewać, że reszta amerykańskie ekipy nie dostosowała się poziomem do swojej koleżanki. Jack Reynor niezbyt się wyróżnia, a mógł przecież wlać więcej dramatyzmu w niestabilny związek z Dani. William Jackson Harper gra typowego nerda, a z kolei Will Poulter nie zrobił nic, aby wyjść z roli głupawego amerykańskiego turysty-studenta dostarczającego masę śmiechu widowni. O wiele fajnie zagrali natomiast Vilhelm Blomgren wcielający się w Pelle oraz praktycznie niewypowiadająca żadnego słowa Isabelle Grill (Maya).
źródło: A24 Films LLC
Dawno nie zastanawiałem się tak długo (5 minut) jaką ocenę wystawić filmowi. Z jednej bowiem strony poczułem się troszkę rozczarowany zeszłorocznym pompowaniem balonika "Midsommar", ale z drugiej strony im więcej myślę o tej produkcji, tym lepsze mam wspomnienia. Ostatecznie, ponieważ przemawia przeze mnie euforyczny nastrój po skosztowaniu Dewar’s 8 Caribbean Smooth (chociaż osobiście nie polecam tej whisky) to daję ponieść się emocjom i jadę grubo!
źródło: A24 Films LLC
Ocena: 8/10.

wtorek, 30 czerwca 2020

"The Plot Against America" (2020)

Anything can happen to anyone, but it usually doesn't. Except when it does.

Po dłuższej przerwie spowodowanej przeróżnymi rodzajami lenistwa (doceńcie chociaż, że nie ładuję Wam bezczelnej ściemy, iż to z powodu pandemii) postanowiłem wrócić do gry w końcówce burzowego i nieprzewidywalnego pod względem pogodowym czerwca. Ponieważ w ostatni weekend odbyła się pierwsza tura wyborów prezydenckich, nadarzyła się idealna okazja (co prawda pierwotnie ten tekst miał powstać na długo zanim wyborcy poszli do urn), aby zrecenzować "The Plot Against America" oparty na powieści Philipa Rotha wydanej w 2004 roku pod tym samym tytułem. Moim zdaniem nie jest to zdecydowanie najlepsza książka tego utalentowanego autora, jaką miałem okazję przeczytać. W moim prywatnym rankingu o najwyższe laury zdecydowanie lepszą pozycję mają choćby Amerykańska sielanka (recenzja ekranizacji w linku), Kompleks Portnoya, a przede wszystkim rewelacyjna Ludzka skaza. Aczkolwiek na razie nie prowadzę jeszcze kącika literackiego, chociaż w zamierzchłych czasach studenckich zdarzało mi się opisywać i polecać książki na forum naszego roku. Niemniej to czasy tak stare, że i tak o nich pewnie nikt już nie pamięta, dlatego też, zanim pogrążę się w nostalgii, przejdę do sedna.
źródło: Home Box Office (HBO)
Urodzony w Newark amerykański pisarz żydowskiego pochodzenia w swojej twórczości wielokrotnie odnosił się do rodzinnych stron i nie inaczej jest także w Spisku przeciwko Ameryce. W książkowym pierwowzorze alternatywną wersję historii Ameryki oglądamy z perspektywy małoletniego Phillipa (Azhy Robertson), który wraz z rodziną zamieszkuje zdominowane przez społeczność żydowską Weequhic w Newark (stan New Jersey). Początek fabuły przedstawia burzliwy rok 1940, w którym nieoczekiwaną klęskę w wyborach prezydenckich w USA ponosi dotychczas urzędujący Franklin Delano Roosevelt. Czarnym koniem wyścigu o prezydenturę zostaje słynny lotnik Charles Lindbergh (Ben Cole), który po objęciu urzędu rozpoczyna dziwaczny flirt z III Rzeszą kategorycznie sprzeciwiając się przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do trwającego w Europie konfliktu. W wielką politykę mocarstw zostaje wpleciony los zwyczajnej żydowskiej rodziny zamieszkującej amerykańskie przedmieścia.
źródło: Home Box Office (HBO)
Chociaż "Spisek przeciwko Ameryce" przedstawia dosyć intrygującą wersję historii USA, to tak naprawdę jest to tło dla ukazania zwyczajnej egzystencji amerykańskiej rodziny o żydowskich korzeniach. Nie jest to może pokolenie, które totalnie wtopiło się w społeczeństwo zapominając całkowicie o swoim pochodzeniu, ale z drugiej strony trudno nazwać dom Hermana (Morgan Spector) i Bess Levinów (Zoe Kazan) świątynią judaizmu i pielęgnacji tradycji. Głowa rodziny to nieprzejednany zwolennik FDR, czerpiący przyjemność z słuchania audycji demaskującego naziolskie sympatie prezydenta nieprzejednanego komentatora politycznego Waltera Winchella (Billy Carter). Światopogląd Hermana wywiera ogromny wpływ na członków rodziny, w szczególności na jego bratanka Alvina (Anthony Boyle), który w pewnym momencie stwierdza, że słuchanie radia i nic nie robienie nie wystarczy do zmiany świata na lepsze. Ale w Newark nie wszyscy są aż tak wyrobieni politycznie lub po prostu pragną, aby ich działalność została pozostawiona w spokoju (m.in. zblatowany z żydowską przestępczością zorganizowaną brat Hermana).
źródło: Home Box Office (HBO)
"Spisek przeciwko Ameryce" jest także fascynującym studium budzenia się nastrojów nacjonalistycznych i antysemickich (co można zobaczyć już w czołówce). Wykalkulowane działania prezydenta Lindbergha wprowadzają nieoczekiwany strach i przerażenie wśród żydowskiej społeczności, która wiodła dotychczas w miarę spokojną egzystencję. Kontrowersyjne programy relokacji osób żydowskiego pochodzenia do innych stanów, przyjmowane przez Kongres bez większego sprzeciwu, pokazują w jaki sposób demokratyczne metody działania rządzących mogą doprowadzić do prawdziwej tragedii i pogromów. Początkowe niedowierzanie, że ktokolwiek w USA może ograniczać w ten sposób wolności obywateli by wprowadzać drugą kategorię ludzi, zmienia się nagle w lęk o dalszą egzystencję w Newark i poważne rozważania nad emigracją do pobliskiej Kanady. Abstrahując od szokujących scen rozgrywających się w trakcie podróży po Seldona (Jacob Laval), warto zwrócić uwagę na początkowy moment, w którym Herman dostaje propozycję awansu i objęcia nowego rewiru dla towarzystwa ubezpieczeniowego. Rodzinna wycieczka w celu zbadania innej części miasta zamienia się w gorzką wyprawę do okolicy opanowanej przez wyraźnie sprzyjający III Rzeszy element. "Spisek przeciwko Ameryce" pokazuje także fatalne skutki podatności na propagandę dzieci i nastolatków – wbrew woli Hermana jego starszy syn Sandy (Caleb Malis) staje się twarzą jednego z rządowych programów integracji żydowskich dzieci. Warto także skupić się na tragicznej postaci rabina Bengelsdorfa (John Turturro), który od początku wspiera kandydaturę Charlesa Lindbergha. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że tacy ludzie jak Lindbergh czy Henry Ford istnieli naprawdę i naprawdę prezentowali tak kontrowersyjne poglądy.
źródło: Home Box Office (HBO)
Aktorstwo to z pewnością duża zaleta "Spisku przeciwko Ameryce". Chociaż Azhy Robertson, wcielający się w pociesznego Phillipa, wypada trochę blado, to jednak reszta obsady jest naprawdę dobra. Przede wszystkim warto pochwalić Morgana Spectora za wybitną kreację Hermana – twardego i niezłomnego ojca, z mocnym kręgosłupem moralnym i gotowego do walki za swoje przekonania, ale jednocześnie troszczącego się o swoją rodzinę. Anthony Boyle został po prostu idealnie obsadzony w roli bratanka Hermana. Alvin, jako młody gniewny, idzie znacznie dalej niż wuj, wcielając idee walki z nazizmem w życie. Późniejszy konflikt między Hermanem i Alvinem został przedstawiony niezwykle naturalistycznie (ogólnie Herman wydaje się być konfliktowym człowiekiem z powodu swojego uporu, kłócąc się ze starszym synem, Alvinem czy bratem Montym, który mimo wszystko wspiera go w trudniejszych chwilach). Fajnie wypada także Calib Malis (Sandy) jako inteligentny chłopak, który staje się propagandowym, bezwolnym narzędziem wielkiej polityki. Nie można również pomijać kreacji kobiecych. Zoe Kazan (Bess) wcieliła się w przejmującą rolę żony i matki, swoiste wcielenie zdroworozsądkowego i przyszłościowego myślenia. Z kolei Winona Ryder, grając siostrę Bess, Evelyn, świetnie sportretowała konformizm i oportunizm swojej bohaterki, który finalnie prowadzi do dramatycznego, rodzinnego konfliktu. Na koniec zostawiam genialną rolę Johna Turturro, który wcielając się w żydowskiego rabina z Południa (co brzmi trochę dziwnie), stał się jedną z najbardziej tragicznych postaci w serialu.
źródło: Home Box Office (HBO)
To jeśli jest tak fajnie, to co poszło nie tak? Jak już pisałem we wstępie, moim zdaniem nie jest to najlepsza powieść Philipa Rotha i twórcy serialu nie mogli po prostu wykrzesać więcej z literackiego pierwowzoru (ogólnie im bliżej było końca, tym bardziej autor szedł na skróty). Generalnie jest to dosyć wierna ekranizacja, aczkolwiek miałem wrażenie, że w pewnych (finalnych) momentach akcja potoczyła się trochę za szybko (w przeciwieństwie do początku serialu, gdzie wlokła się niemiłosiernie) i można ją było rozciągnąć na osiem, a nie tylko sześć odcinków. Oczywiście fantastycznie odwzorowano Amerykę w początkach lat 40-tych XX wieku, więc można polecić ten miniserial choćby z tego powodu. Ale ponieważ przed nami druga tura wyborów, to fajnie byłoby gdybyście sprawdzili do czego prowadzi kategoryzowanie ludzi, walka z wyimaginowanym wrogiem, inwigilacja podejrzanego elementu i wprowadzenie obywateli drugiej kategorii. Wszystko leży w Waszych głosach (na szczęście kandydata, którego wspierają wypierdy germańskiego ducha lubiące brunatne koszule i faszystowskie parady nie ma już z nami)!
źródło: Home Box Office (HBO)
Ocena: 7/10.

sobota, 23 maja 2020

"The Mule" (2018)

For what it's worth, I'm sorry for everything.

Siedziałem sobie ostatnio w błogim nastroju w wannie rozmyślając czy każdy wstęp do recenzji musi wyglądać tak samo, no chyba jednak nie, doszedłem do wniosku, siedemsetna strona opowiadań zbioru Książę Nocy Nowakowskiego Marka przecież na liczniku, a w pamięci cały czas dobrej reminiscencje prozy Myśliwskiego Wiesława znakomitej, a także kiedyś młodej nadziei pisarstwa polskiego Masłowskiej Doroty Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną zawsze na propsie, w filmowym nawet wydaniu doskonała, z Szycem Borysem w Silnego pięknie roli zagranej, ale do tematu głównego powrócić należałoby, co by czytelnik zdezorientowany się nie czuł dłużej, no i ten Nowakowski, gites, grypsera, frajernia ciągle, to może by coś o przestępczości obejrzeć, o akurat na HBO GO "The Mule" się pojawił Eastwooda Clinta, legendy hollywoodzkiej w reżyserii i wykonawstwie pierwszoplanowym, o kartelach i narkotykach, to myślę sobie czemu nie, świeża pozycja, aż od koksu się bieli, nowością promieniuje, a do kina i tak nie pójdziemy ni chuja, fajnie, że do parku i lasu już można, po co było w ogóle zamykać, decyzja absurdalna i nonsensowna co najmniej, no ale to nie o tym dzisiaj tutaj piszemy, a o fabułę jeśli zaś się rozchodzi do akapitu poniższego zapraszam.
TM & © 2020 Warner Bros. Entertainment Inc.
Earl Stone (Clint Eastwood) to weteran wojny w Korei, który poświęcił się całkowicie uprawie kwiatów, zyskując spore uznanie i wiele nagród w swojej branży. Jednakże z powodu wiekowości naszego bohatera oraz niedoceniania potęgi Internetu nasz botaniczny heros musi zwinąć kiedyś dobrze prosperujący biznes i zwolnić swoich wiernych Portoryków. W obliczu życiowej porażki odwiedza swoją byłą żonę Mary (Dianne West), która przygotowuje wesele ich wnuczki Ginny (Taissa Farmiga). Jeden ze znajomych dziewczyny zachęca Earla do odwiedzin w pewnym warsztacie samochodowym, prowadzonym przez zaprzyjaźnionych meksykańskich ese. W efekcie nasz bohater zostaje amatorskim przemytnikiem na usługach potężnego meksykańskiego kartelu.
TM & © 2020 Warner Bros. Entertainment Inc.
Jakkolwiek fabuła brzmi absurdalnie to jest to produkcja oparta na faktach (w rzeczywistości wiekowy weteran II wojny światowej pracował dla meksykańskiego kartelu Sinaloa, któremu do niedawna przewodził niesławny Joaquín "El Chapo" Guzmán). Warto gloryfikować zasługi Clinta Eastwooda dla światowej kinematografii i docenić, że jeszcze żyje i mu się chce kręcić filmy, ale "Przemytnik" to naprawdę nie jest nawet solidne kino. Absurdalne rozwiązania i skróty fabularne (jakiś randomowy koleś kieruje nieznanego sobie człowieka do przemytniczej dziupli potężnego meksykańskiego kartelu, by podjął się przewozu narkotyków wartych setki tysięcy albo nawet miliony dolarów) kompletnie pozbawiają produkcję jakiegokolwiek realizmu. Dodajmy, że Earl w uznaniu zasług i wybitnych osiągnięć w przemycie poznaje samego przywódcę kartelu na grubym melanżu zorganizowanym ku jego czci w epickiej hacjendzie. Naprawdę już na etapie pisania scenariusza coś musiało zdecydowanie pójść nie tak, ponieważ wiele wątków zostanie po prostu niewyjaśnionych w żaden sposób (np. dalsze losy Julia, który miał nadzorować przerzuty Earla, czy też meksykańskich asasynów). W takiej wersji był to wymarzony stolec dla Nicolasa Cage’a, tylko należałoby podkręcić trochę tempo i dodać więcej akcji. Podobny pod względem starości "The Old Man & the Gun" z Robertem Redfordem miał o wiele więcej uroku i był zdecydowanie przyjemniejszy w odbiorze.
TM & © 2020 Warner Bros. Entertainment Inc.
Jednak najbardziej wkurwia mnie to, że "The Mule" w żaden sposób nie ukazuje szkodliwości procederu Earla. Nasz bohater wykonując kolejne kursy kosi coraz większy pieniądz, który rozpierdala na lokalne dziwki, alko na wesele wnuczki i przypałowe autko. Nie uświadczymy tu żadnej, nawet najmniejszej refleksji, że może jednak przemyt narkotyków dla meksykańskiego kartelu nie jest do końca moralnie w porządku i może wyrządzać poważne szkody w amerykańskim społeczeństwie. Nie, w "Przemytniku" to po prostu emocjonująca, beztroska wręcz przygoda dla staruszka u kresu życia. To trochę dziwne, zważywszy, że bohaterem jest zahartowany i twardy weteran wojny w Korei, który powinien posiadać sztywny kręgosłup moralny. Kolejna sprawa, że fakt, że Earl tak naprawdę ma w dupie swoją rodzinę, mimo wygłaszanych deklaracji, że jest inaczej. No bo czy lepiej spędzić te kilka pozostałych lat w gronie bliskich czy samotnie w więzieniu stanowym uprawiając kwiaty? Warto także zwrócić uwagę na dosyć pozytywny obraz DEA, raczej rzadko spotykany w Hollywood (chociaż kierownictwo agencji naciska na wyniki w korporacyjnym stylu). Absurdalnie wypadła scena z afroamerykańską rodziną i wymianą koła w aucie – kompletnie nie rozumiem czemu miało to służyć.
TM & © 2020 Warner Bros. Entertainment Inc.
Aktorstwo w "Przemytniku" nie jest może totalnie koszmarne, ale jest po prostu do bólu przeciętne. Z wyjątkiem Clinta Eastwooda, który de facto gra chyba znowu samego siebie albo postać z "Gran Torino", to ciężko kogokolwiek wyróżnić. Bradley "Tell Me Something Girl" Cooper (Bates), Laurence Fishburne (nawet nikomu nie chciało się wymyślić mu nazwiska) i  Michael Peña (Treviňo) są totalnie bezbarwni i nie robią praktycznie nic, abyśmy mogli zapamiętać ich występy. Ignacio Serrichio miał potencjał na fajną, dramatyczną rolę, ale postanowił kompletnie nic z tym nie zrobić.  Na Croma co tu w ogóle robi Andy Garcia?! Trochę lepiej jest w przypadku występów kobiecych: w szczególności dotyczy to grającej byłą żonę Earla Dianne West, jego córkę Alison Eastwood oraz wnuczkę Taissa Farmiga. W zasadzie najsympatyczniej wypada ekipa Meksów z warsztatu samochodowego.
TM & © 2020 Warner Bros. Entertainment Inc.
Chuj z rodziną, chuj z moralnością, nie wyszedł biznes z kwiatami, to będziemy rozwozić koks dla meksykańskiego kartelu. To jest skrótowy przekaz filmu Clinta Eastwooda. Sami zdecydujcie czy warto rozciągać to jedno zdanie na prawie dwie godziny seansu.
TM & © 2020 Warner Bros. Entertainment Inc.
Ocena: 4/10*

*Normalnie dałbym trójeczkę, ale przyznaję dodatkową gwiazdkę z szacunku dla Clinta za to, że jeszcze żyje, może i mu się chce.

niedziela, 12 kwietnia 2020

"The Lighthouse" (2019)

Should pale death, with treble dread,
make the ocean caves our bed,
God who hears the surges roll
deign to save our suppliant soul.

Praktycznie co roku w oscarowych nominacjach pomijany jest jakiś znakomity film (lub nawet kilka), który obiektywnie powinien mieć choćby szansę zawalczyć z nominowanymi mizeriami albo nawet zgarnąć parę statuetek. W tegorocznej edycja ta mało zaszczytna rola przypadła "The Lighthouse" w reżyserii Roberta Eggersa, znanego z fantastycznego "The VVitch: A New-England Folktale". Czarno-biała produkcja zyskała uznanie wyłącznie w jednej kategorii (nominacja za najlepsze zdjęcia), co osobiście uważam za absurd i nonsens, ale przecież się nie wkurwiam, ponieważ to nie ma znaczenia bo nic go w końcu nie ma. W zasadzie chyba powinien przyznawać własne nagrody i przestać wreszcie oglądać się na werdykty Akademii. Jednakże zanim to nastąpi postaram się Was jak najlepiej zachęcić do obejrzenia "The Lighthouse" w jakże ciężkich czasach zarazy. Od razu muszę przyznać, że od czasów studenckich mam bardzo wiele wspólnego z marynistyką, ponieważ często zdarzało mi się przebywać w przesyconych unikalnym zapachem piwnicach krakowskiego Starego Portu.
źródło: https://www.imdb.com/
Tworząc scenariusz Robert i Max Eggers zainspirowali się makabryczną historią, która wydarzyła się na początku XIX wieku w latarni Smalls Lighthouse położonej niedaleko półwyspu Marloes w Pembrokeshire u wybrzeży Walii. Niemniej akcja "The Lighthouse" została osadzona na małej, odludnej wysepce u wybrzeży Nowej Anglii, mniej więcej pod koniec XIX stulecia. Doświadczony latarnik i wilk morski Thomas Wake (Willem Dafoe) oraz były drwal Ephraim Winslow (Robert Pattinson) wyruszają do trudno dostępnej latarni morskiej na kilkutygodniową zmianę. Od samego początku panowie nie pałają do siebie zbytnią sympatią, ale w obliczu potężnego sztormu, który uziemia ich na oddalonym od lądu skrawku ziemi, ich wzajemne relacje zaczynają się znacząco pogarszać.
źródło: https://www.imdb.com/
"The Lighthouse" oczarował mnie już od pierwszych kadrów. Przede wszystkim należy docenić kolosalną pracę odpowiedzialnego za zdjęcia Jarina Blaschke (pracował również przy "The VVitch"), któremu udało się osiągnąć prawdziwą maestrię. Odnośnie czarno-białych zdjęć czytałem kiedyś wywiad z Davidem Lynchem o trudach kręcenia filmów w takiej kolorystyce dzięki czemu zyskałem świadomość, że piekielnie trudno zrobić to poprawnie i żeby przy okazji wyglądało dobrze na ekranie. Tutaj wszystko zagrało idealnie: wspaniałe zdjęcia, podkreślone rzadko spotykanym, prawie kwadratowym formatem obrazu (1.19 : 1), który de facto postarza film, znakomite kostiumy i charakteryzacja (Dafoe i Pattinson zapuścili naturalne brody i wąsy) oraz bezbłędna scenografia (plenery kręcono na przylądku Forchu w Nowej Szkocji) tworzą niepowtarzalną atmosferę. Dodatkowo trzeba oczywiście pochwalić przejmującą realizmem ścieżkę dźwiękową idealnie wprowadzającą grozę brutalnego, oceanicznego żywiołu oraz przeżycia bohaterów skłaniające ich ku szaleństwu (w szczególności powtarzający się stale, przerażający dźwięk syreny mgłowej). To wszystko czynniki, które złożyły się na wywołanie u widza nieustannego poczucia niepokoju oraz zatarcia się wrażenia między prawdziwymi wydarzeniami a halucynacjami czy też wytworami wyobraźni bohaterów. Klimat, klimat i jeszcze raz klimat! I teraz można sobie zadać pytanie dlaczego "The Lighthouse" nie dostał nominacji choćby za scenariusz, role męskie, reżyserię, najlepszy film, kostium, scenografię, dźwięk czy jeszcze wiele innych?
źródło: https://www.imdb.com/
Oczywiście trzeba także pamiętać, że nie jest to film łatwy i przystępny dla masowego widza (zapomnijcie o seansie przy niedzielnym obiadku i pomyślcie raczej o ciemnej, listopadowej nocy, gdy dmie mroźny wiatr, a drzewa wydają się czymś innym niż są w rzeczywistości, chociaż kto tam wie, ale sowy na pewno nie są tym, czym się wydają). Pod względem fabularnym trudno połapać się w rzeczywistości i fikcji tworzonej przez bohaterów i można pokusić się o wiele interpretacji. Twórcy oczywiście wskazują na inspirację motywami mitologicznymi: zazdrośnie strzegący ognia latarni Wake ma być swoistym Proteuszem (bóstwo morskie, syn Posejdona i Tetydy), natomiast ciekawy tejże tajemnicy, energiczny i młody Winslow uosabia Prometeusza (którego nikomu przedstawiać nie trzeba). Nie sposób w tym kontekście nie zwrócić uwagi na trytony, syreny i tym podobne stworzenia wprowadzające atmosferę fantastyczną. Oprócz greckich mitów można także dostrzec wpływy twórczości uznanych pisarzy takich jak choćby Herman Melville (m.in. Moby Dick) czy mistrz powieści grozy H.P. Lovecraft, a także wiele legend i przesądów typowo marynistycznych (np. o duszach marynarzy mieszkających w ptakach morskich).
źródło: https://www.imdb.com/
"The Lighthouse" to przede wszystkim popis aktorskich umiejętności dwóch aktorów. Robert Pattinson po raz kolejny dobitnie udowadnia, że potrafi być znakomitym aktorem zmywając z siebie błyszczącą się hańbę sagi "Zmierzch". Jego przejmująca rola Winslowa to prawdziwy popis powolnego popadania w szaleństwo, podlanego sosem okrutnej tajemnicy z przeszłości. Partnerujący mu na ekranie Willem Dafoe nie musi co rusz udowadniać swojej aktorskiej klasy, ale tym razem naprawdę zasłużył na co najmniej nominację do Oscara, a gdyby nawet otrzymał statuetkę wcale nie czułbym się z tym źle. Aktor znakomicie wcielił się w postać doświadczonego marynarza, kreując Wake’a na bezwzględnego, acz morzobojnego i wysoce zabobonnego wilka morskiego, który lubi najebać się w wolnej chwili i poznęcać nad żółtodziobem Winslowem, traktując go niemal jak niewolnika. Dafoe świetnie oddał również fascynację swojej postaci ogniem latarni, stając się kimś w rodzaju strażnika/kapłana płomienia. Zdecydowanie warto pochwalić obu aktorów także za świetne przygotowanie pod względem językowym – w szczególności wiązanki morskich przekleństw wyrzucane taśmowo przez Dafoe robią piorunujące wrażenie.
źródło: https://www.imdb.com/
"The Lighthouse" to znakomite, acz niełatwe i niebanalne kino, które wymaga od widza uwagi i pełnego zaangażowania. Uwielbiam tego rodzaju filmy i szczerze boleję nad prawie kompletnym pominięciem dzieła braci Eggers w tegorocznym Oscarach. Niemniej Wy się tym nie przejmujcie i śmiało bierzcie się za tę doskonałą produkcję z wyjątkowo niespokojnym klimatem.
źródło: https://www.imdb.com/
Ocena: 9/10.

Ps.
Nigdy nie zabijajcie morskich ptaków.