wtorek, 26 kwietnia 2016

"The Revenant"

As long as you can still grab a breath, you fight. You breathe... keep breathing. 


Przeglądając listę tegorocznych oscarowych nominacji w kategorii najlepszy film nie mogłem oczywiście pominąć największego chyba faworyta, czyli "The Revenant" (tuzin nominacji na 24 kategorie). Produkcja, którą wyreżyserował Alejandro González Iñárritu, ostatecznie zgarnęła jedynie trzy statuetki (reżyseria, zdjęcia, główna rola męska), przegrywając w najważniejszej kategorii ze "Spotlight". Jednakże z nieznanych mi przyczyn (prawdopodobnie lenistwo intelektualne) dosyć mozolnie zbierałem się, aby pójść do kina na najnowszą produkcję reżysera doskonałego "Birdmana", w efekcie czego film obejrzałem w domowym zaciszu w kilku podejściach. Z tego też powodu obawiam się, że moja ocena "Zjawy" może zostać trochę wypaczona przez warunki, w jakich doszło do projekcji. Możliwe, że kinowy seans mógłby znacząco wpłynąć na podwyższenie oceny, ale ponieważ do tego nie doszło, zarysowuję jedynie taką możliwość.
źródło: http://www.impawards.com
W "The Revenant" przedstawiono historię, która wydarzyła się naprawdę (oczywiście w rzeczywistości było trochę inaczej). W 1823 roku, w ośnieżonych ostępach dzisiejszej Południowej Dakoty, wyprawa dowodzona przez kapitana Andrew Henry’ego (Domhnall Gleeson), stara się zgromadzić jak najwięcej cennych skór dzikich zwierząt. Niestety wskutek brutalnego i zdradzieckiego ataku miejscowych Indian wielu członków ekspedycji ginie, a wartościowe towary w większości przepadają. Ocalali postanawiają zebrać co się da i wrócić na bardziej cywilizowane obszary, gdzie prawdopodobieństwo nagłego oskalpowania jest relatywnie mniejsze. W trakcie taktycznego odwrotu przewodnik i traper Hugh Glass (Leonardo DiCaprio) zostaje jeszcze brutalniej zaatakowany przez niedźwiedzicę. W efekcie odniesionych ran i zbliżającej się indiańskiej pogoni kapitan Henry postanawia pozostawić swojego człowieka w dziczy. Jednakże, w celu zapewniania Glassowi godnego, chrześcijańskiego pochówku pozostawia przy nim Fitzgeralda (Tom Hardy) oraz Bridgera (Will Poulter).
© 2016 Twentieth Century Fox Film Corporation
Miałem spore oczekiwania co do "The Revenant", albowiem medialnie napompowana bańka hype’u osiągnęła monstrualne rozmiary. Niestety od razu muszę napisać, że nie jest to produkcja na tak doskonałym poziomie jak "Birdman". Przy czym nie mogę oczywiście zaprzeczyć, że jest to również interesujący i znakomicie nakręcony film. Z pewnością za jeden z największych plusów należy uznać zdjęcia Emmanuela Lubezki’ego, który chyba naprawdę pokazał Everest swoich możliwości. Mistrzowsko bowiem zostały ukazane piękne krajobrazy, podkreślone wielością statycznych ujęć. Niemniej równie znakomicie (a może nawet jeszcze lepiej) wypadły dynamiczne sekwencje, w których można poczuć niemal jak siedząc w siodle tuż obok filmowych bohaterów. Owacja na stojąco i w pełni zasłużony Oscar! Pod względem scenografii "Zjawa", obok "Mad Maxa", wydaje mi się najlepszą zeszłoroczną produkcją. Przy czym, gdybym miał wybierać pomiędzy oboma filmami to wskazałbym raczej na dzieło Georga Millera, gdyż wykreowanie futurystycznego uniwersum wymaga o wiele więcej wyobraźni niż piękne ukazanie istniejących już plenerów.
© 2016 Twentieth Century Fox Film Corporation
Fabuła "Zjawy" nie jest specjalne skomplikowana – w zasadzie można napisać, że jest to klasyczna opowieść o bezwzględnej zemście. Co ciekawe i dosyć ironiczne, prawdziwy Hugh Glass zachował się z kolei dosyć po chrześcijańsku i oszczędził sobie polowania na swoich niedoszłych oprawców. Niemniej scenarzyści dla zwiększenia motywacji swojego bohatera dodali wątek w połowie indiańskiego dzieciątka, toteż łatwo zrozumieć niebywałą zawziętość i nieustępliwość Glassa. W gruncie rzeczy nie mam większych zarzutów fabularnych, aczkolwiek skutki oswobodzenia indiańskiej dziewczyny z rąk zdegenerowanej i rozpustnej bandy pijanych Francuzów trochę przypominają mi latynoski motyw z "Training Day". Ponadto "Zjawę" można również odbierać jako swoistą i wyjątkowo brutalną lekcję przetrwania w ośnieżonych ostępach. Coś w rodzaju XIX-wiecznego "Ultimate Survival" w wersji hardcore, gdzie Beara Gryllsa w roli prowadzącego zastępuje Hugh Glass. Do niezaprzeczalnych walorów edukacyjnych należy przede wszystkim zaliczyć sposoby zdobywania pożywienia, schronienia (chociaż to już znamy z "Imperium Kontratakuje") oraz udzielania sobie pierwszej pomocy. Warto docenić także walory lingwistyczne – występujący w filmie Francuzi oraz Indianie posługują się ojczystymi językami.
© 2016 Twentieth Century Fox Film Corporation
Odnośnie aktorstwa nie uciekniemy oczywiście od pewnych kontrowersji. Po wielu latach walki z bezwzględną Akademią, Leonardo DiCaprio otrzymał wreszcie upragnionego Oscara. Niemniej jego zwycięstwo budzi u mnie trochę niesmak – w ostatnich latach zagrał bowiem o wiele lepiej (vide "The Wolf of Wall Street"), a mimo to musiał obejść się smakiem. Z drugiej strony przy tak słabych nominacjach (Matt Damon – LOL) porażka mogłaby zakończyć się samobójstwem tego znakomitego aktora. Do Glassa w wykonaniu DiCaprio naprawdę trudno się przyczepić, ale tak jak pisałem powyżej Leonardo może wznieść się na o wiele wyższy poziom. Tym razem w roli głównego adwersarza naszego bohatera wystąpił Tom Hardy. Za rolę Fitzgeralda należą mu się oczywiście oklaski – trudno przecież stworzyć tak realistyczną postać, przepełnioną egoizmem, chciwością oraz pragmatyzmem by nie popaść przy tym w jakąś przesadę. Z fajnej strony pokazał się także Will Poulter, wcielający się w leszcza o trochę szlachetniejszych motywacjach. Zastanawiałem się jak w takiej konwencji wypadnie Domhnall Gleeson, ale chłopak poradził sobie znakomicie i mam nadzieję, że w przyszłości będzie pojawiał się w najwięcej znaczących produkcjach.
© 2016 Twentieth Century Fox Film Corporation
Długo rozmyślałem nad oceną "Zjawy". Początkowo planowałem wystawić mocarną siódemkę, jednakże po refleksji nad wizualnym pięknem filmu postanowiłem podnieść notę o jedną gwiazdkę. Jednakże wtedy przypomniałem sobie, iż obejrzenie tej produkcji zajęło mi tak naprawdę kilka ładnych podejść, a obecnie nie pałam jakoś większym entuzjazmem by odpalić sobie kolejny seans. Ponieważ coś musi być na rzeczy nie mogę z czystym sumieniem wystawić "The Revenant" aż tak wysokiej oceny. "Birdman" miał tak duży wpływ na moją percepcję filmowej rzeczywistości, że jak w piosence Rebel Yell Billy’ego Idola chcę po prostu more, more, more! Jednakże polecam Wam zapoznać się z tą XIX-wieczną opowieścią o przetrwaniu i zemście, ponieważ jest to nadzwyczaj solidna produkcja podparta pięknymi zdjęciami oraz doskonałym aktorstwem.
© 2016 Twentieth Century Fox Film Corporation
Ocena: 7/10.

środa, 13 kwietnia 2016

"Thief" (1981)


What are you doing in your life that is so terrific?


Tymczasowo postanowiłem odpocząć od kinowych nowości, by przenieść się w czasie do początku lat 80-tych ubiegłego stulecia, gdy Michael Mann nie cieszył się jeszcze statusem uznanego reżysera, lecz dopiero stawiał pierwsze kroki w filmowym rzemiośle. Dzisiaj na warsztacie wylądował zatem "Thief" ("Złodziej") z 1981 roku. Dzieło o tyle ciekawe, iż wydaje mi się, że jest wyjątkowo mało znane w Polszy – przynajmniej nie potrafię sobie przypomnieć, abym w mojej wieloletniej, telewizyjnej odysei miał kiedykolwiek okazję zapoznać się z tą produkcją. Po seansie śmiało mogę stwierdzić, że naprawdę warto, ale i tak głównie chciałem się przekonać w jaki sposób zaczynał twórca "Miami Vice" oraz "Gorączki". Poza tym "Thief" to jeden z filmów, którym za pośrednictwem "Drive", swoisty hołd złożył Nicolas Winding Refn.
źródło: http://www.impawards.com
W świetle dnia Frank (James Caan) może jawić się jako zwyczajny biznesmen z Chicago. Starając się związać koniec z końcem i zapewnić sobie egzystencję na godnym poziomie nasz bohater zajmuje się handlem samochodami oraz prowadzeniem baru. Jednakże kiedy zapada zmrok daje znać o sobie mroczna przeszłość i drugie oblicze byłego skazańca. Aby wnieść się na finansowe wyżyny Frank zajmuje się tym, co umie najlepiej – rozpruwa skomplikowane sejfy. Ponieważ jest niezwykle utalentowanym specjalistą nie może narzekać na brak zleceń i niezwykle ceni sobie niezależność. Niemniej, sytuacja zaczyna zmieniać się, gdy zadłużony paser rozstaje się z życiem, a srogo wyrolowany Frank stara się odzyskać wynagrodzenie od przedstawicieli lokalnej przestępczości zorganizowanej.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
"Thief" zadziwił mnie kompletnie niezwykle fachowym podejściem do organizowania skomplikowanych kradzieży. Tak naprawdę przez większość filmu oglądamy bowiem techniczne przygotowania ekipy Franka do spektakularnego skoku. Mozolne zabawy z kablami, wizyty u zaprzyjaźnionych metalurgów czy próby rozgryzienia wszystkich systemów alarmowych są na porządku dziennym. Może nie brzmi to szczególnie porywająco, ale uwierzcie mi, że film ogląda się naprawdę świetnie. Co więcej, wykorzystane w produkcji metody otwierania sejfów oraz urządzenia do rozpruwania, których używają bohaterowie, są jak najbardziej prawdziwe (do roli konsultanta technicznego został zatrudniony były złodziej, John Santucci, który pojawił się także na ekranie jako skorumpowany gliniarz Urizzi) . Już otwierająca scena, która rozgrywa się niemal bez słów i stanowi swoisty popis nieprzeciętnych umiejętności naszego bohatera, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Ale przecież im dalej w las, tym więcej drzew – ilość późniejszych filmowych nawiązań do "Złodzieja" jest nieprzeciętna. Żeby nie zamulać statystykami pozwólcie, że posłużę się dosyć świeżym przykładem: pamiętacie jak w "Sicario" w meksykańskiej rezydencji barona narkotykowego Alejandro spotkał pokojówkę? W "Thief" dostajemy zatem niezwykle podobną scenę, w której Frank zachowuje się dokładnie tak samo.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Chicago, w którym rozgrywa się większość akcji filmu, to na pozór normalna, amerykańska metropolia. Jednakże wystarczy trochę zboczyć z głównych ulic, aby znaleźć się w gąszczu złożonych powiązań między przestępcami i policją. Leo (Robert Prosky), lokalny przedstawiciel wszechwładnego, kryminalnego syndykatu może załatwić niemal wszystko o co poprosisz (od sprzętu do napadu przez klawą rezydencję po … dziecko), o ile grzecznie grasz w jego drużynie. Miejscowi przedstawiciele prawa i porządku zamiast zajmować się zamykaniem niebezpiecznych zbrodniarzy, wymuszają haracze od uczciwych przestępców (a gdy nie chcesz się dołożyć do policyjnego funduszu emerytalnego dostajesz kontrolny wpierdol). Ale przecież życie Franka to nie samo rozpruwanie sejfów. W filmie znalazło się również miejsce na dosyć niestandardowy, rzekłbym wyrachowany, pragmatyczny i biznesowy, wątek miłosny. Akurat w tym aspekcie, w przeciwieństwie do wielu innych produkcji, nie uświadczyłem lipy. Za wielkim plus filmu można uznać również znakomitą ścieżkę dźwiękową stworzona przez niemiecki zespół Tangerine Dream. Oczywiście będzie to zaleta główne dla osób pogrążonych w nostalgicznej tęsknocie za solidnym, elektronicznym brzmieniem z początku lat 80-tych ubiegłego stulecia. Niemniej, osobiście uważam, iż muzyka została wspaniale dobrana, przez co bardzo dobrze komponuje się z filmowymi wydarzeniami. Dlatego też kompletnie nie potrafię zrozumieć z jakiego powodu ścieżka dźwiękowa "Złodzieja" została nominowana w kategorii najgorsze OST w drugiej edycji Złotych Malin.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Jeśli chodzi o aktorstwo to "Złodzieja" mogę podsumować wyłącznie dwoma słowami: James Caan. Frank w jego wykonaniu wypada po prostu olśniewająco epicko – myślę, że jest to nawet lepsza rola niż Sonny Corleone z "Ojca Chrzestnego". W szczególności znakomicie wypadły monologi oraz momenty, w których były skazaniec z poważnego, chłodnego biznesmena przeistacza się nieokrzesanego chama epatującego roszczeniowo-arogancką postawą. Wyraz twarzy Franka wypowiadającego kwestię You talking to me or somebody else walk in this room? na zawsze wrył mi się głęboko w pamięć. Nie da się ukryć, że James Caan od samego początku chwycił film za jajca i nie wypuścił ich aż do napisów końcowych. A na drugim planie oprócz debiutującego na dużym ekranie w dosyć późnym wieku Roberta Prosky’ego znaleźli się m.in. James Belushi (Barry), Dennis Farina (Carl) oraz popularny piosenkarz country i aktor w jednej osobie, Willie Nelson (Okla). Warto również zwrócić uwagę na Tuesday Weld wcielającą się w Jessie.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Abstrahując już od znakomitego poziomu "Złodzieja" film Michaela Manna warto obejrzeć choćby dla wpływu, jaki wywarł na wiele późniejszych produkcji. Dodajmy do tego jeszcze epicką rolę Jamesa Caana, intrygującą historię, realizm złodziejskiego rzemiosła oraz doskonale dobraną ścieżkę dźwiękową. Czy można oczekiwać czegoś więcej?
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 8/10

sobota, 2 kwietnia 2016

"The Hunger Games: Mockingjay - Part 2"



Dzisiaj wreszcie nastał długo oczekiwany i pamiętny dzień, w którym dojdzie do ostatecznej rozprawy z serią "The Hunger Games". Po pierwszej części nie przejawiałem zbyt optymistycznego nastawienia do tematu, ale dostrzegałem pewien ukryty potencjał. Druga odsłona to z pewnością miłe zaskoczenie i solidna dawka rozrywki na konkretnym poziomie, przez którą zacierałem ręce na spektakularny finał. Jednakże pierwszy epizod ostatniej części okazał się dla mnie nawet nie siarczystym policzkiem wymierzonym przez twórców "Igrzysk Śmierci", ale monstrualnym kindybałem w szamot. Wtedy to postanowiłem wykreślić "Mockingjay – Part II" z mojej listy obowiązkowych seansów kinowych. Jednakże, ponieważ czuję się wyjątkowo niekompletny, gdy nie kończę czegoś co zacząłem (w efekcie tej ułomności obejrzałem wszystkie sezony "Prison Break"), spadł na mnie obowiązek zaliczenia ostatniej części ostatniej części "The Hunger Games" (tym razem naprawdę ostatniej – przynajmniej taką żywię nadzieję).
źródło: http://www.impawards.com
Po tym, jak w pierwszej odsłonie "Kosogłosa" dowiedzieliśmy się wreszcie gdzie jest Peeta (Josh Hutcherson), zjednoczone przed przewodnictwem Dystryktu XIII siły rebelii planują ostateczne rozwiązanie kwestii supremacji Kapitolu. Oczywiście zaszczytna rola w tymże epokowym wydarzeniu została również przypisana Katniss (Jennifer Lawrence). Jednakże dzielna i niezłomna dziewczyna nie weźmie udziału w bezpośrednich starciach z siłami opresyjnego reżimu, lecz podążając za wojskami rebelii ma skupić się na kręceniu materiałów propagandowych. Jak łatwo się domyślić przebiegły plan prezydent Coin (Julianne Moore) nie przypada naszej bohaterce do gustu i tradycyjnie już, niczym Frank Sinatra, postanawia pójść własną drogą.
TM & ©2015 Lions Gate Entertainment Inc.
Jak wspomniałem we wstępie druga część "Kosogłosa" to ostatnia odsłona "Igrzysk Śmierci" (chociaż wyraźnie dostrzegam potencjał na prequele). Czego zatem oczekiwałem od długo wyczekiwanego finału? Epickiej bitwy z rebeliantów z siłami Kapitolu, widowiskowości, wartkiej akcji! A zamiast tego obejrzałem smętne rozmowy o uczuciowym trójkącie, nudne pogadanki o niczym, mało dynamicznej akcji oraz zdecydowanie za wiele ugly cry face. Toż to zakrawa na absurd i nonsens! Ponadto twórcy zaserwowali kilka motywów, które wymykają się mojemu pojmowaniu przedstawionej rzeczywistości. Pierwszy przykład to zmiechy/zmieszańce (jak się dowiedziałem z Internetu są to genetycznie zmodyfikowane stworzenia hodowane w laboratoriach Kapitolu), które wyglądają niczym trochę większy i agresywniejszy Gollum, dodatkowo uzależniony od cracku. Z tego co pamiętam, w żadnej części filmowych "Igrzysk Śmierci" nie było mowy o tym gównie, więc mogłem być z deczka zaskoczony. Druga, w zasadzie nawet bardziej szokująca, sprawa to kobieta-tygrys. Tu komentarz nie jest wystarczający (poza tym nasuwa mi się jedynie WTF?), trzeba to zobaczyć na własne oczy.
TM & ©2015 Lions Gate Entertainment Inc.
Oglądając ostatniego "Kosogłosa" zastanawiałem się kiedy właściwie Kapitol przegrał tę wojnę. W poprzedniej części prezydent Snow napierdalał przecież bombami w Dystrykt XIII aż trzeszczało. A tymczasem, po idiotycznej decyzji Antoniusa (Robert Knepper, legendarny T-Bag z "Prison Break"), elitarne siły utknęły zasypane przez rebelię w jakiejś górskiej twierdzy! Brawo za wybranie na strategosa człowieka o tak wysoce rozwiniętej wyobraźni.  Niemniej wkrótce okazuje się, że były to ostatnie wartościowe jednostki reżimu (lotnictwo też tam ugrzęzło?) i droga do stolicy stoi otworem. W filmie nie zobaczymy zatem epickich bitew, które doprowadziły Kapitol na skraj upadku. Jednakże całe miasto usłane zostało tzw. kokonami – urządzeniami, które opierając się na magicznej technologii stanowiły śmiertelne niebezpieczeństwo dla biednych rebeliantów szturmujących metropolię. Otóż te pułapki są niekiedy tak finezyjne, absurdalnie złożone i nieużyteczne, że aż warto spytać czy nie lepiej było postawić na zawsze solidne siły pancerne i lotnicze? Abstrahując od miotaczy płomieni pragnę zwrócić Waszą uwagę na kokon, który po aktywacji zamknął wejścia na dziedziniec budynku i nie wiadomo skąd zaczął pompować ogromne ilości czarnej mazi, w której mieli utonąć nasi bohaterowie. Trzeba mieć prawdziwą fantazję! Oczywiście, można było również postawić na zawsze skuteczne miny przeciwpiechotne i przeciwpancerne, a dodatkowo usiać miasto snajperami, ale przecież nie jest to wystarczająco finezyjne rozwiązanie. Kolejna szokująca z mojej perspektywy sprawa to straszliwa sztampowość "Kosogłosa". Postacie drugoplanowe giną w regularnych odstępach czasowych, oczywiście niemal wyłącznie w bohaterskich okolicznościach (czasem zdarza się im nawet wygłosić krótki, pełen patosu monolog). A w jaki sposób pozostać nierozpoznanym w samym sercu Kapitolu, gdzie na każdym rogu wisi twoja podobizna? Wystarczy założyć płaszcz z kapturem! A co zrobić, gdy strażnicy pokoju niemalże demaskują twój bezbłędny kamuflaż? Nic, wystarczy poczekać na nieoczekiwany atak rebeliantów. Poza tym uważam, że gdyby Boggs albo w szczególności Gale mieli jaja ze stali to Peeta nie dożyłby do połowy filmu.
TM & ©2015 Lions Gate Entertainment Inc.
Pomyje i gorzkie żale wylane, więc czas przejść do nielicznych pozytywów. Niezaprzeczalnie druga odsłona "Kosogłosa" jest zrealizowana naprawdę sprawnie i potrafię docenić solidne rzemiosło. Efekty specjalne może nie są specjalnie przełomowe, ale także nie raziły mnie szczególnie komputerową nachalnością. Jeżeli miałbym wskazać dlaczego warto obejrzeć ten film to dostrzegam dwa główne powody. Pierwszy to interesująca scena bombardowania ludności cywilnej pod rezydencją prezydenta Snowa – oczywiście muszę jednak podkreślić, że zdecydowanie zabrakło odwagi w pokazaniu makabrycznych skutków tej zbrodni wojennej. Gdyby zrobiono to choćby tak dobrze jak w "Mieście 44" to byłbym skłonny podnieść ocenę o jedną gwiazdkę za nieszablonowe podejście do tematu. Drugi powód to znakomita rozmowa Katniss i prezydenta Snowa w szklarni – nie wiem czy może nawet nie jest to najlepsza scena w całej serii (oczywiście głównie z powodu Donalda Sutherlanda). Przyznacie jednakże, iż jak na ponad dwugodzinną produkcję to troszkę mało, nieprawdaż?
TM & ©2015 Lions Gate Entertainment Inc.
Z nieukrywanym żalem oglądałem niemal nieustanną ugly cry face w wykonaniu Jennifer Lawrence. Gdzież się podziała zjawiskowa panna Katniss Everdeen? – pytałem z niedowierzaniem. Otóż Kosogłos w wyjątkowej postaci pojawia się tylko raz i to na dodatek pod sam koniec filmu. Nie chcę tutaj również wspominać o wyborach uczuciowych naszej bohaterki, bo jak absurdalna i nieuzasadniona niczym jest to sytuacja może dostrzec każdy. Josh Hutcherson tym razem wciela się w Peetę wychodzącego powoli z uzależnienia od mefedronu. Na tle jego miałkości Liam Hemsworth (Gale) mieni się niczym supernowa. Woody Harrelson w dalszym ciągu gra zapijaczoną wersję samego siebie, a Julianne Moore wydaje się tworzyć podręcznikowy przykład kreacji zimnej suki pozbawionej wszelkich skrupułów. Odniosłem natomiast wrażenie, że sceny ze zmarłym Philipem Seymourem Hoffmanem znalazły się w filmie trochę na siłę. Niemniej po raz kolejny produkcję kompletnie zawłaszczył Donald Sutherland – nie potrafię sobie wyobrazić nikogo innego w roli prezydenta Snowa i w mojej opinii to właśnie ten aktor jest największym zwycięzcą całego przedsięwzięcia.
TM & ©2015 Lions Gate Entertainment Inc.
Recenzja trochę się rozciągnęła w czasie i przestrzeni, ale wreszcie nastał czas na podsumowanie. Jako ostatnia część cyklu "Kosogłos" kompletnie zawiódł moje oczekiwania (a raczej oczekiwania jakie miałem przed obejrzeniem pierwszej części finału). Żenujące, idylliczne zakończenie uwydatnia jedynie miałkość "Igrzysk Śmierci" jako całości. Oczywiście brakuje odpowiedzi na wiele pytań, które mnie nurtują po upadku Kapitolu. Niemniej twórcy poszli na łatwiznę, olewając nieuchronny problem anarchii po likwidacji opresyjnego reżimu i skupili się na bajkowej przyszłości Katniss. Po drugiej części serii miałem naprawdę wybujałe oczekiwania, ale niestety okazało się, że był to jedynie ulotny one-time wonder. Pozostaje jedynie po raz kolejny oddać się ubolewaniom nad zmarnowanym potencjałem "The Hunger Games" i wyczekiwać na ewentualny reboot.
TM & ©2015 Lions Gate Entertainment Inc.
Ocena: 5/10 (jedna gwiazdka za Donalda Sutherlanda).

Recenzje pozostałych części:
Ps.
Nie czytałem książkowych pierwowzorów, więc rozpatruję "The Hunger Games" wyłącznie z poziomu filmowego.