niedziela, 21 grudnia 2014

"Jeziorak"



Kontynuując udział w zimowej edycji Sztuki za 6-stkę postanowiłem wybrać się na kolejną tegoroczną polską produkcję o dużym potencjale. "Jeziorak", wyreżyserowany przez Michała Otłowskiego na podstawie jego własnego scenariusza, zapowiadał się co najmniej ciekawie, a zważywszy, że moja ostatnia passa filmowych wyborów kończyła się przeważnie ocenami 8/10 (przy czym należy podkreślić, że nadrabiałem zaległości ze Stanleya Kubricka) liczyłem na podtrzymanie hossy. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie to dla mnie oczywiście kompletny no name, ale skoro debiutanckie "Hardkor Disko" Krzysztofa Skoniecznego wypadło tak znakomicie to czemu Michałowi Otłowskiego miałoby się nie udać? Niemniej zadanie było niełatwe, ponieważ "Jeziorak" zapowiadano jako kryminał. Nie dość, że w filmowej Polszy nie jest to najbardziej popularny gatunek (co dziwi niezmiernie, jeśli spojrzeć na najbardziej poczytne powieści), to na dodatek w USA oraz Skandynawii powstają liczne produkcje co najmniej solidne (jak na przykład "The Girl with the Dragon Tattoo"), a momentami ocierające się nawet o mistrzostwo (wspomnijmy choćby casus "True Detective"). Moim zdaniem zaskoczyć świadomego widza w tej kategorii jest zatem niezwykle ciężko, więc doceniam odwagę reżysera i scenarzysty.
źródło: http://www.filmweb.pl
Jak wyraźnie wskazuje tytuł akcja filmu została osadzona w obrębie Pojezierza Iławskiego. Śmiało można postawić pytanie czyż nie zrobiono tego celowo jako ukłon ku skandynawskim krajobrazom? Podkomisarz Iza Dereń (Jowita Budnik) z komendy powiatowej w jakimś zadupnym miasteczku, którego nazwę zaraz zapomniałem, zajmuje się sprawą zabójstwa wyłowionej z jeziora prostytutki. Czas na trudne dochodzenie nie jest najlepszy, ponieważ nasza bohaterka jest w zaawansowanej ciąży, a ojciec dziecka i jego partner zaginęli przed dwoma dniami w wysoce tajemniczych okolicznościach. Aby przyspieszyć tok śledztwa komendant Wolski (Mariusz Bonaszewski) przydziela do sprawy rookie’ego, aspiranta Marca (Sebastian Fabijański). Wbrew pierwszym wrażeniom chłopak okazuje się utalentowanym śledczym, a z pozoru niepowiązane sprawy zaczynają się stopniowo układać w dramatyczną całość.
źródło: http://www.filmweb.pl
Nawet średnio ogarnięty widz powinien zauważyć, że "Jeziorak" jawnie i wyjątkowo mocno inspiruje się skandynawskimi kryminałami oraz ich amerykańskimi ekranizacjami. Można rzecz, że z tego powodu film Michała Otłowskiego pod wieloma względami jest po prostu oderwany od polskiej, pszenno-buraczanej rzeczywistości. Zacznijmy od krajobrazów, które są oczywiście niezaprzeczalnie rodzime (choć mniejszość niemiecka może mieć inne zdanie), niemniej jak już wspomniałem powyżej, kojarzą mi się raczej ze Skandynawią. Warto dodać, że w filmie nie ma ani krzty słońca. Widzieliście kiedykolwiek produkcję poświęconą polskiej policji, w której nie pije się w ogóle wódki? Oczywiście, ktoś może podnieść słuszny zarzut, że główna bohaterka jest brzemienna bardzo, ale nie dotyczy to przecież jej kolegów z komisariatu! Dodam również, że poziom bluzgania wydaje się niezwykle niski, rzekłbym nawet śladowy. Ponadto cała intryga jest niezwykle linearna i idzie niemal jak po sznurku. W "Jezioraku" nie ma miejsca na błędne tropy, spektakularne wtopy czy ślepe uliczki – podkomisarz Dereń od niemal każdej napotkanej postaci wydobywa kluczowe informacje, które posuwają śledztwo naprzód. Odpowiedzcie sobie zatem na proste pytanie: czy dysponując wiedzą o setkach śledztw umorzonych z braku dowodów czy też dochodzeń ciągnących po kilka lat bez wyraźnego efektu jesteście w stanie uwierzyć w prawdziwość "Jezioraka"?
źródło: http://www.filmweb.pl
Skandynawsko-amerykańskie odchylenie przejawia się również w sztampowości produkcji Michała Otłowskiego. W filmie pojawia się jedna z najczęściej wykorzystywanych klisz: chociaż lokalna policja jest do cna pogrążona w korupcji, to istnieją przecież nieskalani nią agencji federalni, po prostu nieprzekupni ludzie spoza układu. W "Jezioraku" rolę nietykalnych pełni ekipa z komendy wojewódzkiej, dowodzona przez zimnego Vogta (Michał Żurawski). Swoją drogą w pracy policji zdecydowanie brakuje realizmu. Oczywiście nie mówimy tutaj o poziomie z bling blingowych produkcji TVN, ale twórcy troszkę przegięli. Naprawdę chcecie bym uwierzył, że jakaś zadupna powiatowa komenda ma taki sprzęt i porusza się po okolicy takimi autami? No cóż, może czasy się zmieniły, a mi brakuje wiary? Do innych bardzo typowych rozwiązań należy dodać także prostytutki za wschodniej granicy oraz lokalne układy biznesowo-policyjne. Mam również ogromne pretensje za jedno z rozwiązań fabularnych (można to uznać za spoiler). Zwróćcie uwagę na scenę podpalenia samochodu: potrafię zrozumieć, że pasażerowie z przodu dostali gazem po oczach i byli oszołomieni, ale dlaczego człowiek siedzący z tyłu postanowił nie wysiadać z auta i zginąć w eksplozji (która swoją drogą nastąpiła błyskawicznie)? Równie sensownie wypadli profesjonalni asasyni bezsensownie ostrzeliwujący domek letniskowy. Cóż za absurdalnie niepolska scena!
źródło: http://www.filmweb.pl
Z pewnością wielkim plusem "Jezioraka" jest obsada. Do głównych ról zaangażowano bowiem aktorów, których twarze (przynajmniej z mojej perspektywy) nie są totalnie opatrzone. Jowita Budnik na ekranie prezentuje się naprawdę solidnie i kupuję postać podkomisarz Dereń w jej wykonaniu. Oczywiście policjantka jest może trochę zbyt doskonała doskonała, ale to już raczej wynika z ułomności scenariusza. Poprawnie wypadł natomiast Sebastian Fabijański, aczkolwiek nie jest to kreacja wyróżniająca się na tle setek innych sidekicków. Oklaski z pewnością powinni natomiast otrzymać Mariusz Bonaszewski za dobrą rolę komendanta Wolskiego, Michał Żurawski wcielający się w bezwzględnego Vogta oraz Łukasz Simlat za małomównego Bryla. Na drugim planie przewija się natomiast wiele znanych twarzy – m.in.: Przemysław Bluszcz, Lech Dyblik czy choćby Stanisław Brudny. Totalnym niewypałem okazało się natomiast zaangażowanie Agaty Buzek, o którym dowiadujemy się już w trakcie napisów początkowych (ze specjalnym udziałem). Dlaczegóż, pytałem rozpaczliwie oglądając jej ekranowe wygibasy. Córka znanego polityka jest w "Jezioraku" potrzebna jak przysłowiowej kurwie deszcz. Czyż hajs zgadzał się za bardzo?
źródło: http://www.filmweb.pl
Brak pierwiastka polskości sprawia, że "Jeziorak" staje się produkcją uniwersalną, która mogłaby rozgrywać się w dowolnym miejscu w Skandynawii, Nowej Fundlandii czy choćby w mniej popularnych zakątkach Missouri (szczególnie bimbrownia kojarzy się z fabrykami metamfetaminy z "Winter’s Bone"). Chociaż w recenzji pojawiły się niemal same hejty, to muszę przyznać, że film jest nakręcony bardzo solidnie i pod względem realizycyjnym nie ma się do czego przyczepić. Co więcej kilka ujęć jest naprawdę niezwykle klimatycznych. Czy warto zatem obejrzeć "Jezioraka"? Tak jak wielokrotnie powtarzałem każda projekcja w jakiś sposób wpływa na nasze życie, każdy seans poszerza naszą wiedzę. Zobaczcie zatem jak w pszenno-buraczanej Polszy nakręcono film pozbawiony pierwiastka polskości na modłę skandynawsko-amerykańską. Pod wieloma względami ciekawe doświadczenie, chociaż ocena relatywnie niska.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 5/10.

sobota, 13 grudnia 2014

"The Best Offer" ("La Migliore Offerta")



W zamierzchłych czasach, gdy szczęście wydawało się być na wyciągnięcie ręki (tj. w liceum – Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną!), nieśmiało marzyłem o zawrotnej karierze związanej z handlem dziełami sztuki. Szczęśliwie nie miałem dosyć konsekwencji, by studiować historię sztuki, ponieważ znając ironię losu zapewne skończyłbym w jakimś zadupnym muzeum albo na Monte grypsując pod celą. Niemniej mimo, że od tego czasu upłynęło wiele gorzkich lat, namiętność do sztuki w dalszym ciągu pozostała. Do dziś najlepiej czuję się otoczonymi pięknymi dziełami sztuki (przy czym najbardziej lubię oglądać obrazy), powolnie sunąć po pustych wnętrzach jakiegoś muzeum. Podobnie uczucie wyzwala się u mnie czasami na dziale monopolowym w Tesco (nie jest to oczywiście lokowanie produktu). Dlaczego akurat tam? Szczerze powiedziawszy, spośród wielu hipermarketów, zawsze najspokojniej alkohole mogłem podziwiać właśnie w Tesco. Jednakże wróćmy do głównego tematu: nawet ostatnio w czasie lektury Cieni w raju Ericha Marii Remarque’a najbardziej interesowały mnie fragmenty, w których główny bohater pracował u nowojorskiego handlarza dziełami sztuki Silversa. Po co o tym wszystkim wspominam? Otóż przedmiotem niniejszej recenzji jest "The Best Offer" (w Polszy znany jako "Koneser"), film którego przewodnim tematem są wyjątkowe dzieła sztuki.
źródło: http://www.impawards.com
Virgil Oldman (Geoffrey Rush) to niemal bóstwo w handlu dziełami sztuki. Mocarną pozycję zyskał dzięki niezwykłym sukcesom własnego domu aukcyjnego oraz ogromnej wiedzy. O jego usługi zabijają się klienci, toteż nie może dziwić, iż Virgil stał się po latach dosyć snobistyczny, a nawet kapryśny. Dotychczasowe podejście do życia naszego bohatera zmieni jednakże nietypowe zlecenie. Po śmierci rodziców Claire Ibbetson (Sylvia Hoeks) postanawia spieniężyć rodzinne zbiory i zleca Oldmanowi wycenę inwentarzu. Problem w tym, że dziedziczka fortunny cierpi na nietypową chorobę, która uniemożliwiła jej opuszczenie rodowego domostwa przez ostatnie kilkanaście lat. Z początkowo jawnie manifestowaną niechęcią Virgil podejmuje się realizacji zlecenia, by z czasem coraz bardziej pogrążać się w pragnieniu ujrzenia panny Ibbetson.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Dobra, nie będę ukrywał - "The Best Offer" jest naprawdę dobrym filmem, który śmiało Wam polecam. Tematyka dla mnie wprost wymarzona, na dodatek Geoffrey Rush, którego wprost ubóstwiam. Aczkolwiek muszę przyznać, że po produkcji Giuseppe Tornatore spodziewałem się kompletnego urwania dupy. Nic takiego niestety nie nastąpiło. Może to po prostu wina moich wybujałych oczekiwań, które coraz trudniej zaspokoić? Oglądając "Konesera" naszły mnie natomiast od razu oczywiste skojarzenia z "Trance" Danny’ego Boyle’a, który wybitną produkcją przecież nie był (na dodatek niektórzy z moich znajomych spłycają go do opowieści o potrzebnie golenia strefy bikini). Niemniej oprócz tematyki związanej z dziełami sztuki oba filmy mają wiele wspólnego – a jeśli chcecie się przekonać co dokładnie to zapraszam do ich obejrzenia, ponieważ trudno pisać o fabułach skonstruowanych w tak misterny sposób bez spoilowania. Podejrzewam nawet, że gdybym nie obejrzał wcześniej "Trance" mógłbym być bezapelacyjnie zachwycony "Koneserem" i w efekcie wystawić o wiele wyższą ocenę.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Bez wątpienia "Koneser" zachwyca pod względem ilości znakomitych dzieł sztuki ukazanych w filmie. Tajemny pokój Virgila Oldmana, w którym magazynuje swoje obrazy, to moje prawdziwe marzenie – szczególnie po ostatniej wystawie Olgi Boznańskiej w Muzeum Narodowym w Krakowie. Zapaść się w wygodnym fotelu ze szklaneczką koniaku V.S.O.P lub szorstkiej whisky ze szkockiego Highlandu by godzinami podziwiać obrazy! Ogólnie rzecz biorąc film jest bardzo dobrze nakręcony, przez co wydatnie podkreśla piękno przedstawionych na ekranie dzieł sztuki. Dialogi są całkiem niezłe i błyskotliwe, gdy zaistnieje takaż potrzeba. Wyraźnie czuć filmowy klimat oraz aurę tajemniczości, wsparte bardzo dobrą ścieżką dźwiękową za którą odpowiedzialny był Ennio Morricone we własnej osobie. Ogromna zaleta "Konesera" to znakomite aktorstwo. Geoffrey Rush, wcielający się w Virgila Oldmana, po raz kolejny potwierdza światową klasę swoich umiejętności. Przez jego kreację nie jestem w stanie nawet pomyśleć by jakikolwiek inny aktor mógł zagrać tę rolę. Dawno nie widziałem tak realistycznie zagranego przeżywania pierwszej miłości i wszystkich aspektów z nią związanych. Z uwagi na wiek naszego bohatera nietrudno było przecież popaść w jakąś autoparodię. Sylvia Hoeks grająca pannę Ibbetson bardzo dobrze komponuje się z Rushem, w szczególności w początkowym okresie wypełnionym samymi fobiami. Dobrą robotę odwalił również Jim Sturgess (Robert), udzielający Oldmanowi porad sercowych. A gdzieś w tle bryluje wyborny jak zawsze Donald Sutherland (Billy).
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Jednakże w tej idealnej niemal konstrukcji zawiódł jeden element – fabuła. Dlaczego? Otóż po zakończeniu filmu poczułem, że intryga jest jednak z deczka zbyt koronkowa i misterna. Zawiera o wiele za wiele elementów czysto przypadkowych, a każde, najmniejsze choćby niepowodzenie, mogłoby obrócić cały plan w kompletną ruinę. Poza tym pod tym względem w odniesieniu do "Trance" (choćby jakiegokolwiek nie mielibyście złego zdania o produkcji Danny’ego Boyle’a) należy przyznać, że "Koneser" wypada mimo wszystko, nie bójmy się użyć tego słowa, delikatnie wtórnie. Potencjalne hejty za to zestawienie jestem gotów przyjąć z godnością. Niemniej film Giuseppe Tornatore polecam wszystkim miłośnikom dzieł sztuki oraz doskonałego aktorstwa, a w szczególności fanom Geoffreya Rusha, do którego to grona sam się zaliczam od lat.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 7/10.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

"Hardkor Disko"



Jakaż motywacja kierowała mną by wyruszyć do kina na "Hardkor Disko"? Polskie filmy to bardzo często totalnie żenujące kupy gówna, więc wydawanie na nie jakichkolwiek monet wydaje się czystym nonsensem i absurdem. Niemniej w ostatnich czasach wiele zmieniło się na lepsze, aczkolwiek zawsze trzeba być przygotowanym na kindybał w szamocie. Reżyserski debiut Krzysztofa Skoniecznego załapał się do kolejnej, zimowej edycji znakomitego cyklu Sztuka za 6-stkę w krakowskim kinie Ars, więc pomyślałem sobie: Dlaczego nie? Bilet kinowy w cenie piwa w Rotundzie – o taką Polskę przecież walczyłem! Ponadto zainteresował mnie mocno plakat z facjatą Magika Marcina Kowalczyka, jednego z niewielu jasnych punktów chujowego "Jesteś bogiem". Trzeci powód to problemy z dostępnością polskich filmów na The Pirate Bay dosyć długim oczekiwaniem na premierę telewizyjną, jeśli przegapiło się wyświetlanie kinowe. A zatem w mocno średniej formie, po kolejnej piątkowej libacji z elementami odysei alkoholowej, wyruszyłem na spotkanie z przeznaczeniem! Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem była sala, w której oglądałem "Hardkor Disko". Od tegoż bowiem momentu Gabinet w Arsie wywalczył pole position w moim subiektywnym krakowskim rankingu. Przeszywający klimat oldschoolowego kina, znakomity wystrój, kameralność – to lubię! Druga niespodzianka pojawiła się wraz z początkiem projekcji.
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
Fabuła od samego początku nosi w sobie sporą dozę tajemniczości. Głównego bohatera, Marcina (Marcin Kowalczyk), poznajemy bowiem, gdy samotnie zabawia się sporych rozmiarów nożem w opuszczonym lunaparku. Zero wyjaśnień kim jest, skąd przybył i co zamierza. Po prostu dla widza jest to kompletna tabula rasa. Dopiero w momencie, kiedy Marcin wyrusza ze swym stalowym przyjacielem na wyprawę do Warszawy gdzieś na filmowym horyzoncie zaczyna majaczyć makabryczny cel podróży. Jednakże zanim nasz bohater zabierze się za wypełnianie swojej misję za sprawą sympatycznej i otwartej Oli (Jaśmina Polak) pozna nocne alkoholowo-narkotykowe życie stolicy.
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
Nie będę dłużej ukrywał – "Hardkor Disko" urwało mi po prostu dupę. Dawno nie widziałem w kinie tak znakomitego polskiego filmu, który nie dotyczyłby jakiegoś wzniosłego tematu lub wybitnej postaci. Szczęśliwie fabuła nie ma nic wspólnego z typową dla naszej ojczyzny martyrologią lub też reprezentowaniem biedy w śląskich familokach. Reżyserski debiut Krzysztofa Skoniecznego pod wieloma względami jest na wskroś amerykański. Historia przedstawiona w filmie o wiele bardziej wywodzi się z ojczyzny Wuja Sama niż naszej przaśnej, buraczano-cebulowej rzeczywistości. Niedopowiedzenia, aura tajemniczości oraz bohater znikąd to kolejne cechy, które stosunkowo rzadko pojawiają się w większości polskich produkcji. Pod względem fabularnym "Hardkor Disko" to kolejna opowieść o zemście, tym razem wyrachowanej, zaserwowanej na zimno i niemalże pozbawionej jakichkolwiek emocji. Mimo mojego nie najlepszego samopoczucia mocno wciągnąłem się w opowieść Skoniecznego i bardzo żałuję, że jego produkcja trwa jedynie niecałe 90 minut.
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
Wedle informacji, które udało mi się znaleźć w necie, budżet "Hardkor Disko" wyniósł 100 tysięcy PLN. Słownie: sto tysięcy polskich nowych złotych! Nie jestem w stanie potwierdzić tej informacji (pod wieloma względami Filmweb jest lata świetlne za IMDb), ale jeżeli to prawda to Skonieczny za jakieś marne obierki stworzył produkcję, która rozpierdala realizacyjnie 95% współczesnych polskich filmów. "Hardkor Disko" jest znakomicie nakręcony. Zwróćcie uwagę na pracę kamery przy, wydawałoby się, najbardziej banalnych czynnościach – jeździe autem czy choćby wyjściu na taras by zapalić papierosa. Odpowiedzialny za zdjęcia Kacper Fertacz zrobił wyjątkowo dobrą robotę. Wspomniane sceny są jednakże naprawdę niczym przy rzucie koktajlem Mołotowa nakręconym w slow motion oraz drugim wyjściu na miasto Oli i Marcina. Sekwencja zmontowana w teledyskowej manierze ukazująca hedonistyczne aspekty nocnego życia w stolicy to najprawdziwsza i najczystsza maestria. Dla mnie poziom kosmiczny i w Polsce porównywalny jedynie z niektórymi scenami z "Miasta 44". Do tak wybornych wrażeń wizualnych dobrano także znakomitą ścieżkę dźwiękową – niebanalną i przez to pozbawioną taniego sentymentalizmu cechującego produkcje TVN. I gdy połączy się razem te dwa czynniki nawet znienawidzona w Krakowie Warszawa może wydawać się miastem zdatnym do życia! Zaiste, zaskakujące odkrycie!
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
"Hardkor Disko" wymiata również pod względem aktorskim, mimo że obsada jest dosyć kameralna. Marcin Magik Kowalczyk to idealny aktor by wcielić się w postać małomównego, tajemniczego Marcina o hipnotyzującym spojrzeniu. Chłopak po raz kolejny udowadnia, że ma prawdziwy talent i mam nadzieję, że jego kariera rozwinie się wprost proporcjonalnie do ogromnych możliwości. Jednakże po raz kolejny (dokładnie tak samo jak w "Mieście 44") najbardziej spodobała mi się gra głównej bohaterki. Jaśmina Polak znakomicie wcieliła się w Olę, hedonistyczną przedstawicielkę warszawskich bananowców. Widać u niej prawdziwą radość życia, a jednocześnie tęsknotę za czymś trochę głębszym niż cotygodniowe melanże wypełnione anielskim pyłem i alkoholem. Na wielki szacunek zasługują również wyluzowani rodzice Oli, którzy nie zapomnieli wszystkiego za swojej młodości. Najszczersze propsy dla Agnieszki Wosińskiej oraz Janusza Chabiora – znakomicie odegrane małżeństwo z autentyczną ekranową chemią oraz genialna scena śniadaniowa.
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
I teraz zastanówmy się na prostym faktem: skoro reżyser debiutuje tak doskonale to pomyślcie tylko jakież ma nieograniczone możliwości przed sobą! Mam jedynie głęboką nadzieję, że Krzysztof Skonieczny nie okaże się kolejnym one time wonder i nie zmarnuje swojego niebywałego talentu rozmieniając się drobne, ponieważ hajs się musi zgadzać. Ale to wszystko zweryfikują dni, które nadejdą. Tymczasem koniecznie sprawdźcie "Hardkor Disko", ponieważ w tej kategorii nie widziałem lepszego filmu od legendarnej "Wojny polsko-ruskiej". Największe tegoroczne pozytywne zaskoczenie i wreszcie autentyczny tagline: Krzysztof Skonieczny przyniósł płonący koktajl Mołotowa!
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
Ocena: 8/10.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

"Locke"



Przyznam, że całkiem serio rozważałem możliwość wybrania się na "Locke’a" do kina. Jednakże chociaż film był grany w moim ulubionym Mikro, to ostatecznie nie udało mi się załapać na seans. Czemuż może ktoś spyta? Otóż powodów jest za wiele by je wszystkie wymienić, więc wspomnę tylko pierwsze skojarzenia: lenistwo intelektualne, chujnia na dworze, lenistwo fizyczne, marnacja, zmęczenie, marność egzystencji, niemożność nabycia whisky J&B w godnej cenie. I tak oto po raz kolejny sam skazałem się na oglądanie filmu w zaciszu mego domostwa. Już na wstępie pragnę podkreślić, że "Locke" to bardzo nietypowa produkcja. Reżyser Steven Knight zaryzykował sukces całego przedsięwzięcia stawiając wszystko na jedną kartę – aktorski talent Toma Hardy’ego. Nie wierzycie? A zatem zapraszam do lektury!
Plakat znakomity.
(źródło: http://www.impawards.com)
Fabułę "Locke’a" można streścić dosłownie w jednym zdaniu: Ivan Locke (Tom Hardy) po skończonej pracy wsiada w auto i jedzie przed siebie od czasu do czasu rozmawiając przez telefon lub też prowadząc monologi dotyczące własnego życia. Sprecyzujmy jednakże kilka szczegółów. Locke jest doświadczonym budowlańcem, kimś w rodzaju kierownika budowy. W nieoczekiwaną podróż wyrusza w przededniu najważniejszego etapu wznoszenia ogromnej konstrukcji – wylewania betonu pod fundamenty. Z czasem okazuje się, że jego z pozoru beztroska i idiotyczna eskapada ma jednak ukryty cel. O wszystkim dowiadujemy się bowiem z licznych rozmów telefonicznych, które Locke prowadzi ze współpracownikami, rodziną oraz znajomymi.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Czyż film o człowieku, który przez niemal 90 minut jedzie autem i rozmawia przez telefon może się wydać komukolwiek fascynujący? Otóż, choć możecie sceptycznie podchodzić do tego tematu przed projekcją, to gorąco zachęcam do obejrzenia "Locke’a". Steven Knight udowodnił, że nawet z tak na pozór błahej i nieinteresującej tematyki można skroić znakomitą produkcję. Wielkie brawa dla reżysera za tak odważny eksperyment i wiarę pokładaną w umiejętności aktorskie Toma Hardy’ego. "Locke" nie porwie Was wartką akcją, efektami specjalnymi, one-linerami wymieszanymi z bluzgami, czy też nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Przedstawiona historia jest w zasadzie bardzo nieskomplikowana i niemal idealnie życiowa. Za najlepsze podsumowanie jej charakteru niech posłużą wersy Bilona z Hemp Gru: Całe życie pracujesz na szacunek; stracić możesz w sekundę, swój dobry wizerunek. I właśnie tak potoczyło się życie naszego bohatera. Jeden niewielki błąd pociągnął za sobą całkowicie nieoczekiwane konsekwencje, które w ciągu kilkudziesięciu minut zamieniają dotychczasową, szczęśliwą egzystencję Locke’a w totalną ruinę. Perypetie mocno życiowe, które w zasadzie mogą dotknąć każdego z nas, będąc swoistym testem na posiadanie jaj ze stali.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Podziwiam cierpliwość głównego bohatera do załatwiania wszystkich problemów przez telefon. Chociaż kiedyś byłem niemal pasjonatem rozmów telefonicznych (bardzo negatywnie odbijało się to na stanie moich finansów), to odkąd zacząłem pracować w spedycji międzynarodowej dźwięk dzwoniącego telefonu napawa mnie najprawdziwszą odrazą, gdyż oznacza albo problem albo nieuzasadnione pretensje – procent telefonów pozytywnych jest naprawdę znikomy. W efekcie nawet funkcje mojej prywatnej komórki zostały zredukowane do zegarka i przeglądarki internetowej. Również pod innym względem "Locke" dotyczy mnie bezpośrednio. Otóż, ponieważ akcja rozgrywa się późnym wieczorem, w filmie pięknie ukazano tzw. światła miasta. Pamiętacie wersy otwierające genialną płytę Światła Miasta Grammatika: W miasto, porą gdy już światła dnia zgasną; I pora zasnąć, my w podróż, miasto jak ogród; Warszawa, księżyc, noc, spokój, nic się nie dzieje? Któż z nas nie lubi patrzeć na miasto i jego światła nocą? Pod tym względem "Locke" wypada bardzo dobrze i cieszę się ogromnie, że akcję filmu osadzono właśnie późnym wieczorem. Ponadto wreszcie ktoś postanowił docenić Polaków przebywających na Wyspach. Z filmu Knighta możemy się bowiem dowiedzieć, że nasi rodacy są najlepiej wykwalifikowanymi ekspertami w kwestiach zbrojenia filarów i wylewania betonu.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Jeśli chodzi o aktorstwo "Locke" to wyłącznie popis Toma Hardy’ego. Wiadomo, że już praktycznie cały "Bronson" opierał się na jego talencie, ale w tym przypadku Steven Knight poszedł jeszcze dalej. Na ekranie nie oglądamy innych postaci poza Locke’iem, a jedynie słyszymy ich głosy w trakcie licznych rozmów telefonicznych. 90% filmu to ujęcia głównego bohatera siedzącego za kółkiem z telefonem w dłoni. Ileż wysiłku trzeba włożyć, aby całość nie wypadła nużąco! Dzięki Hardy’emu tę życiową historię ogląda się naprawdę znakomicie i po raz kolejny wielkie propsy dla Anglika. Warto również podkreślić dobrze napisaną postać – Locke z początku wydaje się everymanem, ale jednakże ostatecznie dokonuje trudnego wyboru, na który zdecydowałoby się niewielu. W Hardym naprawdę widać siłę, która dała bohaterowi odwagę by postąpić tak a nie inaczej. Jeszcze raz wielki props! Po seansie "Locke’a" zacząłem prawdziwie ubolewać, że nie zdecydowałem się wybrać na film do kina. Jak powszechnie wiadomo kinowe projekcje wzmagają pozytywne odczucia, aczkolwiek produkcja Stevena Knighta broni się oglądana nawet w domowym zaciszu. Polecam Wam zatem gorąco ten teatr jednego aktora ze znakomitą rolą Toma Hardy’ego wśród miasta świateł!
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 8/10.

środa, 26 listopada 2014

"Lolita" (1962) vs. "Lolita" (1997)



Ponieważ całkiem niedawno skończyłem czytać "Lolitę" Vladimira Nabokova postanowiłem dokładniej przyjrzeć się ekranizacjom tej znakomitej powieści. Abstrahując od kinematografii uważam, że jest to doskonale napisana książka, którą powinna przeczytać każda jednostka o inteligencji przewyższającej standardową temperaturę pokojową. Oczywiście mam na myśli stopnie Fahrenheita, ponieważ nie czuję obowiązku edukowania ludzi-ziemniaków. I to przeczytać od początku do końca – pozdro Mateosz! Tak jak nie uznaję przewijania nudnych scen w filmach, tak nie uznaję wypowiadania się na temat niedoczytanych książek. Wróćmy jednakże do tematów kinematograficznych. Jeśli chodzi o ekranizacje "Lolity" to na razie możemy podziwiać dwa mainstreamowe podejścia: Stanley Kubricka z 1962 roku oraz Adriana Lyne’a z 1997 roku. Nie wliczam tu oczywiście potencjalnych produkcji albańskiego kina nowej fali albo adaptacji w wersji hard-porno. Jeśli o mnie chodzi to przez całe świadome życie miałem mocarną świadomość istnienia filmu Kubricka, natomiast myśląc o filmowej "Lolicie" za każdym razem w mojej wyobraźni pojawiał się Jeremy Irons oraz Dominique Swain z produkcji Lyne’a. Ironicznie, nieprawdaż? Dodam jeszcze, że wersja książkowa, którą niedawno czytałem, została wydana przy okazji filmu z 1997 roku, więc na okładce umieszczono parę głównych bohaterów.
"Lolita" (1962)
(źródło: http://www.impawards.com)
"Lolita" (1997)
(źródło: http://www.impawards.com)
Ponieważ skupiam się na ekranizacjach "Lolity" pozwolę sobie odpuścić książkową fabułę do momentu przybycia Humberta Humberta do USA. W wersji Stanleya Kubricka akcja chronologicznie rozpoczyna się właśnie w tym momencie, pomijając dzieciństwo bohatera na francuskiej Riwierze, pobyt w Paryżu czy choćby arktyczne podróże. Moim zdaniem przydałoby się jednakże jakiekolwiek wprowadzenie widza w psychikę Humberta i wyjaśnienie skąd wziął się nietypowy raczej pociąg do nimfetek. Wystarczyłby choćby zwyczajny voiceover, ponieważ widz nie znający oryginału Nabokova może poczuć się mocno skonfundowany. Znacznie lepiej rozwiązano powyższą kwestię w wersji z 1997 roku dodając po prostu kilka scen z pierwszą miłością naszego bohatera. Niemniej w produkcji Adriana Lyne’a również pominięto wszelkie wątki paryskie i arktyczne, rozpoczynając właściwą opowieść od przybycia Humberta do Ramsdale. Oczywiście mówimy tutaj o chronologicznym porządku fabularnym, ponieważ w obu filmach zastosowano ciekawy zabieg: otóż otwierają je praktycznie końcowe sceny. I tutaj o dziwo również moim zdaniem lepiej wypada późniejsza ekranizacja, gdyż zakrwawiony Humbert chaotycznie prowadzący auto nie spoiluje tak bardzo jak pierwsza scena u Kubricka.
Lolita & Humbert Humbert w wersji z 1962 roku.
(źródło: http://www.imdb.com)
Do projekcji przystąpiłem wedle porządku chronologicznego, aby przypadkiem wersja z 1997 roku nie wypaczyła postrzegania pierwszej ekranizacji. Film Stanleya Kubricka trwa ponad dwie i pół godziny, ale muszę przyznać, że oglądało się go naprawdę znakomicie. Doskonale zarysowano postać Charlotte Haze – niemal idealnie spełnia moje wyobrażenie z książkowego oryginału. Ogólnie rzecz biorąc relacja Humbert – Charlotte została bardzo dobrze przedstawiona, podobnie jak trudne stosunki wdowy z krnąbrną córką. W filmie znalazło się ponadto wiele znakomitych scen – pozwólcie, że zwrócę uwagę na motyw Sieg Heil!, rozmowę Humberta i Charlotte przez zamknięte drzwi toalety czy choćby hotelową pogawędkę głównego bohatera z Quiltym. Warto również podkreślić epicki, pomelanżowy rozpierdol na kwadracie tegoż ostatniego. Oczywiście z uwagi na rok powstania filmu zabrakło odważnych scen erotycznych (w zasadzie to zabrakło jakichkolwiek scen stricte erotycznych). Moim zdaniem także niepotrzebnie troszkę ugrzeczniono Lolitę, pozbawiając ją tym samym pewnych elementów typowych dla nimfetki. Na wielki plus zasługuje natomiast wprost wyborna ścieżka dźwiękowa. Niemniej pod wieloma względami "Lolita" Kubricka wydaje się być o wiele bardziej wierna książkowemu pierwowzorowi niż późniejsza wersja (zwróćcie choćby uwagę na scenę, w której Humbert po raz ostatni wspiera finansowo swoją córkę).
Klasyczny Clare Quilty.
(źródło: http://www.imdb.com)
"Lolita" z 1997 roku jest nieznacznie krótsza, aczkolwiek w przeciwieństwie do filmu Kubricka jest kolorowa (cóż za niespodzianka, nieprawdaż?). Warto zwrócić uwagę na znakomitą scenę otwierającą oraz retrospekcję z dzieciństwa Humberta Humberta, która doskonale wyjaśnia odmęty jego zdegenerowanego umysłu. U Lyne’a urzekają wprost znakomite zdjęcia – podróże przez USA to najprawdziwsza feeria niezwykle uroczych plenerów. Niemniej jestem dobitnie przekonany, że niektóre akcenty, w zamierzeniu humorystyczne, mogą się wydać lekko głupawe (m.in. elementy slapstickowe). Ponadto w odróżnieniu od wersji Kubricka znacznie spłycono oraz okrojono wątek związku Humberta i Charlotte. Zmianę obyczajową w USA można za to znakomicie dostrzec na przykładzie scen erotycznych. U Kubricka występowały śladowe ilości, podczas gdy nimfetka Lyne’a jest o wiele bardziej wyuzdana i wprost epatuje swoją seksualnością. Duży nacisk położono również na finansowe aspekty relacji Humberta i Lolity, co znakomicie odwzorowuje książkowe zdeprawowanie małej bohaterki. Jednakże patrząc całościowo na tę wersję "Lolity" nie potrafiłem poczuć znakomitego klimatu cechującego wersję Kubricka.
Lo.
(źródło: http://www.imdb.com)
Oprócz wspomnianego klimatu, decydującym czynnikiem rozstrzygającym o wyższości jednej wersji nad drugą jest aktorstwo. Otóż bowiem u Lyne’a dysponujemy co prawda Dominique Swain (17-latka w 1997 roku), która po prostu kładzie na łopatki Sue Lyon (16-latka w 1962 roku), stając się dla mnie uosobieniem nimfetki. Imponująca rola ze znakomicie odegranymi wszelkimi kaprysami młodej Dolores! Humbert Humbert w wykonaniu Jeremy’ego Ironsa jest moim zdaniem o źdźbło lepszy od roli Jamesa Masona, aczkolwiek będąc sprawiedliwym muszę przyznać, że tak naprawdę obaj zagrali na bardzo zbliżonym poziomie i tylko przez subiektywną sympatię wyróżniłem pierwszego z nich. Niemniej "Lolita" z 1962 roku zyskuje ogromną przewagę, gdy spojrzymy na role Charlotte oraz Clare’a Quilty’ego. Shelley Winters zagrała bezbłędnie idealnie wpisując się w moje wyobrażenie o pani Haze. W szczególności jej mało subtelne zaloty do Humberta wywarły na mnie ogromne wrażenie. Zestawienie jej roli z Melanie Griffith nie ma najmniejszego sensu – nie to samo boisko, nie ta sama liga, ba nawet nie ta sama dyscyplina. Shelley Winters bezapelacyjnie wymiata na tym podwórku! Podobnie przedstawia się sytuacja z Quiltym. Peter Sellers przyciąga uwagę widza od razu, gdy tylko pojawi się na ekranie – choćby nawet akurat nie robił niczego. Jego występ uznaję za jedną z najlepszych ról drugoplanowych w dziejach kinematografii i gdyby to tylko ode mnie zależało przyznałbym mu Oscara. Peter Sellers najzwyczajniej w świecie ukradł ten film! W porównaniu do mistrza na rolę Franka Langelli należy spuścić zasłonę milczenia: zamiast magii, magnetyzmu i niezwykłej charyzmy jego Quilty potrafi jedynie biegać z nagim pytongiem. Ogólnie pod względem aktorstwa drugoplanowego "Lolita" Kubricka prezentuje się wyśmienicie – zwróćcie choćby uwagę na epizodyczną rolę recepcjonisty z którym rozmawia Quilty czy choćby Johna oraz Jean Farlow.
Humbert Humbert & Lolita w wersji z 1997 roku.
(źródło: http://www.imdb.com)
Gdybym miał zatem stworzyć idealną ekranizację "Lolity" z filmu Kubricka zaczerpnąłbym wspaniały klimat oraz Charlotte, Quilty’ego i wszystkie postacie drugoplanowe, natomiast z wersji Lyne’a pożyczyłbym Humberta i Dolores, a także piękne zdjęcia oraz sceny erotyczne. Tym sposobem powstałoby dzieło godne wstąpienia na absolutny filmowy Olimp. Niestety tego rodzaju rozważania to czysta mrzonka, niemniej czasem warto popuścić wodze wyobraźni. Jeśli ktoś spyta mnie kiedyś, która ekranizacja jest lepsza filmowo bez wahania wskażę na wersję Kubricka – Quilty i Charlotte to mistrzowska klasa. Jednakże jeśli ktoś zada pytanie która wersja wierniej oddaje wszelkie aspekty bycia nimfetką to bez zastanowienia polecę produkcję Lyne’a – Dolores wprost idealna. Moja rada dla Was Drodzy Czytelnicy jest następująca: najsampierw przeczytajcie powieść Nabokova, a potem obejrzyjcie obie wersje w kolejności chronologicznej i sami zdecydujecie, która "Lolita" zasługuje na większe propsy.
Drapieżna Charlotte w panterce (1962).
(źródło: http://www.imdb.com)
Oceny:
  • "Lolita" (1962) – 8/10.
  • "Lolita" (1997) – 6/10.

sobota, 22 listopada 2014

"Ender's Game"



"Ender’s Game" powstało na podstawie książki Orsona Scotta Carda pod tym samym tytułem, która ponoć zaliczana jest do klasyki fantastyki naukowej. De facto po raz pierwszy usłyszałem o powieści przy okazji zbliżającej się premiery filmu, więc jak widać na moim przykładzie pojęcie klasyka nie zawsze idzie w parze z popularnością. Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, ubóstwiam wprost gatunek s-f na ekranie początkowo ogarnął mnie entuzjazm. Wydawało mi się, że oto nadchodzi wreszcie ambitne science fiction, podparte solidnym cyklem książkowym (oczywiście autor nie mógł poprzestać na jednej powieści – hajs się musi zgadzać!). Pierwsze wątpliwości pojawiły się już po spojrzeniu kontem oka na obsadę stołka reżyserskiego. Gavin Hood to przecież niezwykle utalentowany reżyser odpowiedzialny za takie oscarowe hity jak "W pustyni i w puszczy" oraz "X-Men Origins: Wolverine". Chyba nie można było wybrać lepiej! Drugi, znacznie poważniejszy, problem pojawił się, gdy postanowiłem odpuścić sobie kinowy seans, ale ciekawość zmusiła mnie by sprawdzić o czym w zasadzie jest proza Carda. I kiedy przeczytałem streszczenie "Gry Endera" od razu pomyślałem – "Starship Troopers" z gimbazy!
źródło: http://www.impawards.com
Fabuła „Ender’s Game” jest wyjątkowo odkrywcza: znowu ludzkość prowadziła wesołą egzystencję do momentu podłego ataku obcej rasy z odmętów kosmosu (tak jak w "Starship Troopers"). Bardzo oryginalnie przedstawiono także kosmicznych najeźdźców, gdy przypominają … ogromne owady (dokładnie tak samo jak w "Starship Troopers"!). Oczywiście naigrywanie się z podobieństw do filmu Paula Verhoevena nie jest do końca na miejscu, ponieważ premiera "Żołnierzy kosmosu" miała miejsce dwanaście lat po publikacji książkowej "Gry Endera", niemniej sprawia mi ogromną frajdę. Oczywiście ludzkość odparła zdradziecką inwazję, ponieważ dzielny Mazer Rackham (Ben Kingsley) wykonał atak kamikadze tak samo jak w "Dniu Niepodległości". Straty populacji były liczone w milionach, toteż wreszcie zjednoczony gatunek ludzki postanowił nie dopuścić do powtórki z rozrywki. Jednakże zamiast wyszkolić liczną i nieustraszoną armię über space marines albo wybudować niezwyciężoną gwiezdną armadę ziemskie dowództwo postawiło na młodzież - "Ja zawsze z młodzieżą" mówi Mirek Szatkowski; Mirek Szatkowski, najlepszy wokal Polski. I tym momencie poznajemy Endera Wiggina (Asa Butterfield), ostatnią nadzieję nie tylko białych, ale i całej ludzkości.
Gimbaza Love!
(źródło: http://www.aceshowbiz.com)
Już na wstępie pojawia się zasadniczy problem, który jest dla mnie po prostu absurdalny. Niech mi ktoś wyjaśni w przekonujący sposób dlaczego dziecko po mniej więcej dwumiesięcznym szkoleniu ma być najdoskonalszym strategosem w dziejach? Bo gra w gry komputerowe? Przecież nawet najbardziej realistyczna strategia nie może oddać wszystkich zmiennych występujących na polu walki, a w szczególności tych, które Karl von Clausewitz określił pięknym mianem mgły wojny. Ponadto wszyscy doskonale znamy pierwsze prawo Murphy’ego: anything that can go wrong will go wrong. Bo ma posiada niezwykłe umiejętności? A czymże jest sam talent nie podparty choćby krztą doświadczenia (przecież nawet Neo musiał trenować swoje skille)? Tak się nie wygrywa bitew, a w szczególności toczonych na terytorium przeciwnika. Piszą takie pierdoły, a potem dziwią się w pierwszym świecie, że jakiś General Butt Naked czy inny Joseph Kony zapierdala po Afryce z własną armią małych strategosów. Pragnę również zauważyć, że pod względem taktycznym Ender hołduje raczej radzieckim metodom dowodzenia i w dupie ma los jednostek.
Sztywny pal pułkownika Graafa.
(źródło: http://www.aceshowbiz.com)
Ogromną irytację wywołał u mnie sposób, w jaki przedstawiono głównego bohatera. Tutaj nie pierdolenia że nasz Ender to outsider! Od razu wiadomo, że to über pro co się zowie, gdziekolwiek nie pójdzie natychmiast prezentuje unikalne skille by rozpierdolić system. Mało tego, dowództwo Gwiezdnej Floty Szkoły Dowodzenia już na starcie pokłada w nim nadzieje na ostateczny sukces. Pułkownik Graff (Harrison Ford) od samego początku jara się Enderem tak samo jak Humbert Humbert nimfetkami (czyżby kryptopedofilia?). Jak łatwo się domyślić faworyzowanie zapewnia Enderowi niebywałą popularność wśród kolegów i koleżanek. Przy tej okazji warto odnotować, że patrząc na wątek przyjaźni naszego herosa i Petry (Hailee Steinfeld), spodziewałem się wybuchu gorącej, gimbazowej miłości. Chwała zatem twórcom, iż zawiedli moje oczekiwania. Generalnie rzecz biorąc, jeśli pominiemy wspomniane wyżej oczywiste wady, "Ender’s Game" może wydać się całkiem poprawną produkcją, aczkolwiek pozbawioną jakiekolwiek blasku i choćby krzty wyjątkowości. Efekty specjalne są w porządku, ale przy dzisiejszej technologii nie urywają dupy. Wizja przyszłości? Trudno docenić wyjątkowość, skoro Ziemia wygląda jak zawsze, a w kosmosie zwiedzamy głównie stacje kosmiczne i bunkry na jakiejś zadupnej planecie. Zdecydowanie brakowało mi poczucia realności tego świata i chęci by się w nim zanurzyć na dłużej.
http://www.aceshowbiz.com
W kwestii popisów aktorskich mam natomiast raczej negatywne odczucia. Asa Butterfield mierził mnie przez niemal cały film swoją rzekomą wyjątkowością. Ani przez moment nie potrafiłem poczuć tych tak często opiewanych, niezwykłych zdolności oraz legendarnej charyzmy wielkiego przywódcy ludzkości. Finałowa wolta Endera ostatecznie przelała czarę goryczy. Harrison Ford jest w tym filmie sztywny jak pal Azji Tuhajbejowicza. Prawdziwa masakracja, więc pułkownik Graff szybuje wolno w odmęty zapomnienia. Viola Davis (major Anderson) wypada solidnie, aczkolwiek dostała stereotypową postać o dobrym serduszku. Kolegów i koleżanek Endera opisywać nie mam zamiaru, ponieważ są to zasadniczo same cliché. Jedyną kreacją, którą mogę ocenić w pełni pozytywnie, jest Mazer Rackham. Ben Kingsley to wspaniały aktor i osobiście fetuję każdy jego ekranowy występ. Muszę zatem przyznać, że jak na superprodukcję, która miała zamieść konkurencję, "Gra Endera" pod względem aktorskim wypada dosyć marnie.
http://www.aceshowbiz.com
A teraz achtung, bo będzie spoiler! Zakończenie dobitnie dawało nadzieję na kontynuację, ale "Gra Endera" poniosła sromotną klęskę finansową. W zasadzie nie może to być dla nikogo zaskoczenie, ponieważ jest to produkcja pogrążająca się w totalnej nijakości. To nie wygląda na żadne ambitne s-f, a po prostu na dosłowną realizację motta z początku filmu! Na dodatek zakończenie uderza w jakieś lewackie tony typu ochrona zagrożonych wyginięciem krwiożerczych gatunków, które chciały jeszcze niedawno zniszczyć Ziemię, ale teraz są już spoko, ponieważ ich przedstawiciele porozumieli się z głównym bohaterem poprzez wizje w jego głowie. Reszta jest milczeniem.
Kryptopedofilia? Nowy Humbert Humbert?
(źródło: http://www.aceshowbiz.com)
Ocena: 4/10 ("Starship Troopers" było jednak gorsze).

niedziela, 16 listopada 2014

"Wiedzmin" (2002)

O tym jak wielkie znaczenie dla polskiej (i mam nadzieję nie tylko) literatury ma cykl wiedźmiński Andrzeja Sapkowskiego napisano już zapewne niejedną magisterkę. Nie mam zamiaru zatem powtarzać powszechnie znanych opinii. Dzisiaj na warsztat biorę po prostu serialową wersję przygód wiedźmina Geralta z Rivii, którą oparto na zbiorach opowiadań Miecz Przeznaczenia oraz Ostatnie Życzenie. Jednakże zanim przejdę do właściwej recenzji pozwolę sobie na niewielkich rozmiarów dygresję autobiograficzną. Wyobraźcie sobie autora w roku 2001, gdy wypełniony po brzegi młodzieńczymi ideałami i entuzjazmem, mając jeszcze paszport do młodości taki radosny, uczęszczał do jednego z najlepszych liceów Miasta CK. Ów młodzian prozę Sapkowskiego chłonął bardzo namiętnie, toteż nie mógł tak po prostu olać ekranizacji w reżyserii Marka Brodzkiego. Pełen młodzieńczej nadziei wyruszył zatem do kina, ale już po pierwszym minutach wiedział, że twórcy, nie owijając w bawełnę, ordynarnie zapakowali mu kindybał w szamot. I wówczas, porzuciwszy romantyczne idee, stał się on hejterem i poprzysiągł odtąd krwawo masakrować wszystkie polskie produkcje urągające jego inteligencji. I wiedział natenczas, że nadejdzie dzień, w którym powstanie potężne narzędzie hejtu w postaci bloga. I już wówczas wiedział on, że będzie to słuszne i sprawiedliwe.
Nadchodzi czas chujozy!
(źródło: http://www.filmweb.pl)
Planowałem napisać, że oczywiście jak to bywa w przypadku każdej epickiej produkcji TVP film od razu zamieniono w serial. Jednakże tym razem było odwrotnie: to film jest produktem ubocznym kręcenia serialu. Akurat w tym przypadku, choć może się to wydawać niedorzeczne, 13-odcinkowa seria sprawia o wiele lepsze wrażenie niż dwugodzinny film. Oczywiście od razu trzeba zaznaczyć, że należy to rozumieć relatywnie. To że serial jest lepszy od filmu nie oznacza bowiem, że jest to dobra lub choćby nawet poprawna produkcja. Nie ukrywajmy – nadal jest słaba w chuj. Książki czytało się naprawdę wspaniale, a oglądanie serialu jest naprawdę bolesne – żeby poczuć ten poziom proponuję zamienić mięciutki papier toaletowy na najgrubszy papier ścierny. Marek Brodzki dostał soczystą pomarańczę i dołożył wszelkich starań by zamienić ją w kompletne gunwo. Fabularnie obracamy się w kręgach dwóch tomów opowiadań Sapkowskiego oraz imaginacji twórców odnośnie dzieciństwa Geralta (okres często powracający w żenujących flashbackach).
źródło: http://www.tvp.pl
Pierwsza rzecz, która uderza widza oglądającego "Wiedźmina", to totalne i bezkompromisowe ubóstwo. Pod względem materialnym świat wykreowany przez twórców ma bardzo wiele wspólnego z twórczością Rycha Peji – podobnie jak raper ze Slums Attack mocno reprezentuje biedę. Mam tyle zastrzeżeń, że aż nie wiem od czego zacząć! Wszystkie postacie z wyjątkiem Geralta (i może warunkowo Renfri, Falvicka i innych wiedźminów) są odziane tak ubogo, że aż bolą oczy. Niestety ludzie nie wypadają nawet najgorzej, co więcej można śmiało rzec, że jako zbiorowość prezentują się najlepiej (słowo klucz dla zrozumienia recenzji – relatywizm). Krasnoludy, chociaż nie pojawiają się zbyt często, są jeszcze w miarę do przyjęcia – oczywiście biorąc pod uwagę realia tej chujowej kreacji. Jednakże problem zaczyna narastać już w trzecim odcinku, gdy Wiedźmin ratuje driadę (Karolina Gruszka) przed ogromnym gumowym wężem. Wtenczas właśnie okazało się, że driady różnią od normalnych ludzkich kobiet jedynie zielonym makijażem, strzelaniem z łuku i zamieszkiwaniem w lesie. Ale to nie mieszkanki Brokilonu przelały czarę goryczy - w kolejnych odcinkach zobaczyłem bowiem elfy. Wygląd Ludu Olch w serialu to albo jakiś chory żart albo jebana abominacja. Dumni przedstawiciele starszej krwi prezentują się jak mega-ubodzy południowoamerykańscy Indianie skrzyżowani z Rumunami. Żadnej w nich wyniosłości, żadnego epatowania godnością czy też poczuciem wyższości nad ludzką rasą. W sumie to się nie dziwię, bo chociaż nie szata zdobi człowieka, lecz jego godność to powszechnie wiadomo, że tylko człowiek dobrze odziany może czuć się naprawdę godnie. Jeśli chodzi o Diaboła to pozwólcie, że posłużę się cytatem majora Grossa z "Psów": Nawet mi o tym nie mów, kurwa mać!
źródło: http://www.tvp.pl
Oczywiście ubóstwo nie dotyczy wyłącznie serialowych bohaterów. Ponieważ hajs się musiał nie zgadzać bardzo twórcy zafundowali bardzo miałką scenografię – podejrzewam, że wzorem "Quo Vadis" podpalili dekoracje i podzielili się pozostałymi monetami. W miastach, które odwiedza Geralt, zdecydowanie brakuje rozmachu, epickości i choćby wielu statystów, którzy byliby w stanie wlać w nie życie, gwar ulic, miejskie klimaty itp. Uczty na zamkach to prawdziwa padaka. Muszę przyznać, że wielokrotnie miałem okazję uczestniczyć w imprezach w krakowskich akademikach, gdzie stoły były o wiele suciej zastawione. Zwiedzamy także wiele karczm (a może tylko jedną?), w których kompletnie brakuje życia oraz wszelkiego rodzaju ruin, podziemi, katakumb. Najbardziej zabolały mnie jednak dwie miejscówki. Pierwsza to zamieszkany przez driady Brokilon – jak łatwo się domyślić zwykły las z kilkoma wiklinowymi domkami. A gdzie kurwa Wickerman się podział? Drugi zawód to oczywiście Dol Blathanna. Dolina Kwiatów, wypełniona biednymi Indiano-Rumunami elfami - takaż żałość dla oczu, kompletny brak czegokolwiek odróżniającego to miejsce od innych. Zawsze uważałem Dol Blathannę za jedno z najpiękniejszych miejsc odwiedzonych przez Geralta (oczywiście mówimy o książkach). Odrębna kwestia to oczywiście efekty specjalne. Takiego natłoku żałości próżno szukać gdziekolwiek indziej. Oczywiście największe hejty spadły na smoka – okazało się, że nawet po latach poziom legendarnego "Herculesa" z Kevinem Sorbo jest w Polszy nie do doścignięcia. Jaki był smok widział każden jeden z nas. Abominacja. Moim zdaniem o wiele groszy był jednakże mały smok zapierdalający gdzieś w trawie – prawdziwa awangarda XXI-wiecznych FX. Na dodatek przez 13 odcinków Geralt położył wielkie zasługi w eksterminacji gumowych żyjątek: ze dwa gumowe wężoidy, gumowy bazyliszek, gumowa kikimora, może nawet gumowy wiwern. O magii to nie ma co pisać, lepsze fireballe i freezy to były w Mortal Kombat II (nie obrażając przy tym tej ponadczasowej gry).
źródło: http://www.tvp.pl
Czy zatem w "Wiedźminie" można znaleźć jakiekolwiek plusy? Tak, z pewnością na wyrazy uznania zasługuje stylówka Geralta – wiedźmin prezentuje się na ekranie naprawdę godnie. Również warto pochwalić walki na miecze. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu zrealizowane są całkiem przyzwoicie i nie ranią oczu. Z najmniej żenujących postaci na pewno warto wyróżnić Renfri (Kinga Ilgner) oraz Falvicka (Maciej Kozłowski) – naprawdę dobre role, które zdecydowanie wybijają się wśród rzeszy miałkich drugoplanowych postaci. Yennefer (Grażyna Wolszczak) ma swoje zalety (ha!), ale jakoś do mnie nie przemawia. Podobna sytuacja jest z Jaskrem – Zbigniew Zamachowski nie przekonał mnie niestety. Niemniej warto zauważyć, że niemal każda pojawiająca się na ekranie postać nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Dialogi wyglądają mniej więcej tak: Jestem czarodziejką! Jestem wiedźminem! Jestem królem jakiegoś zadupia! Gdzie się podziały błyskotliwe i świetne napisane kwestie z książek?! Przy poprzednich recenzjach seriali czasami stwarzałem ranking moich ulubionych bohaterów. Ponieważ w "Wiedźminie" lista zawierałaby jedynie trzy pozycje (Geralt, Renfri, Falwick) postanowiłem wyróżnić najgorsze role i postacie. A zatem ja zaczynam:
  • Ciri (Marta Bitner) – fatalna rola. Jak to zwykle bywa w przypadku dzieci w polskich filmach nikt nie pokierował młodą aktorką. Kompletny brak wyniosłości dumnej wnuczki Calanthe, Lwicy z Cintry, a na dodatek chamski dubbing. Nie mam przy tym absolutnie żadnej pretensji do Marty Bitner grającej Ciri, ponieważ za kompletne spierdolenie tej postaci odpowiedzialność ponoszą tylko i wyłącznie twórcy serialu.
  • Eyck z Denesle (Marek Walczewski) – Paździoch strzegący brodu był jeszcze spoko, doskonale pamiętam bowiem salwy śmiechu w kinie, gdy pojawił się na ekranie. Natomiast Stępień z "13 Posterunku" szarżujący na smoka to już zdecydowana przesada. Nie było nikogo innego do wzięcia?
  • Jarl Crach an Craite (Michał Milowicz) – momentami byłem przekonany, że twórcy postanowili w serialu upchnąć wszystkich polskich aktorów. W tymże przekonaniu utwierdziłem się, gdy zobaczyłem na ekranie Michała Milowicza. Jak Bolec/Brylant może komukolwiek grozić śmiercią? Prawdziwa potwarz dla Skellige!
  • Filavandrel, król elfów (Daniel Olbrychski) – w przeciwieństwie do pozostałych, ubogich i wychudłych elfów, Daniel dysponował ogromnym bańdziochem przez co musiał jeździć konno. Dziwię się elfom, że nie zajebały takiego wielkiego pasibrzucha, który zapewne wyżarł im wszystkie zapasy. Z powodu niemal komediowego patosu można uznać, że Daniel postanowił sam siebie sparodiować. I zrobił to ponad dekadę przez reklamowaniem Biedronki!
  • Iola (Maria Peszek) – definicja autyzmu. Niestety genialny "Tropic Thunder" nakręcono dopiero w 2008 roku, przez co Maria Peszek nie mogła zastosować się do wiekopomnej rady Kirka Lazarusa – Never go full retard!
  • Diaboł (Lech Dyblik) űber żenua. Do dziś budzę się w nocy z przeraźliwym krzykiem, gdy przyśni mi się ten okropny dźwięk, który wydawał z siebie Diaboł. Po prostu uczcijmy występ Lecha Dyblika minutą ciszy.
źródło: http://www.tvp.pl
Czy zatem warto poświęcić cenne chwile życia na oglądanie "Wiedźmina"? Odpowiedź nie jest prosta. Wielu serialowe ubóstwo, bieda i nędza może skutecznie zniechęcić do projekcji. Ja jednakże uważam, że z każdego, nawet najgorszego gunwa, można się czegoś nauczyć. Jak to kiedyś zarymował Eldo każdy ma iskrę, która czeka by ją znaleźć; w każdym plecaku czysta kartka i talent. Serial Marka Brodzkiego dowodzi po prostu, że w ówczesnych czasach, jak i teraz, nie ma możliwości zrealizowania przygód Wiedźmina w wersji na biedno. Masakrowanie Geralta i jego wesołej kompanii wyszło za to twórcom nad wyraz dobrze. Podobne wrażenia miałem, gdy oglądałem serial "Camelot", w którym podobnie twórcy zgarnęli całkiem niezłych aktorów i postawili na kompletne scenograficzne ubóstwo. Jednakże serial powstał w Anglii, a więc jego ubóstwo w polskich realiach zapewne uznano by za bogactwo. I have a dream: pewnego dnia znajdą się odpowiednie środki i ludzie mający zapał (polski Peter Jackson) by ponownie podjąć próbę przeniesienia cyklu wiedźmińskiego na ekranie kin lub telewizorów. Póki co serialowego "Wiedźmina" mogę polecić jedynie najbardziej hardcorowym fanom twórczości Andrzeja Sapkowskiego.
źródło: http://www.tvp.pl
Ocena: 4/10.