"Ender’s Game" powstało na
podstawie książki Orsona Scotta Carda pod tym samym tytułem, która ponoć
zaliczana jest do klasyki fantastyki naukowej. De facto po raz pierwszy usłyszałem o powieści przy okazji
zbliżającej się premiery filmu, więc jak widać na moim przykładzie pojęcie klasyka nie zawsze idzie w parze z
popularnością. Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, ubóstwiam wprost gatunek s-f
na ekranie początkowo ogarnął mnie entuzjazm. Wydawało mi się, że oto nadchodzi
wreszcie ambitne science fiction, podparte solidnym cyklem książkowym
(oczywiście autor nie mógł poprzestać na jednej powieści – hajs się musi zgadzać!). Pierwsze wątpliwości pojawiły się już po
spojrzeniu kontem oka na obsadę
stołka reżyserskiego. Gavin Hood to przecież niezwykle utalentowany reżyser
odpowiedzialny za takie oscarowe hity jak "W pustyni i w puszczy" oraz "X-Men
Origins: Wolverine". Chyba nie można było wybrać lepiej! Drugi, znacznie
poważniejszy, problem pojawił się, gdy postanowiłem odpuścić sobie kinowy
seans, ale ciekawość zmusiła mnie by sprawdzić o czym w zasadzie jest proza
Carda. I kiedy przeczytałem streszczenie "Gry Endera" od razu pomyślałem – "Starship Troopers" z gimbazy!
źródło: http://www.impawards.com |
Fabuła „Ender’s Game” jest
wyjątkowo odkrywcza: znowu ludzkość prowadziła wesołą egzystencję do momentu
podłego ataku obcej rasy z odmętów kosmosu (tak jak w "Starship Troopers"). Bardzo
oryginalnie przedstawiono także kosmicznych najeźdźców, gdy przypominają …
ogromne owady (dokładnie tak samo jak w "Starship Troopers"!). Oczywiście
naigrywanie się z podobieństw do filmu Paula Verhoevena nie jest do końca na
miejscu, ponieważ premiera "Żołnierzy kosmosu" miała miejsce dwanaście lat po
publikacji książkowej "Gry Endera", niemniej sprawia mi ogromną frajdę. Oczywiście
ludzkość odparła zdradziecką inwazję, ponieważ dzielny Mazer Rackham (Ben Kingsley) wykonał
atak kamikadze tak samo jak w "Dniu Niepodległości". Straty populacji były
liczone w milionach, toteż wreszcie zjednoczony gatunek ludzki postanowił nie
dopuścić do powtórki z rozrywki. Jednakże zamiast wyszkolić liczną i
nieustraszoną armię über space marines
albo wybudować niezwyciężoną gwiezdną armadę ziemskie dowództwo postawiło na
młodzież - "Ja zawsze z młodzieżą" mówi Mirek Szatkowski; Mirek Szatkowski, najlepszy wokal Polski. I tym momencie poznajemy Endera Wiggina (Asa Butterfield), ostatnią
nadzieję nie tylko białych, ale i całej ludzkości.
Gimbaza Love! (źródło: http://www.aceshowbiz.com) |
Już na wstępie pojawia się
zasadniczy problem, który jest dla mnie po prostu absurdalny. Niech mi ktoś
wyjaśni w przekonujący sposób dlaczego dziecko po mniej więcej dwumiesięcznym
szkoleniu ma być najdoskonalszym strategosem
w dziejach? Bo gra w gry komputerowe? Przecież nawet najbardziej realistyczna
strategia nie może oddać wszystkich zmiennych występujących na polu walki, a w
szczególności tych, które Karl von Clausewitz określił pięknym mianem mgły wojny. Ponadto wszyscy doskonale znamy
pierwsze prawo Murphy’ego: anything that
can go wrong will go wrong. Bo ma posiada niezwykłe umiejętności? A czymże
jest sam talent nie podparty choćby krztą doświadczenia (przecież nawet Neo musiał
trenować swoje skille)? Tak się nie wygrywa bitew, a w szczególności toczonych
na terytorium przeciwnika. Piszą takie pierdoły, a potem dziwią się w pierwszym
świecie, że jakiś General Butt Naked
czy inny Joseph Kony zapierdala po Afryce z własną armią małych strategosów. Pragnę również zauważyć, że
pod względem taktycznym Ender hołduje raczej radzieckim metodom dowodzenia i w
dupie ma los jednostek.
Sztywny pal pułkownika Graafa. (źródło: http://www.aceshowbiz.com) |
Ogromną irytację wywołał u mnie
sposób, w jaki przedstawiono głównego bohatera. Tutaj nie pierdolenia że nasz
Ender to outsider! Od razu wiadomo,
że to über pro co się zowie, gdziekolwiek
nie pójdzie natychmiast prezentuje unikalne skille
by rozpierdolić system. Mało tego, dowództwo Gwiezdnej Floty Szkoły
Dowodzenia już na starcie pokłada w nim nadzieje na ostateczny sukces.
Pułkownik Graff (Harrison Ford) od samego początku jara się Enderem tak samo
jak Humbert Humbert nimfetkami (czyżby kryptopedofilia?). Jak łatwo się domyślić faworyzowanie zapewnia
Enderowi niebywałą popularność wśród kolegów i koleżanek. Przy tej okazji warto
odnotować, że patrząc na wątek przyjaźni
naszego herosa i Petry (Hailee Steinfeld), spodziewałem się wybuchu gorącej, gimbazowej miłości. Chwała zatem twórcom, iż zawiedli moje oczekiwania.
Generalnie rzecz biorąc, jeśli pominiemy wspomniane wyżej oczywiste wady, "Ender’s Game" może wydać się całkiem poprawną produkcją, aczkolwiek pozbawioną
jakiekolwiek blasku i choćby krzty wyjątkowości. Efekty specjalne są w
porządku, ale przy dzisiejszej technologii nie urywają dupy. Wizja przyszłości?
Trudno docenić wyjątkowość, skoro Ziemia wygląda jak zawsze, a w kosmosie
zwiedzamy głównie stacje kosmiczne i bunkry na jakiejś zadupnej planecie. Zdecydowanie
brakowało mi poczucia realności tego świata i chęci by się w nim zanurzyć na
dłużej.
http://www.aceshowbiz.com |
W kwestii popisów aktorskich mam
natomiast raczej negatywne odczucia. Asa Butterfield mierził mnie przez niemal
cały film swoją rzekomą wyjątkowością.
Ani przez moment nie potrafiłem poczuć tych tak często opiewanych, niezwykłych
zdolności oraz legendarnej charyzmy wielkiego przywódcy ludzkości. Finałowa
wolta Endera ostatecznie przelała czarę goryczy. Harrison Ford jest w tym
filmie sztywny jak pal Azji Tuhajbejowicza. Prawdziwa masakracja, więc
pułkownik Graff szybuje wolno w odmęty zapomnienia. Viola Davis (major
Anderson) wypada solidnie, aczkolwiek dostała stereotypową postać o dobrym
serduszku. Kolegów i koleżanek Endera opisywać nie mam zamiaru, ponieważ są to
zasadniczo same cliché. Jedyną
kreacją, którą mogę ocenić w pełni pozytywnie, jest Mazer Rackham. Ben Kingsley
to wspaniały aktor i osobiście fetuję każdy jego ekranowy występ. Muszę zatem przyznać,
że jak na superprodukcję, która miała zamieść konkurencję, "Gra Endera" pod
względem aktorskim wypada dosyć marnie.
http://www.aceshowbiz.com |
A teraz achtung, bo będzie spoiler! Zakończenie dobitnie dawało nadzieję
na kontynuację, ale "Gra Endera" poniosła sromotną klęskę finansową. W zasadzie
nie może to być dla nikogo zaskoczenie, ponieważ jest to produkcja pogrążająca
się w totalnej nijakości. To nie wygląda na żadne ambitne s-f, a po prostu na
dosłowną realizację motta z początku filmu! Na dodatek zakończenie uderza w
jakieś lewackie tony typu ochrona zagrożonych wyginięciem krwiożerczych
gatunków, które chciały jeszcze niedawno zniszczyć Ziemię, ale teraz są już
spoko, ponieważ ich przedstawiciele porozumieli się z głównym bohaterem poprzez
wizje w jego głowie. Reszta jest milczeniem.
Kryptopedofilia? Nowy Humbert Humbert? (źródło: http://www.aceshowbiz.com) |
Ocena: 4/10
("Starship Troopers" było jednak gorsze).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz