czwartek, 10 stycznia 2013

"Starship Troopers"



Paul Verhoeven położył wielkie zasługi dla kina. Holenderski reżyser nakręcił co najmniej trzy wybitne filmy i jeden, którego tytuł wszyscy znają, choć jego wartość artystyczna jest dyplomatycznie mówiąc co najmniej mocno średnia. O jakim filmie mowa? Oczywiście o legendarnym "Showgirls". Natomiast "RoboCop", "Total Recall" oraz "Nagi instynkt" bez wahania zaliczam do największych osiągnięć Verhoevena. Osobiście najbardziej lubię "Pamięć absolutną", która nawet po dwóch dekadach jest lepsza od ostatniego remake’u o kilka klas. Wydawać by się mogło, że reżyser tego pokroju będzie w stanie realizować bezbłędnie kolejne filmy w konwencji sf. Wyobraźcie sobie zatem jakież było moje rozczarowanie, kiedy po raz pierwszy obejrzałem "Starship Troopers" ("Żołnierze kosmosu")! Wydaje się mi nawet, że produkcja z 1997 roku złamała karierę Verhoevena. Potwierdza to na pewno "Człowiek widmo" z 2000 roku, ale nie miałem okazji oglądać jego późniejszych filmów. Niemniej holenderski reżyser nie kręci już wysoko-budżetowych produkcji w Hollywood, więc chyba something went wrong.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
O czym są niesławni "Żołnierze kosmosu"? Naprawdę, trudno się domyślić po tak ambitnym tytule. Ziemi tym razem (jeszcze) nie spotkała zagłada, wojna nuklearna albo kosmiczny Armageddon. W zamian ludzkość wytworzyła faszystowskie społeczeństwo oparte na kulcie siły. Przy czym określenie faszystowskie należy rozumieć nie do końca dosłownie: ot, pozbawiono tylko prawa głosu część populacji i w zasadzie jest to jedyny przejaw opresyjnego systemu. Zresztą żadnemu z bohaterów filmu to nie przeszkadza. Główne postacie to trójka highschoolowych przyjaciół z Buenos Aires (sic!): Johnny Rico (Casper Van Dien), Carmen Ibanez (Denise Richards) oraz Carl Jenkins (Neil Patrick Harris). Jak wszyscy młodzi ludzie są pełni nadziei i mają ambitne plany na przyszłość. Carmen marzy o wstąpieniu do kosmicznej floty, Carl posiada zdolności paranormalne, więc liczy na angaż do wywiadu, natomiast Johnny’emu z powodu wrodzonego debilizmu pozostaje służba w piechocie Federacji. A czasy idą ciężkie, albowiem ludzkość kolonizując obce układy planetarne natknęła się na wrogą rasę olbrzymich owadów (sic! – po raz drugi).
Rico - debil bez skazy
(źródło: http://www.hotflick.net/)
Film Verhoevena składa się z trzech typowych części: idylliczne preludium, twarde szkolenie oraz walka z bezwzględnym wrogiem. Pierwsza część jest po prostu żałosna, ponieważ oglądamy ujęcia niemal z Beverly Hills. Co ja piszę – tam były na pewno lepsze! Niewiarygodnie czerstwe i sztampowe są sceny z lekcji biologii, zawodów sportowych, a na dodatek występuje typowe love story. Wszyscy bohaterowie są tacy piękni i weseli! Oczywiście ukazano również kłótnie z rodzicami: Rico się buntuje i zamiast iść na studia wstępuje do piechoty, aby spełnić swój obowiązek wobec Federacji! Z całym szacunkiem, co to kurwa ma być?! W środkowej części filmu wcale nie jest lepiej. Niestety skupiamy się na najbardziej czerstwej postaci (tak, chodzi mi o Rico) i jej perypetiach. Pojebane szkolenie, które wesoło realizuje sierżant Zim (Clancy Brown), przedstawia interesujące metody m.in.: wbijanie noża w dłoń, łamanie kończyn, publiczne baty jako kara, ewentualnie śmiertelne headshoty. Jestem przekonany, że układając program szkoleniowy korzystano z doświadczeń legendarnego Michaela „Mike’a” Dantona. Ostatnia odsłona to natomiast bezsensowna walka z ogromnymi owadami, które bardzo skutecznie fragują świetnie wyszkoloną piechotę Federacji. Dodam tylko, że w czasie jednej z operacji na obcej planecie w ciągu godziny zginęło 100 tysięcy marines, a łączna liczba strat sięgnęła 300 tysięcy. Do tego należy dodać kilkanaście zniszczonych okrętów kosmicznych, ponieważ okazało się, że największe owady potrafią strzelać plazmą bezpośrednio w kosmos! Co lepsze – potrafią nawet za pomocą tejże plazmy wytrącić z orbity planetoidę i skierować ją na Buenos Aires!!! Odnośnie armii Federacji dodam, że awanse odbywają się na zasadzie „Chcesz być porucznikiem? Ok, to bądź”.
Pozbawione sensu szkolenie
(źródło: http://www.hotflick.net/)
Przyjrzyjmy się teraz postaciom i aktorstwu. Z całej trójki głównych bohaterów jedyną ciekawą postacią wydaje się być Carl Jenkins i zapewne dlatego na ekranie jest go najmniej. Carmen to żenująca postać, a Denise Richards swoją kreacją tylko wzmogła to przykre uczucie. Najbardziej czerstwą rolę dostał jednakże Casper Van Dien, który dołożył wszelkich starań, aby zapisać się jak najgorzej w mojej pamięci. Jedyną skazą na wizerunku Rico jest jego naturalny debilizm, który skazał go na służbę w piechocie Federacji. Spoglądając na całokształt pod względem aktorstwa automatycznie nasuwają mi się określenia typu „czerstwe”, „toporne”, „przykre”. Jeśli mam kogokolwiek wyróżnić to stawiam na trójkę postaci drugoplanowych. Dina Meyer w roli Flores podobała mi się chyba najbardziej w całej produkcji i można powiedzieć, że jej kreacja miała największy sens. Drugie miejsce w moim rankingu zajmuje Michael Ironside wcielający się w highschoolowego nauczyciela, natomiast brązowy medal otrzymał Clancy Brown grający sierżanta Zima.
Flores - najlepsza rola w filmie
(źródło: http://www.hotflick.net/)
Jeśli potraktujemy "Starship Troopers" jako film zrobiony na serio to zasługuje on na wielkie baty i miażdżący hejting. Jeśli natomiast spojrzymy na produkcję Verheovena jako pastisz w wersji retarded to krytyka powinna złagodnieć z deczka. Niestety ja nie potrafię spojrzeć na ten film z przymrużeniem oka. Wiele rozwiązań fabularnych jest po prostu nieakceptowanych. Spójrzcie na losy Flores i Zandera (Patrick Muldoon) – to jest jeden z najtańszych możliwych chwytów, jakie widziałem w swoim życiu. Poza tym to zmilitaryzowane faszystowskie społeczeństwo – wszędzie pełno nawiązań do III Rzeszy (m.in. wywiad Federacji to niemal SS pod względem mundurów). Wszystko oczywiście podlano hektolitrami patosu, który szczególnie uwidacznia się w scenach śmierci poszczególnych bohaterów. Takie rzeczy wywołują u mnie odruch wymiotny i to nie dlatego, że przesadziłem z alkoholem. Jedyne rzeczy, które mogą bawić w filmie to dosyć wysoki poziom przemocy oraz wątek mormońskich ekstremistów. Poza tym strasznie komputerowe efekty, nędzne dialogi, porzygowy patos oraz czerstwe aktorstwo. Mierna ocena panie Verhoeven!
źródło: http://www.hotflick.net/

Ocena: 2/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz