wtorek, 30 października 2012

"The Negotiator"



Historia przedstawiona w "Negocjatorze" częściowo opiera się na rzeczywistych wydarzeniach. We wrześniu 1988 roku Anthony D. Daniele, oficer policji z St. Louis oskarżony o malwersacje finansowe w policyjnym funduszu emerytalnym i skazany na 8 lat więzienia, wziął zakładnika i zabarykadował się w biurowcu w centrum miasta. Przetrzymywaną osobą był John Frank, prawnik i cywilny urzędnik miejscowej policji, który ujawnił skandal. Co ciekawe Daniele wchodził w skład policyjnej brygady zajmującej się odbijaniem zakładników. Nie może zatem dziwić, że negocjacje trwały aż 25 godzin. Historia wydaje się być niezwykle interesująca, nieprawdaż? Sprawdźmy zatem jak Hollywood przerobił prawdziwe wydarzenia na filmowy scenariusz.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Policyjny negocjator Danny Roman (Samuel L. Jackson) zalicza kolejną udaną akcję. W czasie świętowania sukcesu jego partner, Nate (Paul Guilfoyle), zdradza koledze, że jest na tropie poważnych malwersacji finansowych w policyjnym funduszu emerytalnym. Wkrótce Nate zostaje zamordowany, a wszystkie poszlaki prowadzą do Danny’ego. W jednej chwili policjant traci szacunek i poważanie swoich współpracowników. Przekonany o własnej niewinności w akcie desperacji bierze kilku zakładników z wydziału spraw wewnętrznych. Mając świadomość totalnej korupcji w rodzimym komisariacie, domaga się aby negocjacje prowadził policjant z innej części miasta, Chris Sabian (Kevin Spacey).
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Jeśli oglądamy "Negocjatora" po raz pierwszy to rozwój fabuły może wydać się zaskakujący. Niestety jako weteran poniedziałkowych megahitów Polsatu doskonale poznałem film i kolejne projekcje nie przynoszą już tyle radości. Ale cóż poradzić, tak to jest w przypadku produkcji, które posiadają twist. Nie da się ukryć, że Hollywood znacznie uprościło i złagodziło prawdziwą historię z St. Louis. W kwestii uproszczenia chodzi mi o to, że Roman jest kryształowym policjantem bez skazy na swym obliczu. Od razu wierzymy w jego niewinność, a przecież ciekawiej byłoby, gdyby musiał udowodnić ją również widzom. U część zakładników Danny’ego od razu widoczny jest syndrom sztokholmski. Dla zwiększenia napięcia dodano kilka efektownych fajerwerków typu szturmy SWAT, pożar i różne działania na pałę. Wszystko w myśl zasady im mniej realizmu, tym więcej zabawy. Same negocjacje również nie przedstawiają się imponująco, a w zasadzie ograniczone zostały do przedstawiania co jakiś czas listy żądań i bezowocnych pogaduszek. Oczywiście mamy również do czynienia z tradycyjnym konfliktem kompetencyjnym między miejscową policją a FBI.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Sporo uciechy na pewno przynosi aktorstwo. Samuel L. Jackson i Kevin Spacey dobrze sprawdzają się głównych rolach, ponadto wspiera ich rzesza solidnych aktorów drugoplanowych. Moim faworytami są na pewno David Morse (Beck) oraz nieżyjący już niestety J.T. Walsh (Terence Niebaum). Morse w roli wyjątkowego i bezlitosnego skurwysyna jest niezwykle przekonujący. Reszta nie odstaje za bardzo, ale poza wymienionymi szałowych kreacji już nie ma. Pomimo pewnych ułomności fabularnych oraz wtórnych rozwiązań "Negocjator" to całkiem przyzwoite kino sensacyjne godne polecenia. Oczywiście jeśli nie oglądało się go milijion razy w telewizji.

Ocena: 7/10.

poniedziałek, 29 października 2012

"Clash of the Titans"



"Clash of the Titans" to remake filmu z 1981 roku, który w Polsce występuje pod tytułem "Zmierzch Tytanów". Zabierając się do projekcji byłem pełen obaw, gdyż doskonale znam dosyć luźne podejście Hollywood do ekranizowania jakiejkolwiek mitologii. Swoją drogą oba tytuły nie mają żadnego uzasadnienia fabularnego, ponieważ akcja dzieje się długo po tym jak ostatni Tytani zostali zwyciężeni przez Zeusa i innych bogów. Muszę przyznać, że do obejrzenia produkcji zachęcił mnie jednak fakt, że wystąpiła w niej Izabella Miko (Atena). Niestety sceny z udziałem polskiej aktorki okazały się zbyt chujowe nawet jak na to dzieło i zostały wycięte.
źródło: http://www.wikia.com/Wikia
Fabuła raczej typowa dla tego rodzaju produkcji (przy uwzględnieniu roli mitologii). Rybak Spyros (Pete Postlethwaite) znajduje na morzu trumienkę z martwą kobietą i małym dzieckiem, które cudem przeżyło. Przygarnia chłopca i wychowuje jak swojego własnego syna. Dwadzieścia parę lat później zastępcza rodzina Perseusza (Sam Worthington) zostaje przypadkowo zamordowana przez Hadesa (Ralph Fiennes). Ogólnie nastroje w starożytnym świecie są nienajlepsze. Ludzie buntują się przeciwko władzy bogów i postanawiają sami rządzić swoim losem. W tym bezbożnym procederze przoduje miasto Argos. Pod wpływem Hadesa bogowie postanawiają dać nauczkę krnąbrnym mieszkańcom: albo złożą im w ofierze królewnę Andromedę (Alexa Davalos) albo miasto zostanie zniszczone przez Krakena. Jak łatwo się domyślić misję ratowniczą podejmuje nasz dzielny Perseusz. Wkrótce dowiadujemy się również, że nie jest on zwykłym śmiertelnikiem, ale bękartem samego władcy Olimpu (Liam Neeson).
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
 "Clash of the Titans" to całkowite pomieszanie mitologii greckiej, nordyckiej, ale też arabskiej. Oprócz bogów i stworzeń typowych dla wierzeń hellenistycznych występują również okazy typowe dla dalekiej północy (Kraken) czy Półwyspu Arabskiego (pustynne dżiny). Dla ortodoksyjnych miłośników mitologii greckiej może to być poważny szok, ale widz masowy będzie się bawił raczej dobrze. Ponadto w nawiązaniu do oryginału z 1981 roku w filmie pojawia się scena z mechaniczną sową Bubo. Co ciekawe ponoć podczas kręcenia filmu Sam Worthington znienawidził ją tak mocno, że wielokrotnie groził jej zniszczeniem. Aktor obawiał się również, że wstawienie sceny z Bubo do filmu zrujnuje jego karierę. Z mojego punktu widzenia, jeśli chciało się nawiązać do oryginału to można było zrobić to znacznie lepiej, ale i tak nie ma dramatu a Worthington mógł ukazać swoje obrzydzenie. Fabularnie sporo niedorzeczności, niemniej nic co by szokowało szczególnie lub dramatycznie zaskakiwało. Typowa hollywoodzka sieczka dla mas.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
 Obsada zapowiadała się bardzo ciekawie, oczywiście z wyjątkiem Izabelli Miko. Neeson, Fiennes, Worthington wsparci przez Polly Walker, którą bardzo lubię od czasów „Rzymu”, a do tego m.in. Gemma Arterton, Liam Cunningham, Vincent Regan oraz Luke Evans. Mała ciekawostka: w "Clash of the Titans" Luke Evans występuje jako Apollo, ale już w "Immortals" awansuje na Zeusa. Mimo tylu sław aktorstwo jest raczej drewniane (szczególnie u głównego wykonawcy, to pewnie wpływ Bubo), po części wynika to ze scenariusza, który stworzył takie a nie inne postacie. Najbardziej podobała mi się Gemma Arterton w roli Io oraz Ralph Fiennes jako Hades. Reszta raczej do zapomnienia, przy czym chciałbym zobaczyć Izabellę Miko na tym tle. Efekty specjalne bardzo fajne, zaliczam na plus. Bardzo mi się podobał niebieski płomień z kostura pustynnego dżina, poza tym nieźle wyglądał Olimp pośród chmur. Podsumowując jest to bardzo lekkie dzieło, typowe do obejrzenia przy obiedzie. Po projekcji praktycznie nic w głowie nie zostaje, dlatego taka, a nie inna ocena.

Ocena: 4/10.

Recenzję sequelu znajdziecie pod tym linkiem: "Wrath of the Titans".

piątek, 26 października 2012

"Zabij mnie, glino"



Kiedy fundamenty poprzedniego ustroju zaczęły się chwiać moralna zgnilizna kultury Zachodu zaczęła coraz mocniej penetrować naszą pszenno-buraczaną ojczyznę. Pod koniec lat 80-tych pełna ofensywa nie była jeszcze do końca możliwa, ale po obejrzeniu "Zabij mnie glino" mogę stwierdzić, że w 1987 roku hollywoodzkie wzorce bardzo mocno oddziaływały na polską kinematografię. W zasadzie film w reżyserii Jacka Bromskiego bez żadnego przypału kopiuje amerykańskie kino sensacyjne, a jedynym oryginalnym elementem jest polska rzeczywistość (chociaż i tak dosyć nietypowa jak na realia socjalistyczne).

Fabuła bardzo gangsterska: groźny zakapior Malik (Bogusław Linda) ucieka z więzienia. Jednakże kapitan Popczyk (Piotr Machalica) bardzo szybko odnajduje zbiega, gdyż w przypływie geniuszu zatrzymał się u swojej żony. Malik poprzysięga milicjantowi zemstę. Wkrótce wraz ze swym dzielnym kompanionem Sewerynem (Zbigniew Zamachowski) ucieka z rozprawy sądowej. Na wolności Malik nagle zamienia się w geniusza zbrodni i postanawia zrealizować śmiały plan zemsty. Pierwszą ofiarą pada Stawski (Jerzy Zach), były zleceniodawca gangstera, aczkolwiek głównym celem pozostaje kapitan Popczyk. W międzyczasie Malik nawiązuje romans z poznaną w pociągu lekarką z Sosnowca (Anna Romantowska).
źródło: http://www.stopklatka.pl/
Pod względem obsady jest imponująco: Linda, Zamachowski, Machalica, Romantowska, Jadwiga Jankowska-Cieślak, Andrzej Grabarczyk (bardziej znany jako Jerzy z Klanu, lub Jerzy Knorr), Maria Pakulnis, Marek Barbasiewicz, Piotr Fronczewski, Jan Machulski, Olgierd Łukasiewicz, Juliusz Machulski, Zbigniew Buczkowski, Krzysztof Zaleski, a nawet Karol Strasburger. Jeśli nawet część nazwisk nic Wam nie mówi, to gwarantuję, że znacie te twarze. Dla mnie tyle sław w jednym filmie jest praktycznie nie do pojęcia. A jeszcze dziwniejsze jest to, że w "Zabij mnie glino" zdarzają się momenty żenującego aktorstwa, które niemal zmusiły mnie do zmiany kanału. W tej kategorii zdecydowanie przoduje Tomasz Lengren w roli milicjanta Kwapińskiego. Wycięcie tych scen zdecydowanie podniosłoby moją ocenę filmu. Niestety role kobiece zostały bardzo słabo napisane, przez co wydają się albo niewiarygodne albo za bardzo przerysowane. A kto wypada zatem najlepiej? Z pewnością duet głównych bohaterów, czyli Linda i Machalica. W porządku była również większość wymienionej powyżej obsady męskiej, przy czym chciałbym wyróżnić Andrzeja Grabarczyka, Piotra Fronczewskiego oraz Zbigniewa Zamachowskiego.
źródło: http://www.stopklatka.pl/
W tym momencie należy przejść do oceny rozwiązań fabularnych. Jak już wspominałem mamy do czynienia z totalną kopią amerykańskiego kina sensacyjnego. W większości przypadków wypada to wysoce żenująco (m.in. nieudolna próba asasynacji w więzieniu, przykra próba asasynacji na ulicy, wszelkie pościgi, wybuchy i efekty specjalne, których w filmie niemało). Sposób w jaki postępują bohaterowie wydaje się ogromnie nielogiczny. O ile Malik nosi znamiona geniusza zbrodni, o tyle często robi coś na pałę. Wspomnienie metamorfozy image’u jaką przeszedł Seweryn by zmylić milicję obywatelską zostanie mi do końca życia (dla ciekawych: został punkiem). Znowuż Piotr Fronczewski zawiaduje czymś w rodzaju socjalistycznego CSI, gdzie robi analizy wszystkiego tak grube, że przez całe lata 90-te się o tym scenarzystom nie śniło. W końcowych scenach milicja dysponuje natomiast tak ogromnymi ilościami zaawansowanego sprzętu do inwigilacji, że nie rozumiem jak można było dopuścić do funkcjonowania opozycji i ostatecznego upadku ustroju. Ponadto w filmie wykorzystano również wątek jasnowidza ojca Benedykta – totalne żenua.
źródło: http://www.stopklatka.pl/
"Zabij mnie glino" epatuje kulturą Zachodu. Bohaterowie palą Marlboro, czytają Newsweeka, a na komendzie MO je się hamburgiery popijane shake’ami – prawdziwa Ameryka! Ponadto mamy do czynienia ze zjawiskiem określanym jako casual sex. Trudno uwierzyć trochę w te wszystkie amerykanizmy, chyba twórcy jednak z deczka przesadzili. Jednak polska rzeczywistość daje o sobie znać. W filmie znalazła się scena z blokowiska, w której jeden z bohaterów stoi przez murem ozdobionym niezwykle uroczym napisem SATAN. Wracając do tematu blokowiska, to mimo, że minęło 25 lat od powstania "Zabij mnie glino", wygląda ono niemal tak samo jak wiele współczesnych. Ogromnym szokiem było dla mnie również ujrzenie w przedziale PKP tych samych zasłonek w przedziałach, które można jeszcze spotkać obecnie. Zastanawia mnie zatem kiedy zaczęto ich używać. "Zabij mnie glino" nie nosi zbyt wielu znamion oryginalności, ale jest wyjątkowo prekursorskie w kwestii kopiowania zachodnich wzorców (tak to brzmi dziwnie). Z pewnością wywarło ogromny wpływ na późniejsze polskie kino sensacyjne i przyczyniło się do powstania wielu dobrych filmów. Pod pewnymi względami bije na głowę wiele produkcji nie tylko z lat 90-tych, ale i nawet ostatniej dekady. Dlatego mimo, że poziom żenady momentami osiąga stan krytyczny, uhonoruję film dosyć wysoką oceną.

Ocena: 6/10.

Polecam dialog:
Dziwka – Jestem aż taka sławna?
Malik – Twoja sława dotarła do Białegostoku.

czwartek, 25 października 2012

Bond No. 22: "Quantum of Solace"



"Quantum of Solace" – 22 film o przygodach Jamesa Bonda i drugi, w którym w postać brytyjskiego agenta MI6 wciela się Daniel Craig. Pamiętam, że po świetnym "Casino Royale", które przywróciło serii dawny blask (choć i trzeba przyznać, że miało swoich hejterów), wszyscy oczekiwali równie dobrego, ba może nawet lepszego kina. Oczekiwania rosły w miarę zbliżania się premiery, którą de facto przesunięto na jesień 2008 roku (pierwotnie zaplanowano ją na maj, aczkolwiek wtedy wchodził do kin "Iron Man"). Czy zatem "Quantum" spełniło pokładane w nim nadzieje? W zasadzie, po pierwszym obejrzeniu filmu, zapamiętałem jedynie mocne przekonanie, że nie. W rozmowach ze znajomymi dominowało i dominuje po dziś dzien przekonanie, że jest to film zdecydowanie gorszy od "Casino Royale", a w zasadzie nawet słaby sam w sobie. Aczkolwiek z powodu zbliżającej się premiery "Skyfall" oraz niemal całkowitej amnezji dotyczącej fabuły "Quantum" postanowiłem obejrzeć film ponownie.
źródło: http://eu.movieposter.com/
"Quantum" to bezpośredni sequel "Casino Royale", co rzadko zdarza się w bondowskim uniwersum. Wcześniej miało to miejsce jedynie w przypadku tzw. trylogii Blofelda: "Żyje się tylko dwa razy", "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" i "Diamenty są wieczne". Film rozpoczyna się od bardzo dynamicznego pościgu samochodowego po krętych górskich szosach. Bond dostarcza pojmanego w finale poprzedniej części pana White’a do kwatery MI6, gdzie ma zostać poddany szczegółowym przesłuchaniom. Jednakże okazuje się, że nawet szeregi brytyjskiego wywiadu zostały zinfiltrowane przez zbrodniczą i tajemniczą organizację Quantum. M (Judi Dench) ledwie uchodzi z życiem, a Bond dokonuje dewastacji zabytkowego starego miasta w Sienie. Od tego momentu głównym celem MI6 staje się rozpracowanie i zniszczenie Quantum.
źródło: http://www.irishtimes.com/
Tym razem wraz z 007 zwiedzamy wspomnianą już Sienę, Port-Au-Prince (udawany przez Colon w Panamie), austriackie Bregenz (gdzie Bond pierwszy raz w historii odwiedza operę), włoskie Talamone, La Paz, boliwijską pustynię (kręconą w Chile), aby na koniec dla odmiany zobaczyć zimowe krajobrazu Kazania. Pod względem plenerowym nie można zatem narzekać, a chociaż obracamy się głównie w klimatach słoneczno-południowych, to w międzyczasie odwiedzamy także deszczowy Londyn. Naprawdę fajnie wyglądały zdjęcia na boliwijskiej pustyni – Bond w garniturze pośród piasku i kamulców zostaje w pamięci na długo. Fabularnie jest całkiem interesująco, dużo nawiązań do poprzedniej części, pojawiają się nawet starzy znajomi – Felix Leiter (Jeffrey Wright) oraz Rene Mathis (Giancarlo Giannini). Bond w dalszym ciągu epatuje brutalnością, mordując ku rozpaczy M większość podejrzanych. Co ciekawe 007 nie korzysta z żadnych, tak typowych przecież dla serii wypasionych gadżetów, a używa jedynie lekko stunnigowanego telefonu. Znamienne, że w filmie nie pojawia się nawet Q. Finał "Quantum" to natomiast jawny ukłon w stronę klasycznych Bondów – typowa rozwałka siedziby przeciwnika z dużą ilością eksplozji i innych efektów specjalnych. Budżet oceniano na 200 mln USD, więc wygląda to całkiem spektakularnie.
źródło: http://www.ew.com/ew/
Czy zatem "Quantum" spełnia wygórowane oczekiwania po "Casino Royale"? Częściowo tak, aczkolwiek jest to zdecydowanie słabszy film. Nie oznacza to jednakże, iż ma jakiś dramatycznie niski poziom. Po prostu w mojej opinii stanowi doskonałe dopełnienie "Casino Royale" i śmiało stwierdzam, że jest o wiele lepszy niż wszystkie Bondy z Brosnanem. Z pewnością brakuje mi bardziej wyrazistego przeciwnika dla 007, gdyż Dominic Greene (Mathieu Amalric) wydaje się z deczka nijaki i nie jest zepsuty do szpiku kości jak być powinien. Ponadto dziewczyna Bonda Camille (Olga Kurylenko) zdecydowanie nie dorównuje Vesper, ale Eva Green zawiesiła poprzeczkę naprawdę wysoko. Od Camille zdecydowanie bardziej podobała mi się natomiast Strawberry Fields (Gemma Arterton), przy czym podkreślam, że kreacja Olgi Kurylenko nie jest wcale słaba. Na szczęście w dalszym ciągu cieszą dialogi M z Bondem, a niezwykle rozbawiła mnie scena z tekstem Jesteśmy nauczycielami, wygraliśmy na loterii. Podsumowując: "Quantum of Solace" nie jest aż tak słabym filmem, jak panuje powszechna opinia i myślę, że warto je obejrzeć jako godne uzupełnienie "Casino Royale".

Ocena: 7/10.

środa, 24 października 2012

"The Detonator"



Całkiem niedawno miałem okazję obejrzeć kawałek filmu ze Stevenem Seagalem kręconego w Polsce. "Out of Reach" wyglądało na totalne żenua, ale podejrzewam, że dla polskich aktorów biorących udział w tym przedsięwzięciu (m.in. Krzysztof Pieczyński, Agnieszka Wagner) było to największe osiągnięcie w karierze. Upadek Seagala skłonił mnie do refleksji. Pomyślałem, że gorzej już być nie może (oczywiście wyłączając z tego stwierdzenia polską kinematografię). A jednak… Nie mogłem się bardziej pomylić! Kilka dni później zobaczyłem coś przerażającego. Polsat chełpił się filmem z Wesleyem Snipesem nakręconym w Rumunii. Od razu wiedziałem, że nie odpuszczę projekcji "Detonatora".
źródło: http://www.movieposterdb.com/
Fajnie, że w filmie jest fabuła. Otóż super agent Sonni Griffith (Wesley Snipes) po raczej nieudolnym wykonaniu misji w Bukareszcie dostaje nowe zadanie. Na zlecenie CIA, której nie jest nawet pracownikiem (scenarzyści postanowili zachować w tajemnicy prawdziwego pracodawcę naszego bohatera), Griffith ma zaopiekować się Nadią Cominski (Silvia Colloca), żoną zamordowanego księgowego rumuńskiej mafii. Kobietę należy odstawić do Nowego Jorku, aczkolwiek nie jest to proste zadanie. Jak w każdym filmie tego rodzaju, w miejscowej placówce CIA szerzy się zgnilizna moralna oraz zdrada. W efekcie misja Griffitha zamienia się w wesoły i bezsensowny rampage na ulicach Bukaresztu. Na dodatek boss lokalnej mafii, a przy okazji właściciel klubu piłkarskiego, próbuje zakupić od bezwzględnych Ukraińców (prawdopodobnie, w każdym razie przyjeżdżają z Ukrainy) rosyjską broń biologiczną, co komplikuje całą historię.
źródło: http://www.beyondhollywood.com/
Od czego zacząć tym razem hejting? Pod względem fabularnym mamy do czynienia z totalną żenadą zatopioną w morzu wtórności (m.in. opisywana już zdrada w CIA, komentarze z offu, do bólu przewidywalny romans). Oka, potrafię to zrozumieć, w końcu to ewidentne kino klasy B (chociaż około 15 mln USD budżetu!). Ale są pewne granice, których przekraczać nie można! Przykład: boss rumuńskiej mafii ma klub piłkarski, który rozgrywa jakieś półfinały. Stawką jest wejście do finału bliżej nieokreślonego turnieju, którego zwycięzca pojedzie na mistrzostwa świata do Waszyngtonu (sic!). Wątek piłkarski jest zatem dla mnie całkowicie niezrozumiały. Poza tym jak można wysłać czarnoskórego Griffitha do Bukaresztu, aby cytuję wtopił się w tłum. Toż to jakiś chory żart scenarzystów! Do tego najchujowsze flashbacki jakie oglądałem w swoim życiu. Na opisanie ich poziomu brakuje mi słów, a komputerowy ogień w jednym z nich mógłby z godnością wystąpić w "Bitwie pod Wiedniem". Efekty specjalne w głównej osi fabularnej są natomiast typowe: ot, samochód w coś uderzy, to od razu wybuchnie, o ile na pokładzie nie ma oczywiście głównego bohatera. Postacie strzelają do siebie z odległości mniejszej niż 2 metry, ale celność pozostawia wiele do życzenia. Nie ma specjalnej brutalności, ani rozbieranych scen seksu, chociaż główna bohaterka przez większość czasu paraduje po mieście wystrojona jak uliczna dziwka. Nie żeby mi to specjalnie przeszkadzało, ale na pewno wojujący feminizm nie będzie zachwycony takim przedstawieniem postaci żeńskich.
źródło: http://www.cinema.de/
Plenery. Lepiej zapomnieć. Bukareszt wygląda bardzo brzydko. Tak brzydko, że film zniechęcił mnie do odwiedzenia tego miasta, a chyba chodziło o coś całkowicie odwrotnego. Klimat "Detonatora" najlepiej oddaje wypowiedź analityka CIA: Jestem na tym zadupiu zabitym dechami. A jeszcze niedawno mieszkałem w prawdziwym świecie. Chcę tam wrócić! Sytuacji nie polepsza fatalne aktorstwo 90% obsady. Jedynie Snipes, Colloca i Michael Brandon (Flint) coś sobą reprezentują. W sumie czegóż się można było spodziewać po produkcji kręconej w Rumunii? "Detonatora" mogę polecić jedynie najbardziej ortodoksyjnym fanom Wesleya Snipesa. Jako podsumowanie przytoczę mądrość ludową zaprezentowaną przez jednego z bohaterów: Kiedy układasz się z diabłem, nie zdziw się, że upieprzysz sobie buty. Proste, nieprawdaż?

Ocena: 2/10.

wtorek, 23 października 2012

"In the Valley of Elah"

"In the Valley of Elah" w nietypowy, a nawet bardzo zaskakujący sposób przedstawia wpływ wojny na psychikę amerykańskich żołnierzy. Wydaje mi się, że przed obejrzeniem filmu nigdy o nim nie słyszałem, co albo nie wróżyło dobrze temu dziełu albo świadczyło o moim niezwykle wysokim poziomie ignorancji w kwestii kinematografii współczesnej. W kwestii wyjaśnienia dosyć dziwnego tytułu należy natomiast nadmienić, iż jest to nawiązanie do biblijnej doliny Elah, w której Dawid zmierzył się z Goliatem. Słowem wstępu dodam jeszcze, że jest to historia, która wydarzyła się naprawdę.

źródło: http://www.impawards.com/index.html
Były żołnierz i członek żandarmerii wojskowej, Hank Deerfield (Tommy Lee Jones), dowiaduje się, że jego syn, który przyjechał właśnie z 18-miesięcznej zmiany w Iraku, nie powrócił z przepustki do bazy. Zaniepokojony ojciec niezwłocznie udaje się do Nowego Meksyku, aby odnaleźć pierworodnego. Na miejscu okazuje się, że lokalna policja ma totalnie w dupie tego rodzaju sprawy. Deerfield zostaje zatem zmuszony wszcząć własne śledztwo. Sytuacja zmienia się, gdy na poboczu drogi zostają odnalezione rozczłonkowane i częściowo spalone zwłoki, które zidentyfikowano jako szczątki syna głównego bohatera. Deerfield postanawia wyjaśnić tajemniczą sprawę, w szczególności, że dysponuje podejrzanymi filmami video, które jego pierworodny nagrał w Iraku. Chcąc rozwikłać zagadkę wydatnie pomaga miejscowej detektyw Emily Sanders (Charlize Theron). Sanders również nie ma łatwo, gdyż większość jej kolegów po fachu uważa, że awansowała za kręcenie dupą. Pierwszy trop pada oczywiście na meksykańskie kartele narkotykowe, które odpowiadają za całe zło w świecie białego człowieka.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Oglądając "In the Valley of Elah" byłem całkowicie przekonany, iż reżyserem musi być Tommy Lee Jones. Skąd wzięło się to przekonanie? Film klimatem bardzo przypomina recenzowane niedawno "The Three Burialsof Melquiades Estrada", a nawet "No Country for Old Men" (kręcone w tych samych lokacjach, a ponadto ten sam człowiek odpowiadał za zdjęcia). Dodatkowo kilku aktorów występujących w filmie zagrało również w produkcji braci Coen (Tommy Lee Jones, Josh Brolin, Barry Corbin oraz Kathy Lamkin). Okazało się jednakże, iż byłem w błędzie, gdyż film reżyserował Paul Haggis, odpowiedzialny za fatalne według mnie "Miasto gniewu". Przy czym warto dodać, że Haggis jest o wiele bardziej utalentowanym scenarzystą (m.in. "Casino Royale", "Quantum of Solace" czy też "Million Dollar Baby").
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Wyjątkowo nieśpieszna narracja, pustynne plenery i specyficzny klimat sprawiają, że film ogląda się bardzo dobrze. Fabularnie nie mamy tym razem do czynienia z żenadą, a początkowo przewidywalna historia ostatecznie okazuje się dosyć intrygująca i ciekawa. Nie ma za wiele zdjęć z Iraku – jedyne co dostajemy to marnej jakości filmiki nagrane telefonem komórkowym. Niemniej jest to fajny zabieg, który wydatnie zmniejsza koszty produkcji. Poza tym "In the Valley of Elah" nie traktuje o samej wojnie, a o jej wpływie na psychikę żołnierzy. Jak się dowiadujemy z filmu jest on bardzo nieprzewidywalny i całkowicie dehumanizujący. "In the Valley of Elah" nie jest przy tym w żadnym stopniu laurką dla amerykańskiej armii. Wydaje się, że od czasów prozy Jamesa Jonesa nic się nie zmieniło, a żołnierze w dalszym ciągu nie umieją się przystosować do zwykłej, niewojennej rzeczywistości.
źródło: http://uk.ign.com/
Z pewnością na ogromny plus mogę zaliczyć aktorstwo. Tommy Lee Jones w roli starego żandarma, (gwiazda detektywistyki, a wokół sami amatorzy – jak trafnie stwierdziła Sanders) jest po prostu świetny. Postać została dobrze zarysowana: doświadczony, małomówny, religijny i niemal bezuczuciowy żołnierz, którego najstarszy syn zginął w służbie ojczyzny, a młodszy pod presją ojca zaciągnął się do wojska. Może irytować szacunek dla amerykańskiej flagi, gdyż w filmie znalazła się scena, w której Deerfield poucza portorykańskiego ciecia jak należy prawidłowo wieszać amerykański sztandar. Z kolei Charlize Theron, którą zdecydowanie wolę w wersji blond, wypada bardzo przekonująco i realistycznie jako prowincjonalna detektyw Sanders. Fajnie zagrała również Susan Sarandon (żona Deerfielda) oraz Josh Brolin (przełożony Sanders), chociaż w jego przypadku chciałbym więcej scen z jego udziałem. Rozwiązanie fabularne nie było dla mnie rozczarowaniem, i powiem, że nawet mi się podobało. Naprawdę, jest to ciekawe kino, które śmiało mogę polecić.

Ocena: 7/10.

poniedziałek, 22 października 2012

"Sztos"



"Sztos" to film, który oglądałem w czasie swojego życia (aczkolwiek głównie w zamierzchłych czasach młodości) bardzo wiele razy. Wydaje mi się nawet, że nadmierna ilość projekcji wyryła mi w mózgu scenariusz debiutu reżyserskiego Olafa Lubaszenki. Jednakże po latach postanowiłem zmierzyć się po raz kolejny z nostalgicznymi wspomnieniami z młodości i sprawdzić czy pozytywne odczucia mają jakiekolwiek uzasadnienie w obecnej, mocno zgorzkniałej rzeczywistości.
źródło: http://filmaster.pl/
W zasadzie film to jeden wielki flashback, gdyż w otwierającej sekwencji poważni biznesmeni przy kresce dobrego koksu zaczynają wspominać początki swojej przyjaźni. Akcja przenosi się zatem nad bałtyckie wybrzeże w kolorowe lata 70-te. Głównymi bohaterami "Sztosu" są dwaj cinkciarze: rookie Synek (Cezary Pazura) oraz doświadczony playa Eryk (Jan Nowicki). Synek właśnie wychodzi z kryminału, aczkolwiek z ogromną niechęcią odnosi się do propozycji podjęcia pracy w stoczni. Legalne zatrudnienie znacznie wydłużyłoby bowiem plany zdobycia własnego mieszkania, które nasz bohater snuje przez całą opowieść. Z kolei Eryk przez swoje zamiłowanie do hazardu przegrywa fortunę w ustawionej partyjce pokera na rzecz dawnego znajomego, Gruchy (Krzysztof Zaleski). Sfrustrowany tak perfidną zdradą wyrusza wraz z Synkiem w Polskę, aby podreperować budżet i zemścić się na starym koledze.
źródło: http://www.interia.pl/
Pod względem fabularnym "Sztos" wypada nawet ciekawie, a rozwój akcji nie przynosi większych rozczarowań. Ogromną zaletą filmu jest obsada głównych ról. Jan Nowicki jako wysublimowany oszust jest naprawdę świetny (bezcenny wyraz twarzy w scenie "i jeszcze ciepłe piwo, o żesz kurwa w jebaną mać"), a Cezary Pazura idealnie współgra z nim na ekranie. Daje radę również Krzysztof Zaleski oraz tradycyjny już bohater filmów Olafa Lubaszenki, czyli jego ojciec Edward (tym razem w roli Edwarda Markiza z Krakowa). W epizodach pojawia się także bardzo ciekawe persony m.in.: Tomasz Dedek, Emil Karowicz, Olaf Deriglasoff, Leon Niemczyk, Michał Milowicz, Janusz Józefowicz, Natasza Urbańska. Jak dla mnie strasznie słaba była Ewa Gawryluk grająca Beatę, wspólną dziewczynę Synka i Eryka. Raczej żenujący jest występ Przemysława Salety, który mówi dosłownie jedno zdanie, chociaż to i tak ponoć więcej niż razem powiedzieli Daniel Olbrychski i Borys Szyc w "Bitwie pod Wiedniem". Jednak prawdziwy hit to pojawienie się na ekranie Nikodema Skotarczaka (pseudonim Nikoś), znanego gangstera, który został zamordowany w 1998 roku. Można się zatem głęboko zastanawiać nad związkami polskiej kinematografii ze zorganizowaną przestępczością, w szczególności w kontekście późniejszych wydarzeń.
źródło: http://www.interia.pl/
"Sztos" nie próbuje ani przez moment udawać poważnego dzieła o głębokim przesłaniu społecznym. Z tego powodu odwzorowanie rzeczywistości lat 70-tych jest raczej umowne i bardzo uproszczone. Ot, przebierzemy aktorów w dzwony, każemy zapuścić im pekaesy, poza tym niech się pobujają na dansingu, a na ulicy postawimy trzy auta z tamtej epoki. Jeśli przyjmiemy taką konwencję to będziemy się dobrze bawić, jeśli nie – pozostaje nam hejting na wygląd Wybrzeża w tamtym okresie. Oczywiście zwolennicy polskiego czynu niepodległościowego mogą od razu narzekać, iż w filmie nie ma ani krzty heroicznej walki z krwawym socjalistycznym reżimem. Generalnie jak na polskie kino rozrywko "Sztos" wypada całkiem przyzwoicie, w szczególności, że od premiery minęło już 15 lat. Niezła, historia, dobre aktorstwo wsparte brakiem żenady okazało się przepisem na całkiem udany film. Dla mnie dodatkowym plusem jest ścieżka dźwiękowa Kazika, aczkolwiek w trakcie projekcji zbyt rzadko mamy okazję jej posłuchać. Kto jeszcze nie widział, niech obejrzy!

Ocena: 7/10.

PS.
W tym roku wyszedł "Sztos 2", ale akurat przegapiłem to wydanie „Vivy”.

niedziela, 21 października 2012

"Max Payne"

Ekranizacje gier komputerowych zwykle zbierają fatalne noty. Nie inaczej było również w przypadku legendarnego "Maxa Payne’a". Krytyka zmiażdżyła film, który ledwie zwrócił koszty produkcji. Wymowny Metascore (31/100) raczej nie zachęci nikogo do obejrzenia tego dzieła. Aczkolwiek gwoli sprawiedliwości, skoro zdzierżyłem wyjątkowo dramatycznego "Hitmana" to postanowiłem również przeżyć projekcję "Maxa Payne’a".
źródło: http://www.filmofilia.com/
Przed trzema laty rodzina detektywa NYPD Maxa Payne’a (Mark Wahlberg) została zamordowana w czasie napadu rabunkowego. Pomimo upływu czasu Max nie pozbierał się i w dalszym ciągu tkwi w wydziale spraw nierozwiązanych. Tymczasem Nowym Jorkiem wstrząsa seria dziwnych zbrodni. Jak się wkrótce okazuje współczesne morderstwa mają związek z tragiczną przeszłością naszego bohatera. W celu rozwiązania zagadki Payne łączy siły z Moną Sax (Mila Kunis), która pragnie odnaleźć zabójcę swojej siostry Natashy (Olga Kurylenko).
źródło: http://www.pixeljumpers.com/
Pierwotnie „Max Payne” dostał kategorię R, ale po dokonaniu kilku cięć ostatecznie otrzymał PG-13, którą IMDb bardzo ładnie określiło jako more financially viable. To naprawdę wkurwia. W szczególności żenująco wypada scena, w której Natasha się rozbiera, nie mówiąc już o poniechaniu scen akcji ponoć tak krwawych, iż miały przejść do legendy. Podobno znajdują się na niepociętej, reżyserskiej wersji, ale po tym co zobaczyłem nie mam ochoty sprawdzać. Pewną pociechę stanowi natomiast fakt, że "Max Payne" nie prezentuje aż tak dramatycznego poziomu jak zakładałem. Owszem jest bardzo chujowy, ale daleko mu do klasy "Hitmana". W filmie znalazło się parę naprawdę udanych ujęć, jawnie inspirowanych genialnym "Sin City". Początkowo miałem użyć stwierdzenia w stylu "Sin City", ale po jakimś czasie szczęśliwie zreflektowałem się. W zasadzie "Max Payne" mógłby mieć fajny klimat, bo ciągle pada deszcz albo śnieg, a słońce świeci tylko we flashbackach i narkotykowych halucynacjach (byłem urzeczony zamianą padającego śniegu w ogień). No, ale niestety fabuła rozwija się raczej w żenująco przewidywalny sposób. Do zalet mogę zaliczyć wielu znanych aktorów występujących w filmie. Oprócz Wahlberga pojawia się Mila Kunis (wspaniała Jackie Burkhart z "That’s 70s Show"), którą bardzo lubię, Olga Kurylenko (dziewczyna Bonda z "Quantum of Solace", co ciekawe zagrała również w "Hitmanie"), Amaury Nolasco (legendarny Sucre z "Prison Break"), Beau Bridges oraz znany raper Ludacris.
źródło: http://www.filmofilia.com/
Fani gry z pewnością będą rozczarowani ilością bullet time i slow motion – w filmie znalazły się bowiem jedynie 3 sekwencje z użyciem tych efektów. Jednakże ja znacznie w większym stopniu byłem zawiedziony niskim poziomem przemocy oraz chujowością fabularną. "Max Payne" uczy nas, że nawet zwykły koleżka robiący tatuaże okazuje się nagle znawcą nordyckiej mitologii, a pomniejszy gangster może wygłosić natchniony wykład o duchowości człowieka w codziennej rzeczywistości. Ponadto Max prawdopodobnie uzyskał jakieś kody na niekończącą się amunicję do swojego pistoletu, bo w przeciwieństwie do shotguna, nie widziałem aby go chociaż raz przeładował. W filmie występuje również jednostka specjalna, przy czym słowo specjalna powinno być rozumiane jako retarded. Dawno nie widziałem tak nieudanej akcji i marnotrawstwa amunicji – przypomina to trochę strzelanie do Predatora w amazońskiej dżungli, przy czym Predator był niewidzialny, a Max Payne po prostu sobie biegł. Po prostu żenua. Film powinni zobaczyć jedynie najbardziej ortodoksyjni fani Maxa Payne’a, aby przekonać się jak bardzo Hollywood zbezcześciło jego legendę.

Ocena: 3/10.

czwartek, 18 października 2012

"Kill Bill Vol. 1 & Vol. 2"



Według legendy Quentin Tarantino spędził młodość pracując w wypożyczalni kaset video. Z tego właśnie wynika jego uwielbienie dla kina zwykle określanego mianem klasy B, które lansuje niemal w każdym swoim filmie. Nie inaczej jest w "Kill Billu" – w zasadzie jest to jeden wielki hołd oddany kinematografii. Ilość nawiązań do innych filmów naprawdę przytłacza i wymaga od widzów niezwykłej znajomości kina. Bez uwzględnienia powyższego kontekstu "Kill Bill" może wydawać się jedynie bezsensowną historyjką o zemście. Jako, że "Kill Bill" stanowi całość podzieloną jedynie na potrzeby kinowe, recenzja będzie traktować łącznie o obu częściach.
źródło: http://www.free-extras.com/
Panna Młoda (Uma Thurman), a właściwie jak dowiadujemy się w II części Beatrix Kiddo, budzi się w szpitalu z 4-letniej śpiączki. Młoda kobieta jako jedyna przeżyła masakrę w czasie próby ślubu w teksańskim kościele. Za tę zuchwałą zbrodnię odpowiadają jej byli współpracownicy – Deadly Viper Assassination Squad, ekipa świetnie wyszkolonych zabójców, której przywódcą jest tytułowy Bill (David Caradine). Z uwagi na fakt, że Panna Młoda była w ciąży przed zamachem na jej życie, poprzysięga krwawą zemstę swoim byłym kolegom i koleżankom, zostawiając na deser ich przywódcę. Warto przy tym zauważyć, że w pierwszej części pewne wątki zostają ledwie naszkicowane, by zostać wyjaśnione w finalnej odsłonie (m.in. za pomocą świetnych flashbacków).
źródło: http://www.starpulse.com/
Postać Panny Młodej wymyślili wspólnie Uma Thurman i Quentin Tarantino. Obie części są doskonale zrealizowane, przy czym od razu napiszę, że o wiele bardziej podobał mi się "Vol. 2". Dlaczego? Otóż w trakcie projekcji na karteczce wypisywałem sobie najlepsze momenty, aby nie uleciały mi z pamięci, i pod względem liczby druga odsłona wygrywa w cuglach. W obydwu częściach natomiast dominuje świetna muzyka, za którą odpowiadają m.in. Robert Rodrigez oraz RZA z Wu-Tang Clanu. Jest to naprawdę idealne dopełnienie akcji, które świetnie komponuje się z obrazem. I aktorstwo! Masakra, naprawdę momentami miażdży. Świetna Uma Thurman, boski David Caradine, wspaniały Michael Madsen – naprawdę jestem pełen podziwu.
źródło: http://www.pedestrian.tv/
Jak wspominałem wcześniej "Vol. 1" przynosi zdecydowanie mniej fajnych eventów, aczkolwiek na brak akcji nie można narzekać. W szczególności zachwycać może dynamiczna walka Panny Młodej z Obłędem 88 w japońskiej knajpie oraz znacznie bardziej kameralny pojedynek na śniegu z O-Ren (Lucy Liu). Bardzo podobał mi się również motyw z wykuwaniem miecza w Japonii przez Hattoriego Hanzo oraz nieśmiertelny już Pussy Wagon. Zdecydowanie za mało w tej części jest Billa, nad czym ubolewam po dzień dzisiejszy i z tego powodu też ocena końcowa "Vol. 1" będzie znacznie niższa.
źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/
"Kill Bill Vol. 1" – ocena: 8/10.

Na szczęście druga część uderza od razu niezwykle mocno – sekwencja otwierająca jest świetna, ale rozmowa Billa i Beatrix we flashbacku tuż przed masakrą to prawdziwa maestria kina. W zasadzie dla mnie film mógłby się składać wyłącznie z dialogów między tymi dwiema postaciami. Równie imponująco wypada scena przy ognisku, w której Bill opowiada o tym jak główny kapłan Białego Lotosu dokonał pacyfikacji klasztoru Shaolin. Postać mistrza Pai Mei to z kolei pomysł imponujący – wspaniałe są retrospekcje z treningu Beatrix, zwłaszcza gdy Pai Mei gładzi swoją długą, białą brodę. Również tutaj mamy trochę walki – świetna sceny akcji w czasie pojedynku z Elle (Daryl Hannah). Michael Madsen jako Budd – nie widzę lepszego aktora do tej roli. A pomysł zostawienia bezcennego miecza („w El Paso nie był bezcenny”) za 250 USD to jeden z najlepszych motywów w filmie. Poza tym upadły Budd pracujący w charakterze wykidajły w klubie go-go bardzo mnie rozbawił. Do tego zakopywanie żywcem, Esteban Vihaio, świetny monolog Billa o Supermanie i nieoczekiwane zakończenie. Podsumowując "Kill Bill vol. 2" to jeden z najlepszych filmów jakie obejrzałem w życiu i dlatego nagrodzę go najwyższą możliwą oceną.
źródło: http://www.hotflick.net/

Uwielbiam dialog:
The Bride: When will I see you again?
Bill: You know, that's the name of my favorite soul song from the '70s.

"Kill Bill Vol. 2" – ocena: 10/10.

wtorek, 16 października 2012

"State of Play"



Przyznam, że nienawidzę filmów o dziennikarzach. From day one napawają mnie obrzydzeniem oraz wywołują skrajnie negatywne emocje. Zapewne fatalne odczucia są dodatkowo spotęgowane wyjątkowo żenującym poziomem polskiego dziennikarstwa, którego doświadczam w ostatnich latach. Dlatego też ze strachem i odrazą (fear and loathing) zasiadłem do projekcji "State of Play” (u nas znane jako "Stan gry” – zaskakująco bliskie oryginałowi tłumaczenie).
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Główna researcher komisji Kongresu zajmującej się przyznawaniem bardzo intratnych kontraktów w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego ginie na stacji metra. Co gorsza okazuje się, że miała ona romans z przewodniczącym komisji, młodym i obiecującym politykiem, Stephenem Collinsem (Ben Affleck). Przyjaciel Collinsa, dziennikarz "Washington Globe” Cal MacAffrey, badając na pozór przypadkowe zabójstwo dostawcy pizzy odnajduje powiązania między obiema sprawami. Wraz z redakcyjną blogerką (Rachel McAdams) rozpoczyna śledztwo, którego przedmiotem są zabójstwa dokonywane w celu tuszowania wielkiej afery korupcyjnej. Sytuację komplikuje również przeszły romans Cala z żoną kongresmana Collinsa (Robin Wright).
źródło: http://thecia.com.au/
 Oprócz wymienionych w opisie fabuły gwiazd mamy również Helen Mirren w roli redaktorki naczelnej "Washington Globe” oraz Jeffa Danielsa wcielającego się w postać doświadczonego kongresmana. Generalnie jest pod tym względem przyzwoicie, tyle, że Crowe znowu wciela się w postać strasznego flejtucha, a Affleck wydaje się jakby drewniany. Irytuje mnie po raz kolejny gloryfikacja wspaniałego zawodu dziennikarza, jedynego i nieomylnego zbawcy ludzkości. Co prawda zatajenie pewnych faktów przed policją prowadzi do śmierci do najmniej jednej osoby, ale nobody gives a fuck. Także nasz heros sam prowadzi śledztwo i dzięki swojej inteligencji rozwiązuje wszystkie zagadki, a w finale doznaje iluminacji, co prowadzi do nieoczekiwanego twistu. Przez pierwszą połowę filmu fabuła mnie jeszcze interesowała, ale potem postanowiłem sobie odpuścić jakiekolwiek zaangażowanie emocjonalne. Film jest zrealizowany bardzo sprawnie, ale chociaż akcja płynie wartko to zacząłem się nudzić. Jednakże w szczególności irytuje mnie przesłanie „State of Play”, które potępia działalność PMC i prywatyzację bezpieczeństwa narodowego, upatrując w nim wszelkiego zła, które dotyka Wuja Sama. Nawet skorumpowani kongresmani takich batów nie zbierają!
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Point Corp, którą zajmuje się komisja, to tak jawne nawiązanie do najsłynniejszej i największej PMC (Private Military Company) Blackwater Worldwide, że brak pozwu dla twórców filmu za szkalowanie opinii firmy jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości to tekst o zakupie ziemi w Karolinie Północnej (gdzie mieści się po dziś dzień główna siedziba Blackwater) wyjaśnia wszystko. Warto zauważyć, że Blackwater lubi zmieniać nazwy i gdyby ktoś z Was był zainteresowany poznaniem jej historii to od 2007 roku była znana jako Xe Services LLC, natomiast obecnie występuje jako Academi. Do pogłębiania wiedzy polecam książkę Jeremy’ego Scahilla Blackwater. Powstanie najpotężniejszej na świecie armii najemników.

Ocena: 5/10 (na pewno nie będę tego więcej oglądał).

poniedziałek, 15 października 2012

"Crank"



Jason Statham powraca! Tym razem w filmie pozbawionym jakiegokolwiek przesłania, głębszych refleksji czy też filozoficznych przemyśleń. Parafrazując Ojca Chrzestnego z "Generation Kill" najlepiej ideę "Crank" oddadzą 3 słowa: akcja, akcja, akcja. W zasadzie akcja nieustająca, która przypomina coś w rodzaju chorego rampage z serii GTA.
źródło: http://eu.movieposter.com/
Płatny zabójca, Chev Chelios (Jason Statham), budzi się we własnym domu i nie czuje się najlepiej. Sprawę fatalnego samopoczucia wyjaśnia płyta pod uroczym tytułem „Fuck you” (przetłumaczone jako „wal się” – doceniam inwencję). Okazuje się, że największy wróg Cheva, gangster Verona (Jose Pablo Cantillo), otruł go za pomocą tzw. chińskiego gówna. Chev ma przed sobą godzinę życia, którą postanawia poświęcić na krwawą zemstę. Dodatkowo po konsultacji ze swoim lekarzem (Dwight Yoakam) nasz bohater dowiaduje się, że wysoki poziom adrenaliny może trochę wydłużyć jego życie.
źródło: http://geekflavor.com/
Nie da się ukryć, że zarys fabuły brzmi trochę idiotycznie, aczkolwiek z powodu szybkości rozwoju akcji nie mamy czasu się nad tym zastanowić. Wszystko dzieje się w zawrotnym tempie: Chev nie porusza się nawet w normalny sposób, ale wszędzie gdzie nie może wjechać samochodem lub motorem stara się dobiec. Fajna praca kamery oraz montaż wydatnie podkreślają dynamikę „Crank”. Do tego parę świetnych pomysłów Cheva na podniesienie poziomu adrenaliny (m.in. seks w miejscu publicznym ku uciesze gawiedzi, jazda na motorze zakończona spektakularnym upadkiem, przypalenie ręki gofrownicą czy też zażywanie narkotyków niewiadomego pochodzenia). W filmie znalazło się naprawdę kilka wspaniałych momentów, w szczególności podobał mi się wyjątkowo szpetny portret pamięciowy Cheva sporządzony przez policję. Podsumowując: „Crank” nie ma żadnych wielkich ambicji i stawia na czystą rozrywkę. Dla mnie jest to esencja kina akcji, którą z pewnością powinni obejrzeć fani GTA.
źródło: http://www.theman-cave.com/

Ocena: 7/10.

niedziela, 14 października 2012

"Con Air"



"Con Air” to chyba szczytowe osiągnięcie kariery Cage’a i jeden z najbardziej znanych poniedziałkowych megahitów Polsatu. Dlaczegóż? Otóż rzadko się zdarza, aby obok gwiazdy pokroju Cage’a ktoś ustawił rzeszę tak doskonałych aktorów dużego formatu dodając jednocześnie solidnych i rozpoznawalnych wyrobników jako dopełnienie całości. A wszystko to podlane sosem bezsensownej fabuły, „brutalnej przemocy”, ciętych dialogów oraz wielu eksplozji wynikających ze sporego budżetu (75 mln USD).
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Cameron Poe (Nicolas Cage), ex-Ranger, ma wkrótce wyjść z więzienia. Bardzo mu na tym zależy, gdyż po raz pierwszy ujrzy swoją ukochaną córkę. Ostatnim więziennym eventem, w którym Poe bierze udział jest transport skazańców samolotem. Niestety wszystko wymyka się spod kontroli, gdy grupa niebezpiecznych psychopatów pod wodzą Cyrusa „The Virus” (John Malkovich) opanowuje maszynę i zaczyna realizować wysoce bezsensowny plan. Chociaż Poe kocha swoją żonę i córkę, to jednak decyduje się zostać na pokładzie i walczyć o życie pojmanych strażników oraz czarnoskórego przyjaciela spod celi. Jednocześnie agent federalny Vince Larkin (John Cusack) próbuje udaremnić plan Cyrusa, ale oprócz przebiegłych geniuszy zbrodni, ma przeciwko sobie również tępych kolegów po fachu.
źródło: http://www.ugo.com/
Zacznę od wymienienia obsady: Cage, Malkovich, Cusack, Danny Trejo (w roli gwałciciela – czyż można było wybrać lepiej?), Steve Busceni (psychopata w stylu Hannibala Lectera), Ving Rhames (sławny Marsellus Wallace z "Pulp Fiction”), Dave Chappelle (zabawna rola), Rachel Ticotin (wielce zasłużona dla kina akcji), Emilio Rivera, Colm Meaney (znany ze "Star Trek”). Imponujące zestawienie prawda? Pod tym względem niewiele filmów mogło dorównać "Con Air”. Do czasów "The Expendables” lepszy był chyba jedynie "True Romance”. Jakiż jest nasz główny heros? Na szczęście, w przeciwieństwie do wielu ról w karierze, Cage nie jest w ogóle demoniczny. Ha, mogę powiedzieć, że takiego Cage’a (oprócz scen w których się rozkleja) mogę oglądać na co dzień bez żenady. Malkovich jest bardzo spoko, Busceni fajnie się wpasował w rolę totalnego pojeba, natomiast Trejo wygląda tak bardzo realistycznie jako gwałciciel, że nawet chyba nie musiał nic grać. Poza tym jest bardzo efektownie – ale niestety często efektownie w idiotyczny sposób. Fajnie, że jest dosyć brutalnie (dwie osoby zostają podpalone, sporo innych ginie w różny sposób), ale finałowa sekwencja to popis hollywoodzkiej żenady. Cage i Cusack na motorach ścigający wóź strażacki z Malkovichem i Rhamesem chwilę po wylądowaniu samolotem w środku Las Vegas. Przeczytajcie sobie to zdanie na głos, aby dotarł do Was jego sens (czy raczej bezsens).
źródło: http://fanboyz.net/
Całość ogląda się mimo bezsensownej fabuły całkiem nieźle, bo jak to zwykle w przypadku wysoko-budżetowych hollywoodzkich produkcji wszystko nakręcone jest niezwykle sprawnie i profesjonalnie. Ładne zdjęcia, fajne plenery w Nevadzie, eksplozje i rozmach cieszą oko. Najbardziej jednakże cieszy niedemoniczny Cage i aby uhonorować jego wyjątkową oraz godną naśladowania postawę wystawiłem „Con Air” odpowiednio wysoką notę.

Ocena: 5/10.


W filmie znalazła się świetna definicja ironii:

["Sweet Home Alabama" plays in background]
Garland Greene: Define irony. Bunch of idiots dancing on a plane to a song made famous by a band that died in a plane crash.

piątek, 12 października 2012

"Wodzirej"



Czasem w ramach odpoczynku od współczesności warto sięgnąć w głębokie odmęty polskiego kina i obejrzeć jakieś dzieło z okresu Rzeczpospolitej Ludowej. „Wodzirej” w reżyserii i na podstawie scenariusza Feliksa Falka to doskonały sposób, aby przekonać się jak wyglądały realia życia w socjalizmie, bez wstawek o krwawych prześladowaniach dzielnej opozycji i martyrologii narodu polskiego.
źródło: http://www.stopklatka.pl/
Lutek Danielak (fantastyczny Jerzy Stuhr) pracuje jako konferansjer czy też wodzirej w wojewódzkim oddziale „Estrady” (państwowe przedsiębiorstwo rozrywkowe – jak to ładnie określane zostało w filmie). Z powodu niskiej pozycji w hierarchii wodzirejów zajmuje się głównie prowadzeniem żenujących imprez dla dzieci lub rencistów. Życiową szansą na poprawienie trudnej sytuacji oraz zyskanie ogromnej popularności staje się bal z okazji otwarcia hotelu „Lux”, który ma być transmitowany przez telewizję. Jednakże, aby dostać fuchę konferansjera na tym evencie, Danielak musi wyeliminować kilku bardziej utytułowanych kolegów.
źródło: http://www.poland.gov.pl/
„Wodzirej” w imponujący sposób przedstawia układy panujące w „Estradzie”: każdy ma kwity na kolegów a połowa z pracowników zajmuje się machlojami i przekrętami lub też pała ogromną nienawiścią do reszty. Danielak jako rookie nie ma jeszcze nic na sumieniu, ale jest za to bezwzględny w dążeniu do wyznaczonego celu. Falk stworzył postać nie posiadającą choćby cienia moralności i niemal będącą uosobieniem zasady cel uświęca środki. Lutek jest zdolny do wszystkiego dla zdobycia upragnionej posady (m.in. szantaż, donos, obcowanie z wysublimowaną pederastią, prostytuowanie własnej dziewczyny a również i siebie samego, pobicie). Ogromne brawa dla Jerzego Stuhra, gdyż nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek inny mógłby zagrać Danielaka lepiej. Rola godna Oscara. Bardzo dobry był również Wiktor Sadecki wcielający się w doświadczonego konferansjera Lasotę. Poza tym „Wodzirej” niemal idealnie oddaje wysoce żenujący (przynajmniej dla mnie) klimat ówczesnych dansingów, bali i różnego rodzaju eventów przeznaczonych dla szarego człowieka. Chujowe lamperie, przykre zabawy i popisy wokalne poślednich wykonawców – polecam w szczególności piosenkę „Tika, tika”, którą wykonuje Rysiek Przybylski (Jerzy Kryszak). Naprawdę świetne kino godne polecenia!

Ocena: 8/10.