niedziela, 3 grudnia 2023

"The Tomorrow War" (2021)

 You need to make sure this never happens.

Uwielbiam kino science fiction, a filmy o podróżach w czasie to jeszcze bardziej. Dlatego zaintrygował mnie trailer "The Tomorrow War" w reżyserii Chrisa McKaya, który obejrzałem już nawet nie pamiętam gdzie i przy jakiej okazji. Produkcja z Chrisem Prattem w roli głównej zdawała się bowiem łączyć w sobie fantastykę naukową z podróżami w czasie i to stanowiło wystarczającą zachętę do seansu podlewanego całkiem solidną, touriga nacional prosto z Portugalii. I co ciekawe, to właśnie wino z portugalskiego regionu Dão nieoczekiwanie okazało się najjaśniejszym punktem programu, zdecydowanie spychając na dalszy plan stolec w postaci wspomnianej wyżej produkcji. I wiem, że chyba zarzekałem się wcześniej, że nie będę już więcej pisał o filmowym gównie, ale ten film tak mnie wkurwił, że po prostu zdecydowanie lepiej dla wszystkich będzie, jeżeli dam upust swoim negatywnym emocjom na papierze (w sensie w postaci tych elektronicznych znaków).

© 1996-2023, Amazon.com, Inc. 

W trakcie finału mistrzostw świata w piłce nożnej (btw rzekomo oglądanego masowo w USA – wiem, że czasy się zmieniają, populacja hispanic stale wzrasta, no ale chyba bez przesady), grupa żołnierzy z przyszłości objawia się na stadionie niosąc grobowe przesłanie – w przyszłości ludzkość toczy wojnę, w której ponosi spektakularną klęskę, więc prosi o pomoc współczesnych ludzi. Dan Forester (Chris Pratt), weteran z Iraku, a obecnie licealny nauczyciel biologii i odpowiedzialny ojciec rodziny, dostaje wkrótce powołanie do stawienia się do walki w przyszłości. I choć początkowo próbuje wykręcić się od tego przykrego obowiązku przy pomocy dawno niewidzianego, antyrządowego ojca (J.K. Simmons), to ostatecznie teleportuje się do przyszłości by walczyć z bezwzględnym wrogiem.

© 1996-2023, Amazon.com, Inc. 

W sumie "The Tomorrow War" wkurwił mnie tak mocno, że nawet nie wiem od czego zacząć. Chociaż może już sam czas projekcji (ponad dwie godziny!!!) zakrawał na prawdziwą mękę! Tak naprawdę główny bohater nie został w żaden sposób skonstruowany na ekranie, żebyśmy mogli go polubić lub chociaż znienawidzić. Ot, dostajemy krótkie informacje, że Dan walczył sobie w Iraku przez dwie tury, ale teraz spokojnie uczy sobie biologii w miejscowym liceum, chociaż ma o wiele wyższe aspiracje. A do tego ma kochającą żonę (Betty Gilpin) oraz małą córeczkę (Ryan Kiera Armstrong), których nie chce opuszczać, ale także konflikt z ojcem, z którym nie chce mieć za wiele wspólnego (no chyba, że pojawia się problem, z którym nasz bohater nie umie sobie poradzić). Co ciekawe, w przeciwieństwie do tegoż ojca, trochę paranoicznego weterana z Wietnamu (w zasadzie przypominającego trochę Sarah Connor z "Terminatora 2"), iracka służba Dana nie miała większego wpływu na jego życie rodzinne – po prostu był i będzie prawym i dobrym człowiekiem bez najmniejszej skazy. I jak można utożsamiać się w jakimkolwiek stopniu z tak mocno cukrowanym herosem bez żadnej skazy? No kurwa, właśnie nie można!

© 1996-2023, Amazon.com, Inc. 

Ale przechodząc do dalszej fabuły, to po spektakularnych klęskach ludzkości w przyszłości na całym globie ostało się jakieś pięćset tysięcy ludzi. Toteż, w obliczu nieuniknionej wręcz zagłady, jakim cudem można posyłać bardzo słabo przeszkolonych rekrutów na pewną śmierć? Czy nie można by poświęcić zdecydowanie więcej czasu na ich szkolenie, żeby posiadali chociaż jakąkolwiek wartość na polu bitwy? "The Tomorrow War" nie odpowiada na te pytania, doprowadzając oczywiście do masowej rzezi rekrutów w przyszłości. Ogląda się to naprawdę ciężko, a mniej lub bardziej patetyczne śmierci kolejnych postaci nie robią na nikim większego wrażenia. Zresztą rekruci giną jak muchy, ale wcale nie jest lepiej z zawodowymi żołnierzami z przyszłości, których tajemnicze istoty zwane kolcami koszą przeważnie jak kombajn Bizon zboże. I nie ma znaczenia czy jesteś żołnierzem piechoty, jeździsz Humvee, latasz Black Hawkiem czy stróżujesz w tajnej superbazie na morzu – śmierć jest nieunikniona. Dodatkowo efekty specjalne wcale nie porywają, a natłok akcji jakoś nie pozwala zapomnieć o ogólnej wtórności tegoż dzieła. Ostatnie pół godziny to już z kolei kompletna droga na skróty bez najmniejszej próby oszukiwania widza, że cokolwiek ma tu sens. Zgadnijcie na przykład kto pomoże Danowi w nieoczekiwanym momencie? Oczywiście jego niedoceniany szkolny uczeń, z którego dość miała cała klasa, ponieważ interesował się wyłącznie erupcjami wulkanów.

© 1996-2023, Amazon.com, Inc. 

Swoją drogą w "The Tomorrow War" nie znalazłem praktycznie nic oryginalnego. Sam koncept walki z tajemniczymi istotami i podróżami w czasie przypomina zdecydowanie lepsze "Edge of Tomorrow" sprzed prawie dekady. Ale tam piękną robotę robiła Emily Blunt do spółki z Tomem Cruisem – i był to ciekawy koncept, solidna porcja akcji, ale też potrafiło być naprawdę zabawnie. W produkcji Chrisa McKaya humor kompletnie nie działa – one linery są czerstwe, a postać Charlie’ego (Sam Richardson), który miał być zabawnym przydupasem Dana, wzbudziła we mnie jedynie negatywne emocje. Pobyt bohaterów w objętym strefą walk Miami przypominał trochę postapokaliptyczne kino w rodzaju "I Am Legend" albo popularnego ostatnimi czasy serialu "The Last of Us". Natomiast ostatnie pół godziny to połączenie najgorszym cech w stylu "Prometeusza" i "Alien vs. Predator". Nie można też zapominać o duchu "Żołnierzy kosmosu", unoszącym się nad całym projektem. Chociaż bohaterowie podróżują w czasie i podejmują działania, które mają zdecydowany wpływ na przyszłość, to twórcy nie pokusili się o jakiekolwiek słowo wyjaśnienia odnośnie powstania potencjalnego czasowego paradoksu. Po prostu film się skończył i papatki. W kwestii aktorstwa niewiele mogę powiedzieć dobrego, ale jeśli musiałbym (a nie chcę) kogokolwiek wyróżnić to stawiam na Yvonne Strahovski, wcielającą się w pułkownik Muri Forester.

© 1996-2023, Amazon.com, Inc. 

"The Tomorrow War" oglądałem w piątkowy wieczór i po seansie zdecydowanie żałowałem, że nie poświęciłem tych długich dwóch godzin na zrobienie czegokolwiek innego (choćby pójścia spać). Nie jest to film tak zły, że aż dobry ani w jakimkolwiek stopniu zabawny, więc śmiało można sobie odpuścić tę przyjemność. Zdecydowanie nie polecam i mam nadzieję, że w przyszłości ominą mnie podobne niespodzianki.

© 1996-2023, Amazon.com, Inc. 

Ocena 3/10.


czwartek, 31 sierpnia 2023

"Last Night In Soho" (2021)

This is London. Someone has died in every room in every building
 and on every street corner in the city.

W tym roku zdecydowanie nie miałem po drodze z 17. edycją Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie Pod Baranami. Chociaż w trakcie festiwalu można było zobaczyć wiele wspaniałych filmów to albo seanse były w fatalnych porach dla osób pracujących albo je po prostu przegapiłem albo myślałem, że ogarnę to sobie wszystko później. Brak poważnego podejścia do tematu oraz totalna wręcz prokrastynacja głównego bohatera doprowadziły do niemal krytycznej sytuacji: po raz pierwszy od ponad dekady (chyba, bo któż to może pamiętać) nie wziąłbym udziału w tym wakacyjnym przeglądzie (tak, to byłby prawdziwy dramat)! Rzutem na taśmę (in the nick of time) więc załapałem się na jeden z ostatnich seansów w ostatnim tygodniu sierpnia – wybór padł na "Last Night in Soho" w reżyserii Edgara Wrighta (którego znamy m.in. z "Baby Driver" czy "Hot Fuzz"). I choć spodziewałem się niespodziewanego (jakkolwiek to fatalnie lub buńczucznie brzmi) to końcowy efekt jednak mnie pozytywnie zaskoczył.
© 2023 Focus Features. A Comcast Company.

"Last Night in Soho" to historia o miłości do swingującego Londynu z lat 60-tych XX wieku. Eloise (Thomasin McKenzie), mieszkająca w Kornwalii nastolatka-idealistka, marzy o wspaniałej karierze projektantki mody w wielkim świecie. I gdy wreszcie udaje jej się dostać na wymarzone studia w stolicy Anglii, sen wydaje się powoli spełniać. Jednak mieszkanie w akademiku w przytłaczającym mieście to nie to samo co mały domek z kochającą babcią. Eloise zatem szybko decyduje się wynająć spokojny pokoik u starszej pani (Diana Rigg), aczkolwiek to zwykłe pomieszczenie okazuje się swoistym portalem umożliwiającym wgląd w fascynujące nocne życie Londynu sprzed kilku dekad, w którym prym wiedzie rozpoczynająca muzyczną karierę Sandie (Anya Taylor-Joy).

© 2023 Focus Features. A Comcast Company.

"Last Night in Soho" rozpoczyna się niemal jak nostalgiczna podróż w ulubioną epokę Eloise. Od samego początku bohaterka zdecydowanie lepiej czuje się w swoim wyobrażeniu o przeszłości niż we współczesnej rzeczywistości. Oczywiście wpływ na taką postawę miały opowieści babci o Londynie oraz tęsknota za zmarłą matką, której ducha/wyobrażenie (możecie sobie wybrać opcję w zależności od Waszej oceny zdrowia psychicznego Eloise) dziewczyna widuje od czasu do czasu. Kiedy wraz z naszą młodą bohaterką oglądamy Sandie stawiającą pierwsze, nieśmiałe kroki ku wielkiej karierze, a przede wszystkim początek znajomości z charyzmatycznym Jackiem (Matt Smith), to moglibyśmy pomyśleć, że film zacznie zmierzać ku kinu w rodzaju "O północy w Paryżu" Woody’ego Allena, tyle że w brytyjskim wydaniu (nie jest to zarzut). Przedstawione na ekranie realia swingującego Londynu wyglądają naprawdę imponująco. Zwróćcie uwagę choćby na pięknego Triumpha TR 4, którym Jack przemierza nocą ulice metropolii, imponujące stroje czy te wszystkie nieistniejące już zadymione cygarowym i papierosowym dymem puby oraz ekskluzywne kluby, w których niczym z niewyczerpanej fontanny leje się szampan!
© 2023 Focus Features. A Comcast Company.

Ale delikatnie spoilując, Eloise bardzo szybko przekonuje się, że idealna przyszłość stojąca przed Sandie to tylko złudzenie, a początkująca wokalistka bardzo szybko zderza się z brutalną rzeczywistością wielkiej metropolii, w której atrakcyjne kobiety stają się wyłącznie bezwolnymi zabawkami dla bogatych bywalców ekskluzywnych klubów. Wolta w "Last Night in Soho" była dla mnie naprawdę zaskakująca i muszę przyznać, że nie spodziewałem się po początku filmu aż tak brutalnej przemocy, poważnych problemów psychicznych i mrocznego klimatu. Choć w sumie coś było na rzeczy, ponieważ nawet zwykła przejażdżka taksówką do akademika wzbudziła u naszej bohaterki duże podkłady strachu i pewnej paranoidalności. Niemniej trochę szkoda, że w scenariuszu pojawiło się dosyć dużo stereotypowego podejścia do konstrukcji niektórych postaci i rozwiązań fabularnych. Najbardziej sztampowy przykład to zestawienie zagubionej w wielkim mieście Eloise z jej współlokatorką Jocastą (Synnove Karlsen), która doskonale radzi sobie w akademiku, jest głośna i otacza się wianuszkiem potakiwaczek, uwielbia imprezy, szydzi z wiejskości swojej koleżanki itp. To wypada dosyć słabo, podobnie jest również z wątkiem Johna (Michael Ajao) – outsidera o złotym sercu, aczkolwiek w tym przypadku jakoś łatwiej było mi się z tym pogodzić. Co ciekawe w filmie pojawia się dosyć nachalny product placement w postaci kilku trochę zbyt długich ujęć nalewania francuskiego piwa Kronenbourg 1664 (byłem przekonany, że takie rzeczy ogląda się tylko w polskich produkcjach jak hajs się nie zgadza). Na wielki plus możemy zaliczyć natomiast ścieżkę dźwiękową, o ile oczywiście lubicie muzykę z lat 60-tych.
© 2023 Focus Features. A Comcast Company.

Thomasin McKenzie doskonale sprawdziła się w roli Eloise, bezbłędnie oddając jej idealistyczną naiwność, rozhuśtane stany emocjonalne czy też dramatyczną egzystencję w poczuciu ciągłego zagrożenia i spowodowane tym wyczerpanie psychiczne. To zdecydowanie najjaśniejszy występ aktorski w "Last Night in Soho", ale warto zwrócić również uwagę na dwie inne role. Pierwsza to oczywiście charyzmatyczny Matt Smith wcielający się w Jacka, który zdecydowanie zdominował Anya Taylor-Joy, wcielającą w pełną dramatyzmu rolę Sandie. Druga to natomiast przykuwający uwagę za każdym razem, gdy tylko pojawi się na ekranie Terence Stamp, grający tajemniczego, starszego mężczyznę przemierzającego ulice współczesnego Soho. Na małe wyróżnienie zasłużył Michael Ajao, który chociaż dostał do zagrania sztampowego bohatera, to wypadł całkiem młodzieżowo i przekonująco.
© 2023 Focus Features. A Comcast Company.

Wychodząc z kina byłem pod wrażeniem "Last Night in Soho", ale wraz z upływem czasu mój entuzjazm trochę zmalał. W szczególności, gdy pomyślałem sobie na chłodno o stereotypowej konstrukcji niektórych bohaterów, która była dla mnie wysoce irytująca. Niemniej film Edgara Wrighta pozostaje produkcją na wyższym poziomie i zdecydowanie nadaje się do polecenia – w szczególności, jeżeli lubicie horrory albo lata 60-te w wydaniu brytyjskim.
© 2023 Focus Features. A Comcast Company.

Ocena: 7/10.

czwartek, 29 czerwca 2023

"Glass Onion" (2022)

 - It's so dumb, it's brilliant!

- NO! It's just dumb!

"Knives Out" z 2019 roku zrobiło w swoim czasie sporo szumu. I muszę przyznać, że miało to solidne podstawy: urocza rola Any de Armas, jeden z ostatnich występów Christophera Plummera (i to bardzo dobry!), Daniel Craig wcielający się w tajemniczego detektywa Benoita Blanca, a przede wszystkim niebanalny scenariusz zrobiły naprawdę dobrą robotę (nawet Akademia doceniła to nominacją za najlepszy scenariusz oryginalny). Przez chwilę wydawało mi się nawet, że napisałem recenzję filmu wyreżyserowanego przez Riana Johnsona, ale po szybkiej weryfikacji okazało się, że byłem chyba jednak zbyt leniwy. Wydawało mi się, że ta historia była kompletna, ale przecież nie można sobie odpuszczać możliwości zarabiana więcej monet, więc oczywiście musiał pojawić się sequel – "Glass Onion". O tyle chociaż dobrze, że z całkiem nową obsadą i zagadką, a jedynym łącznikiem między obiema produkcjami pozostaje detektyw Benoit Blanc. I co ciekawe, również w tym przypadku film dostał nominację do Oscara za scenariusz, aczkolwiek adaptowany, a nie oryginalny.

© 2022 Netflix

Przeokrutnie bogaty miliarder Miles Bron (Edward Norton) zaprasza grupkę swoich starych znajomych na weekendowy melanż na malutkiej greckiej wysepce. Główną atrakcją imprezy ma być swoista gra kryminalna, w której w rolę ofiary morderstwa ma wcielić się gospodarz. Sytuacja komplikuje się, gdy na wyspie pojawia się skonfliktowana od dawna z Milesem Andi (Janelle Monáe) oraz najlepszy detektyw świata Benoit Blanc (Daniel Craig).

© 2022 Netflix

Gdybym był jeszcze naiwny, mógłbym liczyć, że kontynuacja całkiem udanego filmu ma duże szanse powodzenia. Niestety w trakcie mojej egzystencji widziałem już zbyt wiele przykładów nikomu niepotrzebnych sequeli, prequeli, rebootów i spin-offów, by frajersko wierzyć w sukces "Glass Onion". Niemniej byłem lekko zainteresowany, ponieważ bardzo lubię Edwarda Nortona, a Kate Hudson to dla mnie zawsze będzie Penny Lane z "Almost Famous" (świetny film, polecam!). Niestety już pierwsze minuty seansu wzbudziły u mnie zaniepokojenie, gdyż Benoit Blanc, którego znałem zniknął, a na jego miejscu pojawił się jakiś niesforny przygłup. Z takim początkiem trochę uprzedziłem się do reszty projekcji i niestety nie mogłem czerpać z niej większych przyjemności. Generalnie problemem "Glass Onion" jest brak bohatera/bohaterki, którą można obdarzyć szczerą sympatią jak w przypadku Any de Armas w pierwowzorze. Miles wydaje się być pretensjonalny, a jego znajomi zbyt zapatrzeni w egoistyczne interesy, które sprawiają, że muszą być dla niego mili i w ogóle skorzystali z zaproszeni w pandemicznej rzeczywistości. Pewnym wyjątkiem jest Andi, aczkolwiek jej wyniosłość i chłód nie budzi zbyt pozytywnych reakcji u widza.

© 2022 Netflix

Pod względem fabuły, a przede wszystkim zagadki kryminalnej, jest zdecydowanie słabiej niż w "Na noże". Tak naprawdę nie emocjonowała mnie ta cała intryga – obejrzałem do końca, ponieważ chciałem wiedzieć jak się to skończy i o tym zapomnieć. Wszystko wydaje się być robione na siłę i z widocznym brakiem naprawdę świeżego i oryginalnego pomysłu na tę opowieść. Chociaż film trwa prawie dwie godziny i dwadzieścia minut to ciężko mi sobie przypomnieć co bohaterowie robili przez taki szmat czasu. Intryga na pewno nie jest zbyt błyskotliwa – moim zdaniem jej poziom najlepiej obrazuje cytat, który znajduje się na samym początku recenzji. Na dodatek totalnie pretensjonalna rezydencja Milesa, położona na małej, greckiej wyspie, zdecydowanie bardziej pasowałaby chyba do jakiegoś ekscentrycznego czarnego charakteru z serii filmów o Jamesie Bondzie.

© 2022 Netflix

Jeśli chodzi o aktorstwo to praktycznie nikt mnie zachwycił. Daniel Craig przez większą część seansu odgrywa upośledzoną wersję Benoita Blanca i naprawdę ciężko się to ogląda. Edward Norton w roli Milesa to również mocno średnia kreacja, pod pewnymi względami także irytująca. W zasadzie praktycznie wszystkie pozostałe role są totalnie jednowymiarowe i opierają się głównie na stereotypowym koncepcie poszczególnych postaci: Dave Baustista (Duke), Kathryn Hahn (Claire) czy Kate Hudson (Birdie) niewiele zrobili aby wyjść poza te ograniczenia. Trochę ciekawej jest w przypadku Janelle Monáe, ponieważ Andi to postać z trochę większym potencjałem, ale też nie mogę napisać za wiele, aby nie zdradzać fabuły.

© 2022 Netflix

Podsumowując "Glass Onion" to sequel zdecydowanie pozbawiony świeżości oryginału, z dosyć mało intrygującą zagadką kryminalną oraz kreacjami aktorskimi, które naprawdę ciężko pozytywnie ocenić. Zamiast ponad dwugodzinnego seansu można zrobić wiele bardziej pożytecznych rzeczy, także oglądajcie na wyłącznie na własną odpowiedzialność.

© 2022 Netflix

Ocena: 5/10.

niedziela, 30 kwietnia 2023

"Perry Mason" (2023, sezon 2)

There’s no such thing as jutice.
There’s only the illusion of justice.

Ostatnio nie mam za bardzo czasu na śledzenie wszystkich doniesień z kinowego i serialowego świata, w szczególności, że większość z nich dotyczy opinii kogoś o czymś tam, co mnie w sumie raczej średnio interesuje. Z zaskoczenia dowiedziałem się zatem o powstaniu drugiego sezonu "Perry’ego Masona", co niezmiernie mnie ucieszyło, gdyż wręcz uwielbiam premierową odsłonę (recenzja tutaj). I gdy zastanawiałem się kiedy wreszcie będę miał okazję obejrzeć najnowsze perypetie niesfornego prawnika z Los Angeles przypadkowo zauważyłem na HBO Max, że właśnie jesteśmy w połowie nowego sezonu. Pierwsze cztery odcinki pochłonąłem niemal od razu, ale niestety kolejne już standardowo, w tygodniowych odstępach. A ponieważ całkiem niedawno zaliczyłem finałowy epizod, postanowiłem skreślić kilka zdań o tym wybitnym i niedocenionym (moim zdaniem) serialu, a przy okazji delektować się winem modrý portugal prosto z Moraw (chociaż podążając za preferencjami bohaterów lepiej pasowałaby butelka whiskey albo bourbona).
© 2023 Home Box Office, Inc.

W kilka miesięcy po wydarzeniach z pierwszego sezonu Perry Mason (Matthew Rhys) nie za bardzo interesuje się działalnością własnej kancelarii. Wszystkie sprawy spoczywają na barkach nieugiętej i pracowitej Delli (Juliet Rylance), której udaje się zmienić kierunek działania ze spraw karnych na bardziej dochodowe, związane z prawem gospodarczym. Jednak, aby nie było zbyt nudno, w Mieście Aniołów zostaje zamordowany Brooks McCutcheon (Tommy Dewey), lokalny filantrop, a przy okazji syn naftowego potentata Lydella (Paul Raci). O morderstwo zostają oskarżeni młodzi bracia Gallardo meksykańskiego pochodzenia: 18-letni Rafael (Fabrizio Guido) posiadający talent malarski oraz 20-letni Mateo (Peter Mendoza) mający żonę i malutką córkę. Prokuratura dowodzona przez Hamiltona Burgera (Justin Kirk) i skierowanego do sprawy młodego, ambitnego karierowicza Thomasa Mulligana (Mark O’Brien) domaga się kary śmierci. Jak łatwo się domyślić Perry i Della podejmują się obrony skazanych na pożarcie braci Gallardo, chociaż wcale nie przychodzi im to z łatwością.
© 2023 Home Box Office, Inc.

W drugiej odsłonie "Perry Mason" w dalszym ciągu trzyma mocny klimat kryminałów noir. Swoją drogą niedawno oglądałem trailer filmu "Marlowe" z Liamem Neesonem w roli głównej i jeśli w tych ponad dwóch minutach materiału zawarto to co najlepsze w tej produkcji to wypada to naprawdę słabo. W przypadku omawianego serialu scenografia i kostiumy ponownie wyglądają znakomicie. Los Angeles to na pozór Miasto Aniołów, w którym wszystko wydaje się być możliwe, ale pod piękną fasadą kryją się przekręty finansowe, hazard, narkomania, problemy rasowe, a przede wszystkim życie w ubóstwie. Przykładowo znany z pierwszej odsłony mało sympatyczny detektyw Holcomb (Eric Lange) inwestuje pieniądze w pływające kasyno, które okazuje się niezbyt dobrze funkcjonującym interesem (nawet mimo dosyć brutalnych metod zwalczania konkurencji). A zamordowany Brooks McCutcheon trwonił pieniądze bogatego ojca na budowę stadionu baseballowego i sprowadzenie do L.A. drużyny, ale przy realizacji tego projektu doprowadził do wysiedlenia setek ubogich, latynoskich mieszkańców z ich dzielnicy, żeby później rozdawać ludziom jedzenie za darmo i zgrywać wielkiego filantropa.
© 2023 Home Box Office, Inc.

Wracając natomiast do oprawy serialu to bardzo cieszę się, że twórcy postanowili utrzymać charakterystyczną czołówkę oraz, że ponownie udało się stworzyć naprawdę fajną ścieżkę dźwiękową. Akcja, podobnie jak w pierwszym sezonie, rozgrywa się raczej w nieśpiesznym tempie. Pojawiły się natomiast nowe wątki osobiste dotyczące Perry’ego i Delli, ale w przypadku perypetii panny Street odniosłem wrażenie, że w pewnym momencie sezonu jej sprawy uczuciowe zostały zepchnięte na dalszy plan i pozostawione bez jakiegoś wyraźnego podsumowania czy zakończenia, które miało miejsce choćby w przypadku analogicznego przypadku Masona i Ginny (Katherine Waterston). Ciekawie poprowadzono również postać czarnoskórego, byłego policjanta, Drake’a (Chris Chalk), który zmuszony został do zamieszkania z rodziną żony i próbuje związać koniec z końcem wplątując się przy okazji w porachunki prokuratury i lokalnego gangstera rządzącego dzielnicą. Wszystko to ogląda się naprawdę znakomicie i niezwykle wciągająco – aż chciałoby się przysiąść do Delli i Perry’ego, żeby zapalić z nimi  papierosa i wychylić szklaneczkę whiskey!
© 2023 Home Box Office, Inc.

Kilka słów o poszczególnych postaciach i aktorstwie. Perry Mason w wykonaniu Matthew Rhysa to w dalszym ciągu depresyjny poszukiwacz prawdy, który pozbawiony celu, do którego może dążyć, czuje się totalnie zagubiony w otaczającej go rzeczywistości. W drugim sezonie Walijczyk w świetnym stylu wraca do roli niesfornego prawnika. Gwiazda Delli Street granej przez Juliet Rylance tym razem świeci jeszcze mocniej. Ponownie bierze na swoje barki funkcjonowanie kancelarii prawniczej, a dodatkowo wdaje się w ciekawą relację z niezależną Anitą St. Pierre, w którą brawurowo wcieliła się Jen Tullock. W tym kontekście trochę ubolewam nad znaczącym ograniczeniem roli Hazel (Molly Ephraim), która była niezwykle jasnym punktem pierwszego sezonu. Dobrze wypada także Chris Chalk (Paul Drake), którego bohater oprócz problemów zawodowych musi mierzyć się z przyziemnymi sprawami rodzinnymi. W tym kontekście warto również wspomnieć o Clarze, żonie Drake'a, którą bardzo fajnie zagrała Diarra Kilpatrick. Udane powroty do ról zaliczyli także Justin Kirk wcielający się prokuratora okręgowego Burgera oraz Shea Whigham, grający Pete’a Stricklanda (chociaż chciałbym go oglądać zdecydowanie więcej). Moim zdaniem najciekawszą najlepiej zagraną nową postacią drugiego sezonu jest natomiast sędzia Durkin (Tom Amandes), w którym zdecydowanie widać powagę i majestat pełnionego urzędu. Jeśli natomiast miałbym się do czegoś przyczepić to wydaje mi się, że trochę nie wykorzystano potencjału drzemiącego w postaci granej przez Katherine Waterston, którą uwielbiam od czasów "Inherent Vice" (nawet teraz mam jako tapetę ustawiony plakat z filmu Paula Thomasa Andersona).
© 2023 Home Box Office, Inc.

Przy udanym pierwszym sezonie zawsze pojawia się obawa czy kolejny udźwignie ten ciężar doskonałości. W przypadku "Perry’ego Masona" bardzo wysoki poziom został utrzymany i szczerze polecam ten po trosze dramat sądowy a po trosze opowieść detektywistyczną w ośmiu aktach wszystkim, nie tylko miłośnikom stylistyki noir. I na tym kończę dzisiejsze spotkanie mając nadzieję, że wkrótce będziemy mieli okazji spotkać się przy sezonie numer trzy.
© 2023 Home Box Office, Inc.

Ocena: 9/10.