czwartek, 31 grudnia 2020

"Raised by Wolves" (2020)

It was belief in the unreal that destroyed the Earth.

Ostatnie niesławne fantastyczno-naukowe wyczyny Ridleya Scotta (recenzje "Prometeusza" i "Alien: Covenant" w linkach) zachwiały poważnie moim zaufaniem do tego niegdyś uznanego angielskiego wizjonera i reżysera. W szczególności zapowiedzi nakręcenia osiemdziesięciu siedmiu sequelów po fatalnie przyjętej odsłonie "Obcego" z 2017 roku, skutecznie zniechęciły mnie do twórczości sygnowanej nazwiskiem Ridleya. Dlatego też do "Raised by Wolves", które zasadniczo stworzył Aaron Guzikowski, ale Ridley wyreżyserował dwa odcinki i pełnił funkcję jednego z producentów wykonawczych, podchodziłem z ogromną rezerwą (na domiar złego Ridley wciągnął w projekt swojego syna, Luke’a, który wyreżyserował trzy epizody). Dodatkowo, pierwsze recenzje nie były zbyt zachęcające (chociaż z tym jak doskonale wiecie to bywa czasem różnie), ale ponieważ kina są zamknięte od dłuższego czasu, a i nowości na platformy streamingowe nie skapują oszałamiająco często, w końcu postanowiłem dać szansę projektowi określanemu czasem jako postprodukcyjnego odpadu z "Prometeusza". Dodam jeszcze, że wskutek specyficznego odbioru całości 10-odcinkowego serialu, w recenzji mogą pojawić się spoilery, ponieważ trudno bez nich opisać to, co się tam podziało, jak to mawia Grażka.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Mniej więcej w połowie XXII wieku Ziemia została (prawdopodobnie) zniszczona wskutek bezwzględnej wojny Zakonu Polsatu mitranów wyznających solarny kult Solorza-Żaka Sola Invictusa z bliżej nieokreślonymi ateistami (w sumie niewiele się o nich dowiemy z serialu). Uzdolnieni bezbożni programiści zdołali jednakże przeprogramować mitrańskie androidy i wysłać je na planetę Kepler-22b z ludzkimi zarodkami, aby stworzyć ateistyczną idyllę w nowym świecie. Jednakże mimo szczerych chęci Matka (Amanda Collin) i Ojciec (Abubakar Salim) radzą sobie z wychowaniem ludzkiego potomstwa raczej mocno średnio, a sytuację dodatkowo pogarsza przybycie na Keplera kosmicznej arki z tysiącami mitrańskich osadników.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Od czego by tu zacząć? Świat przedstawiony w "Wychowanych przez wilki" rzeczywiście po trosze przypomina jakieś odpady z "Prometeusza", ale flashbacki z Ziemi kojarzą mi się zdecydowanie bardziej z "Terminatorami", zapewne przez to jaką rzeź urządzają potężne Necromancery ateistom. Z kolei te zaawansowane technologicznie androidy, określane przez bohaterów jako broń masowej zagłady, przypominają mi wyglądem postać z okładki na płycie In Utero Nirvany. No ale mniejsza o to, skupmy się może na Keplerze-22b, którego udają okolice Cape Town w RPA. Na początku wydawało mi się, że rozmach produkcyjny jest naprawdę spory, ale po 10 odcinkach muszę stwierdzić, że jednak twórcy scenografii ograniczyli się do zaledwie kilku lokalizacji (np. baza androidów i dzieci, dziura na pustyni, dziura w lesie, świątynia na pustyni, wrak arki), co powoduje wyraźne ograniczenie akcji i swoiste znużenie tymi samymi lokacjami. Muszę natomiast zdecydowanie pochwalić kostiumy, ponieważ mitrańskie stroje wyglądają bardzo fajnie i przede wszystkim konsekwentnie. Spodziewałem się prawdziwego science fiction, ale niestety im dalej w serial tym więcej wątków mistycznych, normalnie niczym w "Lost". Rozumiem, że jest to serial także, a może przede wszystkim, o zgubnym wpływie religii na społeczeństwo, ale chyba zdecydowanie bardziej chciałbym, aby twórcy odpuścili sobie przypisywanie magicznych mocy planecie lub jej wymarłym mieszkańcom (o chuj chodzi z tymi szkieletami ogromnych węży i monstrualnymi dziurami w ziemi?).

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Co ciekawe, mitraizm jako religia nie jest wymysłem scenarzystów. Solarny kult Mitry szerzył się w Azji Mniejszej już w XIV wieku p.n.e., ale dopiero w II-III wieku n.e. zyskał popularność w Cesarstwie Rzymskim, przyjmując postać Sola Invictusa (Słońce Niezwyciężone). Niestety wraz z rozwojem chrześcijaństwa z czasem mitraizm popadł w całkowite zapomnienie. Serialowi mitranie to głupawi fanatycy religijni, bezlitośni i nie okazujący litości ateistom (stworzone przez nich androidy zaprogramowano do zabijania nawet bezbożnych noworodków), którzy posiedli zaawansowaną technologię ciemnej materii dzięki cudownie odnalezionym zwojom Sola. Oczywiście, jak to przystało na religijnych fanatyków, nie potrafią oni zrozumieć technologii tworzenia Necromancerów, ale uskutecznili ją, aby pozbyć się ateistycznego plugastwa. Obawiam się, że bez tych potężnych androidów mitranie raczej ponieśliby sromotną klęskę, ponieważ charakteryzują się podejmowaniem zdecydowanie kretyńskich decyzji i tendencjami do umierania jak debile. Z drugiej strony bardzo niewiele dowiadujemy się o ich przeciwnikach. Poznajemy lepiej bowiem zaledwie troje ateistów (Marcus, Sue i Campion Sturges), a na dodatek dwójka z nich postanowiła przywdziać mitrańskie zbroje, aby przedłużyć swoją egzystencję. Trudno powiedzieć, kto dowodzi tym ruchem, jakie ma struktury oraz realną siłę. Wiemy natomiast, że ateiści to nie są rycerze w lśniących zbrojach, gdyż wykorzystują do walki dzieci (dosyć brutalne szkolenie małego Marcusa), mordują bez wahania i przeprowadzają samobójcze ataki terrorystyczne. Ciężko zatem jednoznacznie opowiedzieć się po którejś ze stron konfliktu, choć oczywiście ateiści wydają się naturalnie bardziej przystępną opcją.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Początek serialu nie wywołał u mnie większego entuzjazmu (warto jednak zwrócić uwagę na bardzo fajną czołówkę). Dopiero, gdy na scenie pojawili się Marcus (Travis Fimmel), Sue (Niamh Algar) i wspomnienia z Ziemi, moje zainteresowanie zdecydowanie wzrosło. Niestety wraz z kolejnymi odcinkami czystą fantastykę naukową zaczęły zastępować wątki mistyczno-religijne, które w pewnym momencie zdominowały wszystkie pozostałe. Działania poszczególnych bohaterów stały się nonsensowne i absurdalne, a zwyczajny świat Keplera 22-b wypełniła mgiełka jakiejś religijnej fantastyki, która nijak nie pasuje do wcześniejszej konwencji. Dziwaczne stwory zamieszkujące planetę (kilka rodzajów), głosy Sola słyszane w głowach, niewyjaśnione zdarzenia, duchy czy latające węże to nie są rzeczy, których miałem prawa się spodziewać. Wszystko to sprawiło, że z solidnego serialu s-f "Wychowane przez wilki" na przestrzeni zaledwie dziesięciu odcinków zmieniły się w kompletnie nie wiadomo co i szczerze nie mam pojęcia co może przynieść drugi sezon (a znając życie zapewne nic dobrego).

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Jeśli chodzi o główne postacie to warto zwrócić uwagę na znakomitą grę aktorską Amandy Collin i Abubakara Salima. Matka i Ojciec w ich wykonaniu to niezwykle połączenie różnego stopnia zaawansowanych technologicznie androidów, które potrafią kłócić się ze sobą niczym stare małżeństwo, ale przede wszystkim starają się jak najlepiej opiekować powierzonymi im dziećmi. W mojej opinii Travis Fimmel, wcielający się Marcusa, miał o wiele większy potencjał na fajną i złożoną rolę, ale postanowił po raz kolejny zagrać Ragnara Lothbroka z "Wikingów" i kompletnie przeszarżował swoje mistyczne odchylenie. Swoją drogą do tej postaci idealnie pasują mi pierwsze wersy z Lithium Nirvany: I’m so happy; ‘Cause today I found my friends; They’re in my head. Jak zdecydowanie najlepszą rolę i przy okazji moją ulubioną bohaterkę zagrała Niamh Algar. Sue to w zasadzie jedyna postać, którą polubiłem bezwarunkowo i od razu (chociaż ma raczej zwichrowaną moralność). Twarda kobieta, która potrafi dostosować się do nowych warunków i wykrzesać miłość dla Paula (Felix Jamieson). Ogólnie rzecz biorąc role dziecięce są zagrane bardzo fajnie. Oprócz wspomnianego Felixa Jamiesona z pewnością wyróżnia się Winta McGrath, wcielający się w idealistyczno-frajerskiego Campiona.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Tym razem naprawdę ciężko mi sprawiedliwie ocenić „Wychowane przez wilki”. Serial Aarona Guzikowskiego potrafił niezwykle mocno wciągnąć mnie w swoją fabułę, ale im bliżej było końca i następowała eskalacja, nazwijmy to, magiczno-mistycznych wątków, tym bardziej byłem sceptyczny czy prowadzi to do czegokolwiek sensownego. Ostatni odcinek (dla którego wymyśliłem o wiele lepszy tytuł niż twórcy – „Latający wunsz”) to prawdziwe kuriozum, nawet jak na ostatnią działalność Ridleya Scotta. Mimo wszystko mam w pamięci przeważnie bardzo dobre aktorstwo oraz ciekawą (przynajmniej na początku) koncepcję. Zatem, aby nie wkurwić niepotrzebnie Sola Invictusa, postanowiłem okazać łaskę i oczekiwać na drugi sezon.

©2020 WarnerMedia Direct, LLC.

Ocena: 6/10.