środa, 23 grudnia 2015

"Hidden Agenda" (1990)



You know Ireland can be a wonderful place... if it wasn't for the Irish!

Całkiem niedawno w krakowskim Starym Porcie miałem okazję poznać rodowitego mieszkańca Belfastu. Niestety sympatyczny miłośnik polskich kolorowych wódek okazał się być zatwardziałym oranżystą, gdyż na pytanie o Gerry’ego Adamsa i Sinn Féin odpowiedział natychmiast zwięźle: He is a terrorist, tak jakby deklamował wyuczoną na pamięć w protestanckiej szkole formułkę. Ponieważ autor w momencie zadawania pytania znajdował się w stanie totalnego zwarzywienia, nie był w stanie podjąć polemiki na odpowiednim poziomie i rzucił jedynie pod nosem jebany lojalista. Niemniej całe to zdarzenie wywołało ogromny resentyment do kwestii irlandzkiej, czego najlepszym przykładem jest niniejsza recenzja. "Hidden Agenda" ponadto idealnie wpasowuje się w przygotowania do przyszłorocznego rankingu najlepszych filmów o Irlandii, który postaram się corocznie publikować w Dzień Św. Patryka. Dodatkowo wydaje mi się, że produkcja reżyserowana przez Kena Loacha jest dosyć średnio znana w Polszy, a po seansie śmiało mogę ją polecić.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Hidden Agenda" rozgrywa się w Belfaście na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia. Amerykański prawnik i aktywista walczący o przestrzeganie praw człowieka Paul Sullivan (Brad Dourif) bada w Irlandii Północnej liczne przypadki nadużyć ze strony brytyjskiego okupanta. Tuż przed powrotem do USA jeden z jego informatorów prosi o nagłe spotkanie. Tajemniczy Harris (Maurice Roëves) dysponuje ponoć kluczowymi materiałami, które z pewnością zainteresują Sullivana. Jednakże w drodze do umówionego miejsca amerykański prawnik oraz jego republikański opiekun zostają brutalnie zamordowani przez zakamuflowanych sprawców. Ponieważ Sullivan był dosyć znanym na świecie aktywistą, brytyjskie władze postanawiają wyjaśnić sprawę przy pomocy człowieka spoza miejscowego układu. W tym celu do Ulsteru przybywa Kerrigan (Brian Cox), doświadczony angielski śledczy, który przy wsparciu wdowy po Sullivanie (Frances McDormand) próbuje wyjaśnić tajemnicze morderstwo.
źródło: http://www.imdb.com
 Co ciekawe, chociaż akcja "Hidden Agenda" (w Polszy znana jako "Tajna Placówka") rozgrywa się w Sześciu Hrabstwach, to tak naprawdę konflikt północnoirlandzki stanowi swego rodzaju tło dla głównego tematu filmu. Aczkolwiek nie wiem do końca czy określenie tło jest do końca trafne, ponieważ problemy lojalistów oraz katolików nieustannie wpływają na działania naszych bohaterów, a wiodący wątek de facto wywodzi się z działań rozpoczętych w Irlandii Północnej. Nie da się nie dostrzec, że przedstawione w filmie Belfast i jego okolice to wysoce depresyjne miejscówki, których mieszkańcy pogrążeni są w odwiecznej walce o niejasnych dla obcych przyczynach. Pacyfikacje i aresztowania katolickiej mniejszości są na porządku dziennym, a protestanckie osiedla i ośrodki brytyjskiej władzy muszą być szczelnie zabezpieczone przed republikańskim odwetem. W tym hermetycznym świecie, gdzie lojaliści, republikanie oraz brytyjskie siły specjalne i wywiad żyją w swoistej symbiozie, nic nigdy nie jest do końca jasne – w szczególności, jeżeli jesteś żoną amerykańskiego prawnika. Nawet dla doświadczonego angielskiego policjanta przebicie się przez sieć wzajemnych powiązań wydaje się nie lada wyzwaniem. Tym bardziej, że tak naprawdę nikomu z wyjątkiem może republikanów (pogrążenie Brytyjczyków zawsze na propsie, niemniej jakoś trudno im się przemóc, aby wspomagać brytyjskiego policjanta) nie zależy na odkryciu niewygodnej prawdy.
źródło: http://www.imdb.com
Akcja filmu rozgrywa się w dosyć leniwym tempie, aczkolwiek nie można narzekać na nudę. Rewelacje, które na niemal każdym kroku odkrywa Kerrigan są prawdziwie szokujące i równie dobrze mogłyby znaleźć się w brytyjskiej wersji "Służb Specjalnych" Patryka Vegi. Północnoirlandzka zmowa milczenia obejmuje bowiem nie tylko szeregowych funkcjonariuszy RUC (Royal Ulster Constabulary), ale także najwyższych funkcjonariuszy policji, wywiadu, wojska oraz arystokrację – o politykach wspominać nie warto. Można odnieść wrażenie, że Londyn kompletnie stracił kontrolę nad wydarzeniami w Irlandii Północnej, a ludzie stojący na co dzień na linii frontu w pewnym momencie stwierdzili, że oni wiedzą przecież lepiej i odtąd będą wykorzystywać swój mały przyczółek do ustanawiania i obalania brytyjskich rządów. Oczywiście, znajdą się zaraz tacy (tzw. jebani lojaliści), którzy zarzucą filmowi Kena Loacha tendencyjność w ukazywaniu północnoirlandzkiego konfliktu: panie, że niby ino biednych katolików krzywdzą, a przemocy republikańskiej to w ogóle nie uświadczysz! Niemniej należy dodać, że w "Hidden Agenda" często wspomina się niechlubne czyny Tymczasowej IRA (przykładowo zamachy w Birmingham 21 listopada 1975 roku). Kto zna choć trochę historię Irlandii Północnej ten zdaje sobie doskonale sprawę, że Brytyjczycy i lojaliści utrudniali życie katolikom każdego dnia, a spektakularne odwetowe akcje IRA były raczej rzadkością.
źródło: http://www.imdb.com
Jeśli chodzi o aktorstwo to niemal wszystkie pochwały zgarnia znakomity Brian Cox. Kerrigan w jego wykonaniu to nie kryształowy stróż prawa niczym z jakiegoś idealnego konceptu policjanta, ale prawdziwa postać z krwi i kości, która w miarę rozwoju śledztwa pogrąża się w coraz głębszej frustracji i doskonale zdaje sobie sprawę z czynników ograniczających jej poczynania. Rolę Coxa, a w szczególności spektakularne erupcje gniewu skierowane w przełożonych, mogę sobie zapętlić i oglądać w nieskończoność. Chociaż postać żony Sullivana, Ingrid, jest znacznie mniej interesująca to jednakże jestem zmuszony przyznać, iż Frances McDormand spisała się całkiem nieźle grając pogrążoną w smutku wdowę (osobiście niezbyt przepadam za tą aktorką). Na drugim planie warto z pewnością wyróżnić m.in.: Johna Benfielda (Maxwell), młodziutką Michelle Fairley (Teresa), Iana McElhinneya (Jack) czy też Bernarda Archarda (sir Robert).
źródło: http://www.imdb.com
Podsumowując: "Hidden Agenda" to pozycja obowiązkowa nie tylko dla wszystkich zafascynowanych Szmaragdową Wyspą, ale także miłośników thrillerów politycznych, w których świat brytyjskiej polityki oraz arystokracji przenika się w niemal każdym aspekcie z działaniami wywiadu. Oklaski dla Kena Loacha za odwagę – w szczególności za znakomite, kompletnie nie akceptowalne w Hollywood zakończenie.
źródło: http://www.imdb.com
Ocena: 7/10.

sobota, 19 grudnia 2015

"Macbeth"



By the pricking of my thumbs,
Something wicked this way comes. 

Od dawna chciałem zobaczyć w teatrze którąś z klasycznych sztuk Williama Shakespeare'a (a raczej lorda Edwarda de Vere, siedemnastego earla Oxford). Niestety współczesne interpretacje tych epickich dramatów wywołują u mnie lęk i odrazę. Wydaje mi się bowiem, że poszczególni reżyserowie prześcigają się w kolejnych, coraz bardziej odjechanych adaptacjach, które zatracają jakiekolwiek cechy wspólne z literackimi pierwowzorami. I to wszystko ma miejsce, kiedy ja pragnę czystego, nieskażonego współczesnymi wpływami, przedstawienia! Jakkolwiek projekt teatralny na razie został zawieszony, tak z nieoczekiwaną pomocą przyszła kinematografia. Ujrzawszy, bezsprzecznie doskonały w swej epickości, plakat "Macbetha" wiedziałem, że film w reżyserii Justina Kurzela, będzie dokładnie tym, czego poszukuję od lat. W tymże przekonaniu utwierdził mnie również znakomity trailer oraz kilkuminutowa owacja po pokazie filmu na festiwalu w Cannes.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu rozgrywa się w pogrążonej w krwawej wojnie domowej Szkocji. Macbeth (Michael Fassbender), tan Glamis, dzielny i niezłomny sojusznik prawowitego króla Duncana (David Thewlis) prowadzi wojsko do walki ze zdrajcami swej ojczyzny i uzurpatorami tronu Kaledonii. W trakcie bezlitosnego starcia, wśród bitewnego zgiełku, nasz bohater spotyka trzy (a w zasadzie cztery, ponieważ jedna jest mocno nieletnia) wiedźmy, które przepowiadają mu, iż wkrótce otrzyma godność tana Cawdoru, a następnie króla Szkocji, natomiast jego wierny druh Banquo (Paddy Considine) zostanie ojcem przyszłych władców tej krainy. Macbeth początkowo powątpiewa w przepowiednię, niemniej, gdy zgodnie z proroctwem zostaje tanem Cawdoru, zaczyna zastanawiać się nad przyspieszeniem nieuniknionego biegu wydarzeń.
źródło: http://www.macbeth-movie.com
Nie będę dłużej ukrywał: "Macbeth" zachwycił mnie już od pierwszych kadrów. Ogromną zaletą filmu są bowiem pięknie ukazane surowe szkockie krajobrazy (kręcono między innymi na Isle of Skye), do których wprost idealnie dopasowano znakomitą ścieżkę dźwiękową. Prawdziwą sztuką jest oprzeć się tak doskonałym wrażeniom wizualno-słuchowym. Poszczególne sekwencje porażają niezwykłym pięknem – zwróćcie uwagę na kapitalne spowolnienia w scenach batalistycznych, pełne mistyczności spotkania z wiedźmami czy pożar lasu Birnam. W niektórych scenach czuć najprawdziwszą filmową magię, za którą tak często wyrażam tęsknotę pisząc recenzje – ostatnia scena to już totalne mistrzostwo (de facto o wiele lepiej przedstawia wątek Fleance’a niż książka). Na dodatek scenariusz wcale nie odbiega znacząco od literackiego pierwowzoru (kilka słów o najbardziej rzucających się w oczy różnicach znajdziecie na samym końcu recenzji), co w dzisiejszych czasach jest niemalże niespotykane. Oprzeć się pokusie poprawienia gdzieniegdzie autora? Wprost niebywałe!
źródło: http://www.macbeth-movie.com
Przy całej pięknej audiowizualnej otoczce nie można nie odnieść wrażenia, że mimo wszystko "Macbeth" epatuje klimatem srogim i surowym niczym szkocki Highland. Niemniej atmosfera filmu idealnie wpisuje się w przepełnioną mrokiem średniowieczną opowieść, której głównym tematem są dosyć opłakane skutki ulegania bezwzględnej żądzy władzy. Minimalistyczne dialogi, często zamieniające się w monologi wygłaszane przez poszczególnych bohaterów, podkreślają jedynie surowość przedstawionej historii. Warto zauważyć, że zostały one żywcem przeniesione z książki, aczkolwiek ich anachronizm raczej dodaje filmowi wiarygodności niż stanowi dla widza przeszkodę. Jakże dobrze czasem posłuchać oryginalnych kwestii niż po raz kolejny wsłuchiwać się w uwspółcześnione dla masowych potrzeb dialogi! Niemniej, po projekcji mogę śmiało stwierdzić, że nie odważyłbym się obejrzeć "Macbetha" bez polskojęzycznych napisów. Gdy sytuacja tego wymaga jest odpowiednio krwawo i makabrycznie – nie ma zmiłuj, to jest kategoria R! Dekapitacje, skrytobójstwa oraz palenie żywcem na stosie kobiet i dzieci w rzeczywistości Macbetha są na porządku dziennym. Oczywiście, można by pójść jeszcze dalej w kierunku gore, ale nie zapominajmy, że jest to przecież Shakespeare lord de Vere!
źródło: http://www.macbeth-movie.com
Michael Fassbender idealnie sprawdził się w roli Macbetha. Aktor doskonale przedstawił postać targanego rozterkami szkockiego tana, który z powodu niezaspokojonej żądzy władzy wszedł na bezpowrotną ścieżkę okrutnych zbrodni. Fassbender znakomicie odegrał również stopniowe osuwanie się krwawego króla Szkocji w odmęty szaleństwa. Wyborna rola, dla której warto wybrać się do kina! Wszyscy doskonale wiemy, jak ważną postacią dla światowego dorobku kulturowego jest Lady Macbeth. Będąc na miejscu Justina Kurzela nie postawiłbym raczej na Marion Cotillard z dwóch powodów. Po pierwsze nie przepadam za nią osobiście, a po drugie uważam, że jest zdecydowanie zbyt delikatna do tej roli. Jako małżonkę Macbetha widziałbym o wiele bardziej przykładowo Evę Green, ale niestety jest jak jest. Niemniej Francuzka zagrała całkiem solidnie, ale z przyczyn wymienionych wyżej nie potrafię się zachwycać tą kreacją. Szczęśliwie, na drugim planie dzieje się naprawdę wiele. Co prawda David Thewlis kreacją króla Duncana nie urwał żadnego z moich członków, ale momentami bywa naprawdę grubo. Na ogromne oklaski zasłużyli z pewnością Paddy Considine, wcielający się w Banquo’a, wiernego przyjaciela Macbetha oraz Jack Reynor (Malcolm, prawowity dziedzic króla Duncana). Jednakże niemal cały drugi plan zagarnął dla siebie Sean Harris (Macduff) i trzeba przyznać, że zrobił to już po raz kolejny (sprawdźcie "’71").
źródło: http://www.macbeth-movie.com

Po obejrzeniu "Macbetha" mogę śmiało napisać, że dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Justin Kurzel wykonał świetną robotę tworząc bezkompromisową, brutalną, surową, a przede wszystkim niezwykle wierną ekranizację sztuki Shakespeare'a lorda de Vere. Od razu widać, że gość zna się na rzeczy – oby tak dalej!

Ocena: 9/10.
źródło: http://www.macbeth-movie.com

O różnicach między dramatem a filmem słów kilka

W zasadzie ekranizacja Justina Kurzela jest niezwykle wierna literackiemu pierwowzorowi. Niemniej uważny czytelnik wyłapie kilka różnic. Otwierająca film scena pogrzebu dziecka Macbetha jest oczywiście fantazją scenarzysty, aczkolwiek trzeba przyznać, że idealnie wpasowuje się w ból głównego bohatera wynikający z jałowości jego berła. Ponadto w dramacie żołnierze Malcolma szturmujący zamek Dunsinane użyli gałęzi drzew, aby zamaskować swoją liczebność, a nie podpalili las Birnam. Troszkę inaczej wyglądała również śmierć samego Macbetha, chociaż muszę przyznać, że zmiany wprowadzone przez twórców zdecydowanie przypadły mi do gustu i nie uważam ich za choćby najmniejsze wypaczenie dzieła Shakespeare'a lorda de Vere.

czwartek, 10 grudnia 2015

"The Hallow" (a.k.a. "The Woods" lub "Hubopysk")

Przyznam szczerze, że nie jestem szczególnym fanem horrorów, a moje zasoby wiedzy o tymże gatunku nie są szczególnie bogate. Niezwykle rzadko oglądam tego rodzaju filmy, przez co opuściłem prawie całą klasykę. Co zatem skłoniło mnie, aby obejrzeć "The Hallow" (co ciekawe znane również pod tytułem "The Woods" lub autorską wersją Grażki "Hubopysk")? Po pierwsze z pewnością było to fakt, że akcja filmu została osadzana na Szmaragdowej Wyspie, automatycznie czyniąc film reżyserowany przez Corina Hardy’ego lekturą obowiązkową. Taka nietypowa pozycja mogłaby idealnie wzbogacić mój doroczny ranking najlepszych produkcji związanych z Irlandią. Dodatkowo, znając irlandzkie legendy oraz niezwykle oryginalny folklor i wierzenia ludowe, cieszyłem się na oglądanie różnego rodzaju mistycznych kreatur i stworów, które niestety dosyć rzadko goszczą na kinowych ekranach. Kolejny powód to oczywiście bezapelacyjnie epicki plakat "The Hallow", który po prostu natychmiast przywołuje wspomnienia związane z legendarną trylogią "Evil Dead" (remake’u jeszcze nie widziałem, więc o nim nie wspominam).
Plakat jest EPICKI!!!
(źródło: http://www.impawards.com)
Adam Hitchens (Joseph Mawle) oraz jego żona Clare (Bojana Novakovic) przybywają na irlandzką prowincję, aby zbadać stan miejscowego drzewostanu i ocenić czy nadaje się do wycinki (a raczej czy wycinka przyniesie odpowiedni poziom zysków – cała sytuacja to oczywiście pokłosie ostatniego kryzysu finansowego). Od samego początku para bohaterów wzbudza wyjątkowo negatywne emocje u lokalnych mieszkańców. Przodownikiem społecznej niechęci jest Colm Donnelly (Michael McElhatton, czyli Roose Bolton z "Gry o tron"), który wiele lat wcześniej utracił malutką córkę w dosyć dziwnych okolicznościach. W jego przekonaniu wspomniany las należy do istot zwanych Czcigodnymi (w oryginale The Hallow), które niegdyś władały całą wyspą, ale po przybyciu ludzi władających ogniem oraz żelazem, zostały zmuszone do zaszycia się leśnej gęstwinie. Oczywiście Adam, jako wykształcony i światły człowiek, nic sobie nie robi z typowego dla prostego ludu bajdurzenia.
źródło: http://www.ifcfilms.com/films/the-hallow
Nie da się ukryć, że do pewnego momentu "The Hallow" spełniał dokładane nadzieje, oferując całkiem wciągającą rozrywkę na odpowiednim poziomie. Film Hardy’ego potrafił wzbudzić zainteresowanie oraz niepokój u widza, a także epatował dosyć tajemniczym klimatem. Niestety idylla zakończyła się w momencie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem z jakimiż to przeciwnikami będą walczyć Adam oraz Clare. Jakież zatem było moje rozczarowanie, kiedy w jednej chwili cały mistyczny nastrój prysł, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jednocześnie "The Hallow" zamienił się w typowy, głupawy horror z bohaterami idiotami, wrzeszczącymi i biegającymi bezładnie po leśnej gęstwinie. Dodajmy również, że straszliwie przewidywalny – gdy tylko na ekranie pojawia się tajemnicza księga (taki lokalny Necronomicon) od razu wiadomo, że są w niej kluczowe dla rozwoju akcji informacji. Jest to po prostu kolejny przykład filmu, który miał potencjał, ale z nieznanych mi przyczyn (brak inwencji, pieniędzy?) twórcy postanowili przerobić go na sztampową, przewidywalną produkcję, jakich kręci się tysiące. Smuteczek tak bardzo…
źródło: http://www.ifcfilms.com/films/the-hallow
Nie chodzi mi nawet o to, że wygenerowane komputerowo potwory wyglądały nie najlepiej (synonim słowa fatalnie). W zasadzie to nawet nie wiem co to miało być – banshee, wyjątkowo brzydkie wróżki czy uzależnione od mefedronu elfy? Gdyby twórcy konsekwentnie oparli się na irlandzkich wierzeniach ludowych i postanowili pokazać zdecydowanie mniej wspaniałych efektów specjalnych to może udałoby się wykrzesać z tego cokolwiek więcej. Z drugiej strony Corin Hardy ponoć otwarcie przyznawał, że wzorował się m.in. na "Evil Dead", więc można było pójść w całkowicie inną stronę. Zresztą takie rozwiązanie sugeruje, swoją drogą, znakomity plakat. Kiedy bowiem widzę gościa stojącego przed złowrogo wyglądającą leśną gęstwiną, który w silnych rękach dzierży płonącą kosę, to od razu na myśl przychodzi mi jeden człowiek zdolny do podjęcia takiego wyzwania – Ashley "Ash" J. Williams. I byłbym wielce kontent, gdyby Adam zamiast zostać pizdeuszem mięczakiem, radośnie i epicko fragował piekielne stwory przy pomocy płonącej kosy. Dekapitacje, odcięte kończyny, hektolitry czerwonej posoki – groovy! Niestety zamiast dobrej zabawy borykałem się ze stworami, których umysłami władała substancja przypominająca czarnego raka znanego z serialu "Z archiwum X". Pysznie!
źródło: http://www.ifcfilms.com/films/the-hallow
O aktorstwie mogę napisać naprawdę niewiele, gdyż znaczące role w filmie przypadły jedynie trzem osobom. Joseph Mawle, wcielający się w Adama, w zasadzie zagrał całkiem solidnie i można powiedzieć, że wykrzesał z przemiany swego bohatera w bezmyślną kreaturę niemal wszystko. Równie spoko wypadł Michael McElhatton, aczkolwiek moim zdaniem wystąpiły tu poważne błędy w konstrukcji postaci. Colm po utracie córki powinien pałać żądzą okrutnej i bezlitosnej zemsty na leśnych kreaturach, a nie uniżenie bronić lasu przez obcymi. Największe propsy należą się jednakże Bojanie Novakovic za epicką (jak na poziom "The Hallow") rolę Clare. W zasadzie jej występ to jedyny powód, dla którego mogę komukolwiek polecić ten film (no może jeszcze z uwagi na ładne irlandzkie krajobrazy hrabstwa Galway). Warto także zauważyć, że momentami film Hardy’ego ma wyjątkowo depresyjny klimat i może nawet przypominać "Labirynt Fauna". Oczywiście twórcy nie mogli sobie podarować okazji do zrobienia niepokojącego zakończenia. Po "The Hallow" nie spodziewajcie się zatem praktycznie niczego, ponieważ nic nie otrzymacie. Wyłącznie na własną odpowiedzialność.
źródło: http://www.ifcfilms.com/films/the-hallow
Ocena: 4/10.

piątek, 4 grudnia 2015

Bond No. 24: "Spectre"



James Bond powrócił po raz kolejny. Niestety perspektywa obejrzenia dwudziestej czwartej odsłony przygód słynnego agenta Jej Królewskiej Mości nie wywoływała u mnie pozytywnych emocji. Na reżyserskim stolcu po raz kolejny zasiadł bowiem Sam Mendes, odpowiedzialny za mocno średnie "Skyfall", które przyjąłem z raczej mieszanymi uczuciami. Twórca genialnego "American Beauty" stworzył najbardziej dziwacznego Bonda w dziejach całej serii, a po dosyć średnim przyjęciu ogłosił nawet, że nie ma ochoty reżyserować kolejnej części przygód 007. Niestety po pewnym czasie zmienił zdanie (zapewne w myśl nieśmiertelnej zasady: hajs się musi zgadzać) i zajął się kręceniem pożegnania Daniela Craiga ze słynnym agentem MI6. I w ten właśnie sposób po raz kolejny zalała nas fala męczących reklam związanych z gadżetami Bonda pojawiającymi się w "Spectre". Wybierając miejsce seansu postawiłem tym razem na krakowskie Kino Kijów, dysponujące epicką salą z ogromnym ekranem. Niestety już na starcie zostaliśmy zdradziecko zrobieni w bambuko, ponieważ okazało się, że w wielkiej sali odbędzie się premiera (w poniedziałek!!!!) jakiejś bollywoodzkiej superprodukcji, a fani Jamesa Bonda zostaną zesłani do malutkiej, ciasnej klitki. Dodam, że nawet darmowa lampka różowego wina nie wynagrodziła goryczy i żalu z powodu tejże haniebnej zdrady.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Spectre" rozpoczyna się w Mexico City, gdzie Bond (Daniel Craig) tropi człowieka o nazwisku Scarria. Jak się wkrótce okazuje działania naszego bohatera to typowa samowolka bez wiedzy przełożonych w MI6. Poirytowany do granic możliwości M (Ralph Fiennes) zawiesza niepokornego podwładnego. Jednakże James, wykonując ostatnie polecenie zmarłej zwierzchniczki, nie zamierza zastosować się do kary i udaje się do Rzymu na pogrzeb swojej ostatniej ofiary. Dzięki zażyłej znajomości z wdową (Monica Bellucci) Bond wpada na trop tajemniczej organizacji o złowieszczo brzmiącej nazwie – SPECTRE. Tymczasem w Londynie M, przekonany o tymczasowej bierności 007, przygotowuje się do twardej walki z C (Andrew Scott) o przyszły kształt brytyjskiego wywiadu.
źródło: http://www.007.com/spectre
"Spectre" zaczęło się naprawdę dobrze – otwierająca film sekwencja, rozgrywająca się trakcie meksykańskiego Dnia Zmarłych (obchody wyglądają troszkę inaczej niż w Polszy), zrobiła na mnie znakomite wrażenie. Oczywiście do pewnego momentu, ponieważ to co dzieje się w helikopterze beztrosko latającym nad tłumami w centrum Mexico City przechodzi wszelkie pojęcie. Gdybym miał wskazać największe zalety produkcji Mendesa to bez wahania wskazałbym na pewno lokacje, w których ją kręcono. Oprócz wspomnianej stolicy Meksyku, wraz z Jamesem zwiedzamy kanały Londynu, Rzym, ośnieżone austriackie stoki, Tanger oraz jakieś marokańskie bezdroża. Wszystkie wymieniono miejsca wyglądają bardzo fajnie i trudno oprzeć się chęci zobaczenia ich na własne oczy (może z wyjątkiem marokańskiego zadupia). Na tle tych pięknych miejscówek Bond prezentuje się epicko – wielkie brawa za znakomicie dobraną garderobę: garnitury, płaszcze itp. Mimo, zdawałoby się poważnej konwencji, w "Spectre" znalazło się również kilka dosyć zabawnych scen (i to akurat nie głupawych) – moja ulubiona dotyczy zegarka od Q. Jako czwarty plus mogę natomiast wskazać ścieżkę dźwiękową z pewnym wyłączeniem. O ile muzyka w trakcie projekcji podobała mi się niezmiernie, o tyle piosenka Writing’s On The Wall w wykonaniu Sama Smitha kompletnie nie przypadła mi do gustu. I w tenże właśnie sposób możemy wreszcie płynnie przejść do hejtu, ponieważ uzbierało się tego naprawdę sporo.
źródło: http://www.007.com/spectre
To bardzo miło ze strony twórców, że postanowili spiąć klamrą wszystkie Bondy z Danielem Craigiem. Niemniej, zdecydowanie można to było zrobić o wiele lepiej. Przedstawiona w filmie tajemnicza organizacja SPECTRE wydaje się kompletnie nie przystawać do współczesnej rzeczywistości, w której funkcjonuje 007. Tenże koncept mógłby bezbłędnie sprawdzić się w latach 60-tych albo 70-tych, a nie w erze Facebooka. Tajne spotkania, na których poszczególni członkowie organizacji radośnie i beztrosko mordują się wzajemnie (instytucja tak bardzo poważna), w dobie nieustającej, wszechobecnej inwigilacji? No chyba jednak nie. Poza tym na czele tworu, którego macki sięgają niemal wszędzie, stoi człowiek, który był po prostu zazdrosny w dzieciństwie i tegoż powodu postanowił zostać największym złoczyńcą w dziejach ludzkości. Zresztą trudno tak naprawdę orzec czy chciał siać zło, ponieważ po seansie nie potrafię określić, jakie były główne cele SPECTRE - poza permanentnym uprzykrzaniem życia Bondowi. Chociaż z drugiej strony Blofeld (Christopher Waltz) twierdził, że zawsze było odwrotnie i to właśnie James wykazywał się zbytnią ciekawością. Dodatkowo, w ramach nawiązania do najbardziej klasycznych Bondów, złowieszcza organizacja posiada tajną bazę. Serio. Jeszcze ciekawszy jest fakt, że (i tu sorry za spoiler) James zdołał zniszczyć ją pojedynczą, zwyczajną kulą. Absurd i nonsens!
źródło: http://www.007.com/spectre
Spoglądając na SPECTRE w znacznie szerszym kontekście nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż nikczemna organizacja coś mi przypomina. Po krótkim  namyśle doszedłem do wniosku, że najpewniej chodzi o Hydrę, doskonale znaną ze współczesnych ekranizacji Marvela. Momentami naprawdę niewiele brakuje, aby Blofeld i jego giermkowie zaczęli pozdrawiać się słynnym Hail Hydra. Kolejnym wielkim minusem jest czas trwania filmu – przyjęte przez twórców rozwiązania fabularne (szczególnie konflikt między M a C, który nikogo nie obchodzi) dłużą się ponad miarę. Niezwykle rzadko siedząc kinie co chwilę zerkam na zegarek i myślę sobie: no ileż to jeszcze potrwa? I gdy wydawało mi się, że będzie dokładnie  jak w "Quantum of Solace" to Bond powiedział: to jeszcze nie koniec. Rychło okazało się, że jest to jedynie mały finał pocieszenia, a film potrwa jeszcze dobre kilkanaście minut…
źródło: http://www.007.com/spectre
Daniel Craig, wcielają się po raz ostatni w agenta 007, nie przyniósł sobie hańby w żadnym calu swojej kreacji. Już od czasów "Casino Royale" żywię przekonanie, że jego angaż był jednym z najważniejszych strzałów w dziesiątkę i pozwolił na godne wprowadzenie serii w nowe stulecie. Bond Craiga oprócz znakomitej gry aktorskiej (nieodżałowana chemia z Judi Dench), mistrzowsko prezentuje się pod względem ubioru czy też tężyzny fizycznej. O ile jednakże protagonista trzyma klasę to villain jest kompletnym słabiakiem. Przy całej sympatii dla Christphera Waltza uważam, że jest to kolejna wariacja Hansa Landy z "Inglourious Basterds". Momentami jest to występ niemal komiczny, a jakoś nie wydaje mi się, żeby Sam Mendes miał taki właśnie pomysł na największego złoczyńcę w dziejach ludzkości. Chociaż należy zauważyć, że początek Blofeld miał całkiem udany. Prawdziwy dramat to jednakże Dava Bautista (Mr. Hinx) – coś w rodzaju współczesnego Buźki, ale kompletnie pozbawionego uroku Richarda Kiela. Główna dziewczyna Bonda, w która wcieliła się Léa Seydoux, jest w miarę w porządku (chociaż inni uczestnicy seansu mieli zgoła odmienne wrażenia), ale jako całokształt wzmaga jedynie tęsknotę za Evą Green. Co ciekawe okazało się, że Monica Bellucci znacznie lepiej wygląda w reklamie Cisowianki Perlage, która została wyemitowana przed seansem, niż w samym filmie. Na plus zaliczam natomiast występ Jespera Christensena, który ponownie wcielił się w Pana White’a.
źródło: http://www.007.com/spectre
Z pewnością nie będę mile wspominał przygody Sama Mendesa z serią filmów o agencie 007. Do bondowskiego dorobku tego reżysera nie mam zamiaru raczej powracać, ponieważ dziwaczne "Skyfall" ani tym bardziej "Spectre" nie oferują praktycznie niczego, co mogłoby mnie skłonić do powtórnego seansu. Naprawdę, wolę oglądać po raz tysięczny "Quantum of Solace" niż ponownie babrać się w tym czymś. Mimo wszystko jest to jednakże solidne, rzemieślnicze kino, aczkolwiek niemal kompletnie pozbawione jakiegokolwiek błysku.
źródło: http://www.007.com/spectre
Ocena: 6/10.

czwartek, 12 listopada 2015

"Legend"



Cieszę się na każdym film z Tomem Hardym. Niestety, jak się czasami okazuje, brytyjski aktor wykazuje wyraźną tendencję do przeplatania znakomitych scenariuszy kompletnymi padakami. Na jego miejscu zdecydowanie rozważniej podchodziłbym do potencjalnych ról i wrył sobie w pamięć słowa Rycha: za to życie kurewskie miej do siebie pretensje. Jednakże abstrahując od porażek, "Legend" zapowiadało się znakomicie, ponieważ oprócz podwójnej roli Hardy’ego, zostało osadzone w klimacie Londynu lat 60-tych oraz 70-tych ubiegłego stulecia, a dodatkową zaletę stanowiła oparta na faktach historia bezwzględnych braci Kray, którzy przez długie lata królowali w przestępczym półświatku stolicy Anglii. W zasadzie, mimo wyżej wymienionych, niezaprzeczalnych zalet, daleki byłem od wybrania się do kina na film Briana Helgelanda (reżyser znakomitego "Payback" oraz scenarzysta m.in. "L.A. Confidential", za które otrzymał Oscara), gdyż zaraz po premierze zaczął zbierać, nazwijmy to dyplomatycznie, dosyć umiarkowane recenzje. Jednakże darmowe bilety czynią cuda i naprawdę nie miałem innego wyjścia jak tylko zasiąść w kinoplebsie w oczekiwaniu na rozpoczęcie seansu. Dodam, że oczekiwanie na początek filmu trwało około 30 minut, w trakcie których zostaliśmy uraczeni monstrualną liczbą reklam (trailery można było policzyć na palcach jednej ręki). Z tego powodu długą drogę powrotną zdominowały ubolewania Grażki nad niecną polityką Cinema City – zdecydowanie nie polecam.
źródło: http://www.impawards.com
Jak wspominałem wyżej, "Legend" to historia dynamicznego wzlotu oraz spektakularnego upadku londyńskich gangsterów – braci Reginalda oraz Ronalda Kray (w obu rolach oczywiście Tom Hardy). Początkowo, całkowicie odmienna natura rodzeństwa toruje mu drogę na Olimp przestępczego półświatka, w efekcie czego zostają zaproszeni do międzynarodowej współpracy przez wysłanników niesławnego Meyera Lansky’ego. Jednakże w trudzie zbudowane imperium zaczyna chwiać się w posadach, gdy Reggie poznaje Frances (Emily Browning), a Ronnie coraz bardziej pogrąża się w homo-psychopatycznych odpałach.
źródło: http://www.legendthemovie.com
Po seansie mogę stwierdzić, że być może "Legend" dysponował prawdziwym potencjałem na solidne kino, aczkolwiek wszystko zostało spierdolone zepsute już na etapie powstawania scenariusza. I to w zasadzie dziwi mnie najbardziej, ponieważ autor scenariusza do legendarnych "Tajemnic Los Angeles" zaliczył mega-zjazd i chyba zapomniał już jak się pisze dobre teksty. Film Helgelanda to oczywiście kolejna opowieść o robieniu z gówna pomarańczy czegoś z niczego, po którym to procesie musi nastąpić nieuchronny i obowiązkowy upadek. Takich historii widzieliście już setki (gwoli ścisłości wymienię jedynie kilka tych najlepszych: "Scarface", "Carlito’s Way" czy choćby "American Gangster"), więc "Legend" nie jest w stanie Was zaskoczyć w jakikolwiek sposób. No może z wyjątkiem jawnego homoseksualizmu Ronalda, który potrafi się nim chełpić nawet przed nowo poznanymi gangsterami z USA. Z niejasnych dla mnie przyczyn narratorką uczyniono Frances – przecież na pewno nie w celu obiektywnego ukazania historii, skoro ta bohaterka darzy uczuciem jednego z braci. Dodatkowo, z pewnych względów, o których nie można wspomnieć bez zepsucia Wam zabawy, zabieg ten wydaje się totalnie absurdalny. Śmiało mogę napisać, że to właśnie ta postać pełni rolę głównego hamulcowego w całej opowieści. O ile do momentu pojawienia się Frances akcja jeszcze trochę mnie interesowała, o tyle później jest tylko gorzej. Dalszy rozwój wypadków bardzo łatwo przewidzieć: Reggie pod wpływem miłości zaczyna totalnie mięknąć i zamierza porzucić gangsterkę na rzecz normalnego życia, a Ronnie’mu przyglądającemu się ze smutkiem bratu, który pogrąża się w pizdeustwie w byciu mięczakiem, odpierdala odwala z każdym dniem coraz bardziej. I to ma być coś nowego i odkrywczego? Serio?
źródło: http://www.legendthemovie.com
Chociaż totalnie wtórny i nieciekawy scenariusz położył cały film, to jednak zdawało się przez chwilę, że może nie będzie aż tak tragicznie. Niestety twórcom jakoś nie za bardzo wyszło zbudowanie klimatu londyńskiego East Endu z przełomu lat 60-tych oraz 70-tych. A potencjał był ogromny, ponieważ w jednym z klubów, które przejęli bracia Kray, zbierali się nie tylko lokalni gangsterzy, ale też artyści czy przedstawiciele wyższych sfer. Można było w interesujący sposób pokazać przenikanie się wywiadu, przestępczości oraz polityki, aczkolwiek zamiast tego otrzymałem prostackie podejście do tematu, pozbawione jakiejkolwiek głębi. Dodatkowo w filmie tak naprawdę niewiele jest prawdziwej, brutalnej gangsterki. Bracia Kray od czasu do czasu spuszczają komuś wpierdol manto, ale w mojej opinii ich działania raczej średnio przyczyniają się do budowy rzekomego, londyńskiego imperium. Dziwi również niezmiernie propozycja współpracy od samego Meyera Lansky’ego, gdyż już na pierwszy rzut oka widać, że Ronnie to kompletny i nieobliczalny pojeb jest niestabilny emocjonalnie. Jeśli miałbym wskazać jakieś plusy to z pewnością propsy należą się za stylówki pary głównych bohaterów, ścieżkę dźwiękową (chociaż umiarkowanie) oraz aktorstwo Toma Hardy’ego.
źródło: http://www.legendthemovie.com
Stworzyć dwie całkowicie odmienne kreacje w jednym filmie to nie lada wyzwanie. Tom Hardy wcielając się jednocześnie w Ronalda i Reginalda udowadnia, jak bogatym warsztatem aktorskim dysponuje. Chociaż od razu wiadomo, który z braci jest postacią sympatyczniejszą, to jednak nie sposób nie docenić jego uroku. Równie ciekawie wypada drugi Kray, w którego kreacji można dostrzec wyraźną fascynację radosną przemocą z "Bronsona". Bezapelacyjnie zatem podwójny występ Toma Hardy’ego uznaję za największą zaletę "Legend". Jakkolwiek starałbym się oddzielić postać od wysiłków aktorki to miałkość scenariusza wydaje się mieć decydujący wpływ na ocenę roli Emily Browning. Powiedzmy sobie szczerze: Frances totalnie irytuje swoją obecnością w filmie, a jej pojawienie się kompletnie wyhamowało akcję. I to w zasadzie tyle, co mogę napisać o aktorstwie. Drugoplanowe role były tak bezbarwne i nijakie, że kompletnie wypadły mi z pamięci (poza tym tworzenie recenzji miało miejsce w dosyć rozciągniętym horyzoncie czasowym). To tym bardziej smutne i frustrujące, ponieważ na ekranie pojawiają się Dawid Thewlis oraz Chazz Palminteri.
źródło: http://www.legendthemovie.com
"Legend" zaskoczył mnie całkowicie swoją miałkością, wtórnością oraz ułomnością scenariusza. Jest to kolejny przykład totalnie zmarnowanego potencjału oraz znakomitej, podwójnej kreacji Toma Hardy’ego. W zasadzie jedynie fanom Brytyjczyka mogę polecić to wątpliwej jakości dzieło Briana Helgelanda. Naprawdę cieszę się, że nie wydaliśmy ani złotówki na obejrzenie tego filmu. No i chuj, no i cześć.
źródło: http://www.legendthemovie.com
Ocena: 4/10.

wtorek, 3 listopada 2015

"Demon"



Przyznam szczerze, iż do "Demona" podchodziłem niezwykle sceptycznie. Ostrożna postawa wynikała głównie z okoliczności związanych z premierą filmu. Otóż dla tych wszystkich, którzy są w ignorancji podobni do brzasku, pragnę przypomnieć, że reżyser Marcin Wrona powiesił się w hotelowym pokoju podczas trwania tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni. W zasadzie, będąc bogatszy w wiedzę wyniesioną ze "Służb Specjalnych", powinienem raczej napisać, że został znaleziony martwy. I jak to niestety w Polszy zawsze bywa (a dodam, że jest to dla mnie jedna z najbardziej frustrujących rzeczy w tym kraju) po tym tragicznym wydarzeniu rozpętała się jednoczesna lamentacja nad śmiercią młodego, perspektywicznego artysty (zaledwie 42 lata!), a także powszechne spusty nad doskonałością jego dotychczasowej twórczości – chociaż podejrzewam, iż większość z brandzlujących się, nie potrafiłaby nawet wymieć trzech filmów zmarłego. Ja natomiast otwarcie przyznam, iż nie widziałem żadnego filmu Marcina Wrony i co więcej, podejrzewam, że gdyby nie jego zgon nie poszedłbym do kina na "Demona". Zobaczcie zatem jak przewrotne może być życie oraz śmierć, a także zapamiętajcie: a kto umarł, ten nie żyje.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Demon" to historia w większości rozgrywająca się w trakcie wiejskiego wesela. Piotr (Itay Tiran), pieszczotliwie zwany przez przyjaciół "Pytonem", żeni się z Żanetą (Agnieszka Żulewska), córką lokalnego krezusa. Ponieważ dziewczyna wprost uwielbia stary dom swojego dziadka, przyjęcia weselne ma odbyć się w jego najbliższym sąsiedztwie. W trakcie przygotowań do wesela Piotr odkrywa zakopane nieopodal domostwa szczątki ludzkie. Nieoczekiwane odkrycie wywołuje u pana młodego rodzaj traumatycznego szoku, który wraz z rozkręcaniem się imprezy zaczyna stopniowo przeradzać się w kompletne szaleństwo.
źródło: http://www.filmweb.pl
Pierwsza uwaga po seansie: na miejscu Marcina Wrony postawiłbym na zdecydowanie inny tytuł. "Demon" kojarzy mi się za bardzo z "Omenem" i jakoś brakuje w nim rodzimego pierwiastka, wskazującego jednoznacznie z czym mamy do czynienia (przy czym używając terminu rodzimy pierwiastek mam na myśli wielokulturową Polskę sprzed drugiej wojny światowej, a nie to co mamy teraz). Z pewnością o wiele lepszą propozycją jest "Hana", którą wymyśliła na poczekaniu Grażka, ale ja wybrałbym całkowicie inną opcję. Moim prywatnym numerem jeden jest bowiem "Dybuk" – nie dość, że idealnie wpisuje się w tematykę filmu, to jeszcze stanowiłby znakomite nawiązanie do ponoć najwybitniejszego filmu nakręconego w całości w jidysz, jaki kiedykolwiek powstał w Polszy (oczywiście w Polszy międzywojennej). Niemniej, obserwując na co dzień przaśność intelektualną polskiego społeczeństwa, obawiam się, że niektóre grupy zaczęłyby głośno domagać zdjęcia z ekranów filmu szkalującego prawych Polaków i gloryfikującego jawnie antypolskie wymysły żydowskiego mistycyzmu. Chociaż to właśnie z żydowskiego folkloru wywodzi się dybuk (dosłownie: przylgnięcie) – duch zmarłej osoby, który nie mogąc zaznać spokoju, zawładnął ciałem żywego człowieka.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ponieważ, jak już wspomniałem we wstępie, spodziewałem się, że "Demon" jest chwalony tylko z powodu śmierci reżysera moje oczekiwania były naprawdę niewielkie (przecież zawsze łatwiej trochę pohejtować). Niestety pomyliłem się totalnie: Marcin Wrona nakręcił więcej niż solidne kino, które zachęciło mnie do zapoznania się z resztą jego filmowego dorobku. Co prawda przedstawione na ekranie wesele nie ma może ciężaru legendarnej produkcji Wojciecha Smarzowskiego i momentami jest może za bardzo śmiechowe, ale jako tło dla przedstawionej opowieści prezentuje się całkiem nieźle. Oczywiście ja preferowałbym znaczniejsze zagęszczenie klimatu, zwiększenie poziomu mroczności oraz rozszerzenie aury tajemniczości na całość. Tak więc może nie poszedłbym śladami Smarzowskiego, lecz dumnie kroczył ścieżką wytyczoną ponad sto lat temu przez Wyspiańskiego. Niemniej, tak naprawdę niewiele mogę zarzucić Marcinowi Wronie – i to akurat nie dlatego, że aktualnie nie żyje. W obserwacji przaśności polskiego wiejskiego wesela nie posunął się wcale zbyt daleko – najważniejsza jest przecież wódka i żenujące zabawy weselników. Momentami reżyserowi udało się zbudować klimat tak znakomity, że zdecydowanie zahacza oceny wyższe niż wystawiona poniżej. Wielkie brawa za piękne zdjęcia oraz doskonale dobrane plenery – obrzydliwie brzydkie miasteczko (Świerże Górne w województwie mazowieckim) i kamieniołom. Ponadto w "Demonie" tak naprawdę nic do końca nie jest jasne – spora ilość niedopowiedzeń pozwala na raczej swobodną interpretację.
źródło: http://www.filmweb.pl
Kiedy dowiedziałem się, że do głównej roli zaangażowano obcokrajowca, pomyślałem sobie, że z pewnością zaraz obejrzę powtórkę casusu Czarnego z "Młodych Wilków". Jednakże, ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, Itay Tiran zagrał w mistrzowski sposób. Rola Piotra to jedna z najlepszych i najbardziej przejmujących kreacji, jakie oglądałem ostatnio na polskich ekranach. Wielkie brawa za doskonałe odegranie emocji targających bohaterem oraz znakomite preludium kompletnego szaleństwa. Takie występy obcokrajowców to ja rozumiem! Niezwykle młodzieżowo zagrała również Agnieszka Żulewska, wcielająca się w pannę młodą. Między obojgiem głównych postaci udało się wytworzyć prawdziwą ekranową chemię, która emanuje na widza wprost z ekranu. Na wyróżnienie zasłużyli natomiast z pewnością Tomasz Schuchardt (Jasny, brat Żanety) oraz Adam Woronowicz (Lekarz) za ciekawe role w konwencji śmiechowo-pijackiej. Jeśli miałbym postawić jakieś zarzuty dotyczące castingu to z pewnością wskazałbym na Andrzeja Grabowskiego, a w szczególności na Cezarego Kosińskiego (Ksiądz). Z mojej perspektywy obaj wymienieni aktorzy są straszliwie rozpoznawalni i zdecydowanie lepiej byłoby zatrudnić mniej opatrzone twarze.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Demon" to naprawdę solidne kino z momentami prawdziwego błysku, które zdecydowanie wybijają produkcję Marcina Wrony ponad polską przeciętność. Mistrzowska kreacja Itaya Tirana oraz niepokojąca, pełna niedopowiedzeń fabuła to największe zalety tego filmu. Wypada jedynie ubolewać nad przedwczesną śmiercią reżysera, który niestety nie dostarczy nam więcej tego rodzaju rozrywki. Naprawdę, warto zapoznać się bliżej z "Demonem".
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 7/10.

sobota, 24 października 2015

"Jurassic World"



Przenieśmy się na chwilę do zamierzchłych czasów końcówki pierwszej połowy lat 90-tych ubiegłego stulecia. Wówczas, gdy Polsza w dalszym ciągu przechodziła burzliwą transformację polityczno-gospodarczą, a autor uczęszczał do monstrualnie ogromnej podstawówki, na osiedlach trwała złota era wypożyczalni kaset VHS (gimby nie pamiętają). Wtenczas do kina chodziłem niezmiernie rzadko, ponieważ ogrom filmów oglądałem na magnetowidzie Sharp, który de facto działa do dzisiaj. Cóż to była za technologia! I to właśnie na tym wspaniałym urządzeniu miałem okazję po raz pierwszy zachłysnąć się epickością "Parku Jurajskiego". Oczywiście, zanim długo wyczekiwana kaseta trafiła w moje ręce, należało w wypożyczalni wpisać się na listę oczekujących i odczekać dłuższą chwilę. Doskonale pamiętam, że kopia, którą w końcu otrzymałem, charakteryzowała się mocno średnią jakością, będącą wynikiem nadmiernego użytkowania i wielokrotnego przewijania. Niemniej, zabawa była przednia! Wraz z sukcesem filmu Stevena Spielberga wysypały się gadżety oraz zabawki związane z dinozaurami – najbardziej zapadł mi w pamięć fosforyzujący szkielet T-Rexa, który można było skompletować kupując milion kolejnych wydań jakiegoś czasopisma. Czasy było to dawne i radosne, aczkolwiek już nigdy później nie odczuwałem takiego poziomu fascynacji dinozaurami. Możliwe, że przyczyniły się do tego kolejne, zdecydowanie mniej udane części "Parku Jurajskiego", a może po prostu dorosłem? Dzisiaj, po ponad dwóch dekadach od premiery pierwszej części, przed Wami "Jurassic World"!
źródło: http://www.impawards.com
Tym razem na miejscu oryginalnego Parku Jurajskiego zbudowany został park rozrywki z nowymi dinozaurami (niezwykle odkrywcze). Rodzice zainteresowanego głównie małolatami Zacha (Nick Robinson) oraz zafascynowanego prehistorycznymi gadami Graya (Ty Simpkins) postanawiają zrobić chłopcom niespodziankę wysyłając ich na wyspę. Na miejscu, dzięki kontaktom ciotki Claire (Bryce Dallas Howard), dzieciaki mają okazję zobaczyć epicki park rozrywki od kulis. Niestety cały misterny plan rozsypuje się, gdy z wybiegu ucieka najnowsza atrakcja – zmutowana, niezwykle inteligenta hybryda T-Rexa, która miała przynieść właścicielom miliony monet. A gdy sytuacja staje się naprawdę krytyczna do akcji musi wkroczyć lokalny ex-marine i przy okazji treser velociraptorów, Star Lord Owen (Chris Pratt).
źródło: http://www.jurassicworld.com
Już na pierwszy rzut oka widać, że twórcy filmu postanowili zastosować się w 100% do filozofii prezentowanej na ekranie przez Masraniego (Irrfan Khan). Niezwykle zamożny właściciel jurajskiego parku rozrywki domaga się bowiem od swoich naukowców większych, groźniejszych i coraz bardziej zajebistych dinozaurów, które zainteresują jeszcze szerszą publikę. I taką drogę obrali właśnie reżyser Colin Trevorrow i jego dzielni scenarzyści. Zamiast klasycznych, prehistorycznych gadów, które były epickie jeszcze dwadzieścia lat temu, otrzymujemy super inteligentną, białą hybrydę T-Rexa, która potrafi się kamuflować oraz przemawiać w mowie raptorów (w kolejnej części czekam na combo T-Rexa, Aliena i Predatora). Zamiast zwyczajnych, krwiożerczych raptorów oglądamy natomiast stworzenia trenowane przez Star Lorda Owena, które jak się później okazuje są kompatybilne z klasycznych T-Rexem, nawet mimo, że nie mówią we wspólnym języku. Aby było jeszcze bardzo śmiechowo jeden z bohaterów roztacza wizję wykorzystania wyszkolonych zwierząt na współczesnym polu walki. Co prawda może to wydawać się absurdalne, ale wszystkie wyżej wymienione motywy macie szansę zobaczyć oglądając "Jurassic World". Oczywiście w natłoku scenariuszowych wydarzeń kompletnie zapomniano zadbać o jakikolwiek sens. Im bliżej końca, tym bardziej film wydaje się głupszy (wprost geometryczny przyrost głupoty).
źródło: http://www.jurassicworld.com
Od samego początku oczywistym jest, że nowa, wspaniała hybryda przysporzy bohaterom najwięcej problemów. W filmie wykorzystano ponadto wiele sztampowych klisz m.in.: mający wyjątkowo solidne podstawy romans głównych postaci, grubych strażników, ratunek w ostatniej chwili, czy też nagłe wolty raportów w odniesieniu do Owena (niech ktoś mi wyjaśni dlaczego raptory komunikujące się z hybrydą będącą po części raportem nagle postanowiły ponownie uczynić osobnikiem alfa człowieka?). Product placement klasycznie wypełnia ekran, niemniej w tym przypadku nie dokręcono specjalnych, ordynarnie chamskich ujęć jak w "Terminator Genisys". Swego rodzaju nowością jest natomiast umiejętność niezwykle szybkiego biegania w szpilkach, którą dysponuje Claire. Rozpatrując możliwości taktycznego zastosowania dinozaurów na współczesnym polu walki trzeba głęboko zastanowić się nad ich prędkością, bowiem wedle "Jurassic World" przeciętna kobieta w butach na naprawdę wysokim obcasie potrafi uciec nie tylko przed zwykłym T-Rexem, ale także jego ulepszoną genetycznie wersją. Jeśli chodzi natomiast o efekty to "Jurassic World" stanowi prawdziwą feerię CGI – nie chcę się powtarzać, ale już wielokrotnie pisałem, iż odczuwam ogromne znużenie tego rodzaju efektami, szczególnie jeżeli nie ma w nich żadnego błysku.
źródło: http://www.jurassicworld.com
Chris Pratt może nie jest aktorem, którego specjalnie lubię i szanuję, ale jestem zmuszony stwierdzić, że jego występ w "Jurassic World" nie przyniesie mu większej hańby. Owen to w 100% postać jakiej się spodziewałem: twardy i rozsądny człowiek, przewidujący, że wykorzystanie raptorów do zwalczania innych zagrożeń może nie być najlepszym pomysłem. W zasadzie, jakkolwiek to zabrzmi, to jego rola jest jednym z najjaśniejszych punktów filmu. Mam świadomość, że Claire, grana przez Bryce Dallas Howard, może wzbudzać solidną irytację, aczkolwiek w trakcie seansu potrafiłem dostrzec szczątkową chemię między parą głównych bohaterów – nawet mimo kompletnego braku uzasadnienia dla wątku romansowego. Ale takie jest już Hollywood! Podoba Ci się jakaś dziewczyna, ale nie masz odwagi zagadać? Zabierz ją do jakiegoś niebezpiecznego miejsca, w którym omal nie stracicie życia i będzie Twoja na wieki! Małoletni zagrali raczej sztampowo, zgodnie ze scenariuszem: jeden się jara dinozaurami, a drugi ma w dupie park, ale w końcu wykrzesze braterskie uczucia. Na drugim planie zdecydowanie zabrakło interesujących postaci. Irrfan Khan, BD Wong oraz Omar Sy wnoszą naprawdę niewiele. Uczucia negatywne wzbudza za to Vincent D’Onofrio (przecież to szeregowy Pyle z "Full Metal Jacket"!!!), którego postać to jeden z najgorzej napisanych złoczyńców w dziejach kina. Niestety aktor zrobił bardzo niewiele, aby wyzwolić się z kajdanów chujozy nałożonych przez scenariusz.
źródło: http://www.jurassicworld.com
"Jurassic World" to kolejna, zbyteczna próba wskrzeszenia legendy, umotywowana jedynie potrzebą zarabiania monet. To że jest więcej, głośniej i bardziej komputerowo nie znaczy wcale, iż nakręcony film podbije serca widzów. Podobnie jak w "Terminator Genisys" twórcy nie mieli żadnego pomysłu, aby zainteresować widza fabułą, więc postawili na feerię CGI. Zobaczcie to gówno na własne oczy, ale naprawdę: nie ze mną te numery!
źródło: http://www.jurassicworld.com
Ocena: 3/10.

sobota, 17 października 2015

"Man of Steel"



Szczerze powiedziawszy (a raczej napisawszy) Superman nigdy nie był moim ulubionym superbohaterem. Oczywiście w dzieciństwie obejrzałem wszystkie filmy z Christopherem Reevem, aczkolwiek nie wywołały u mnie większych emocji. Podobnie było z serialem "Lois & Clark: The New Adventures of Superman", w którym w tytułowe role wcielali się Teri Hatcher oraz Dean Cain – oglądałem, ponieważ wówczas nie było niczego lepszego na Polsacie. Niestety nie udało mi się zobaczyć "Superman Returns" z 2006 roku, aczkolwiek uznawałem to za niewielką stratę. Mój stosunek do Supermana uległ zmianie dopiero, gdy obejrzałem "Kill Bill: Vol. 2". W jednej z ostatnich scen Bill wygłasza niezwykle interesujący monolog dotyczący superbohaterów. O ile zdecydowana większość herosów urodziła się zwykłymi ludźmi (przykładowo Batman czy Spiderman) i dopiero po jakimś czasie przywdziała kostium, o tyle Superman urodził się jako Kal-El, a Clark Kent jest jedynie jego ludzkim alter ego. I właśnie najciekawsze jest to jaki kształt Superman nadał swojej przybranej tożsamości obserwując ludzkość: And what are the characteristics of Clark Kent. He's weak... he's unsure of himself... he's a coward. Clark Kent is Superman's critique on the whole human race. Słowa Billa zdecydowanie zmieniły moje podejście do tej postaci, dzięki czemu mogłem odnaleźć głębię w zdawałoby się dziecinnej, komiksowej historyjce. Tego również oczekiwałem od kolejnego rebootu – Panie i Panowie, przed Wami "Man of Steel"!
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu Zacka Snydera rozpoczyna się na rodzinnej planecie Supermana. Dawna międzygwiezdna potęga i kolonizacja innych światów to czyste mrzonki. Krypton, rządzony przez dekadenckie elity, przechodzi aktualnie poważny kryzys. Wyczerpanie się surowców naturalnych zmusiło ludność do eksploracji jądra planety, która, jak łatwo się domyślić, nie zwiastuje niczego dobrego. Najwybitniejszy miejscowy naukowiec, a przy okazji całkiem solidny wojak, Jor-El (Russell Crowe) postuluje wstąpić na drogę odważnych przodków i eksplorować kosmos, jednakże jego propozycje nie znajdują poparcia u zblazowanych decydentów. Całkowicie inną drogę obiera natomiast dobry kryptoński patriota, generał Zod (Michael Shannon), który niczym Francisco Franco pragnący uchronić Hiszpanię przed czerwoną zarazą, postanawia przejąć władzę, by wprowadzić rządy silnej ręki. Niestety, mimo początkowych sukcesów, coup d’état kończy się spektakularną klęską, a generał Zod i wierni mu żołnierze zostają zesłani w nicość (dosłownie). W międzyczasie Jor-El, przeczuwając rychłą katastrofę, wysyła swego nowo narodzonego syna na Ziemię, aby mógł bezpiecznie dorastać w promieniach młodego słońca. A Krypton, zgodnie z oczekiwaniami naukowca, eksploduje z niebywałym rozmachem.
źródło: http://www.manofsteel.com/
W natłoku coraz bardziej męczących produkcji spod znaku Marvela spodziewałem się, że "Man of Steel" podąży utartą ścieżką, zapewniającą milionowe zyski. Tymczasem, po raz kolejny, zostałem kompletnie zaskoczony. Abstrahując od oczywistych wad filmu Zacka Snydera należy zauważyć, że nie jest to z pewnością cukierkowo-lukrowane dzieło podlane mdłym sosem komputerowych efektów specjalnych. Oczywiście, jak to w tego rodzaju konwencji, CGI jest kurewsko nachalne i momentami drażni, aczkolwiek "Człowiek ze stali" wyróżnia się czymś naprawdę wyjątkowym na tle podobnych produkcji: lekko mrocznym klimatem. Nie mogę naturalnie przesadzać ze wspomnianą mrocznością – to nie jest przecież defetystyczno-depresyjne dzieło, w którym wszyscy bohaterowie popełniają na końcu zbiorowe samobójstwo. Niemniej kilka motywów znacznie zwiększa powagę całego przedsięwzięcia, czyniąc z naszego bohatera postać o złożonej psychice. Za najlepszy przykład może posłużyć scena rozmowy Zoda i Supermana (morze ludzkich czaszek), rozgrywająca się w umyśle tego drugiego, czy też wyjątkowo brutalne jak na kategorię PG-13 zakończenie filmu. Takich rzeczy w Marvelu nie ogląda się na co dzień, więc należy to docenić!
źródło: http://www.manofsteel.com/
Fabuła jest dosyć ciekawa, gdyż w interesujący sposób ukazano dzieje Kryptona (chętnie obejrzałbym ewentualny prequel o eksploracji kosmosu), a także młodość naszego suberbohatera, w której dopiero odkrywa swoje nieprzeciętne możliwości. Byłem ogromnie zdziwiony postawą przybranych rodziców Kal-Ela, ponieważ w opozycji do Jor-Ela, Jonathan Kent (Kevin Costner) pragnie, aby niezwykłe umiejętności pozostały tajemnicą i nie posłużyły do ochrony ludzi przed różnego rodzaju niebezpieczeństwami. Jest to tym bardziej szokujące, gdyż po jednym z heroicznych czynów młodego Clarka ziemski ojciec sugeruje mu, że powinien pozwolić umrzeć swoim kolegom i koleżankom. Z tego powodu psychika superbohatera nabiera szlifu złożoności, a nim samym targa wiele wątpliwości natury egzystencjalnej. Niestety Zack Snyder nie ustrzegł się również błędów. W zbyt wielu miejscach "Man of Steel" przypomina sztampowe produkcje Marvela: głupawi bohaterowie drugoplanowi, nadmiar CGI, szybki i mało przekonujący wątek romansowy, nachalny product placement, czy też ratowanie świata w ostatniej chwili. Poza tym: dlaczego kostium Supermana jest niezniszczalny? Niemniej, dzięki wprowadzeniu wspomnianych mrocznych elementów, ocena całokształtu przechyla się na jasną stronę mocy.
źródło: http://www.manofsteel.com/
Jeśli chodzi o obsadę głównej roli męskiej to Henry Cavill nie może nic sobie zarzucić. Bardzo fajnie odegrał egzystencjalne wątpliwości oraz emocje targające Supermanem, a dodatkowo jego naturalna muskulatura wygląda na ekranie epicko. Niezwykle trafny strzał, zatem brawa dla Zacka Snydera. W partnerkę naszego bohatera wcieliła się z kolei Amy Adams. Oprócz niezaprzeczalnie doskonałej prezencji Lois Lane to kobieta (zbyt) wielu talentów, co może trochę frustrować w czasie oglądania filmu. Niemniej darzę pannę Adams sporą estymą, więc zaliczam jej występ na plus. W kwestii rodziców zdecydowanie przedkładam biologicznych nad przybranych ziemskich opiekunów. Russell Crowe oraz Ayelet Zurer zagrali zdecydowanie lepiej i ciekawiej niż Kevin Costner i Diane Lane. Przejdźmy zatem do postaci negatywnych, chociaż czy można nazwać złoczyńcą dobrego kryptońskiego patriotę, który został genetycznie zaprogramowany do ochrony Kryptona za wszelką cenę? Oceńcie sami. Michael Shannon, wcielający się w generała Zoda, zrobił dobrą robotę, tworząc jedną z najciekawszych kreacji antagonistycznych ostatnich lat (oczywiście jego wysiłki rozpatrujemy w odpowiedniej kategorii, gdzie do boju stają postacie pokroju Ultrona czy Malekitha). Swoją drogą zwróćcie uwagę na pewien dysonans: dlaczego Jor-El mógł złamać prawo Kryptona by ratować planetę, a generał Zod już nie? Hipokryzja?
źródło: http://www.manofsteel.com/
W kategorii komiksowych ekranizacji "Man of Steel" to dla mnie jedno z największych zaskoczeń ostatnich lat. Oczywiście na miejscu Zacka Snydera dołożyłbym o wiele więcej mroku i powagi, ale i tak na tle typowych produkcji Marvela "Człowiek ze stali" wyróżnia się zdecydowanie. Mam nadzieję, że ścieżka obrana przez twórców nie zostanie zaniechana w kolejnych sequelach, a postać Supermana stanie się jeszcze bardziej interesująca. A zatem na zachętę daję dosyć wysoką notę.
źródło: http://www.manofsteel.com/
Ocena: 6/10.