niedziela, 21 grudnia 2014

"Jeziorak"



Kontynuując udział w zimowej edycji Sztuki za 6-stkę postanowiłem wybrać się na kolejną tegoroczną polską produkcję o dużym potencjale. "Jeziorak", wyreżyserowany przez Michała Otłowskiego na podstawie jego własnego scenariusza, zapowiadał się co najmniej ciekawie, a zważywszy, że moja ostatnia passa filmowych wyborów kończyła się przeważnie ocenami 8/10 (przy czym należy podkreślić, że nadrabiałem zaległości ze Stanleya Kubricka) liczyłem na podtrzymanie hossy. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie to dla mnie oczywiście kompletny no name, ale skoro debiutanckie "Hardkor Disko" Krzysztofa Skoniecznego wypadło tak znakomicie to czemu Michałowi Otłowskiego miałoby się nie udać? Niemniej zadanie było niełatwe, ponieważ "Jeziorak" zapowiadano jako kryminał. Nie dość, że w filmowej Polszy nie jest to najbardziej popularny gatunek (co dziwi niezmiernie, jeśli spojrzeć na najbardziej poczytne powieści), to na dodatek w USA oraz Skandynawii powstają liczne produkcje co najmniej solidne (jak na przykład "The Girl with the Dragon Tattoo"), a momentami ocierające się nawet o mistrzostwo (wspomnijmy choćby casus "True Detective"). Moim zdaniem zaskoczyć świadomego widza w tej kategorii jest zatem niezwykle ciężko, więc doceniam odwagę reżysera i scenarzysty.
źródło: http://www.filmweb.pl
Jak wyraźnie wskazuje tytuł akcja filmu została osadzona w obrębie Pojezierza Iławskiego. Śmiało można postawić pytanie czyż nie zrobiono tego celowo jako ukłon ku skandynawskim krajobrazom? Podkomisarz Iza Dereń (Jowita Budnik) z komendy powiatowej w jakimś zadupnym miasteczku, którego nazwę zaraz zapomniałem, zajmuje się sprawą zabójstwa wyłowionej z jeziora prostytutki. Czas na trudne dochodzenie nie jest najlepszy, ponieważ nasza bohaterka jest w zaawansowanej ciąży, a ojciec dziecka i jego partner zaginęli przed dwoma dniami w wysoce tajemniczych okolicznościach. Aby przyspieszyć tok śledztwa komendant Wolski (Mariusz Bonaszewski) przydziela do sprawy rookie’ego, aspiranta Marca (Sebastian Fabijański). Wbrew pierwszym wrażeniom chłopak okazuje się utalentowanym śledczym, a z pozoru niepowiązane sprawy zaczynają się stopniowo układać w dramatyczną całość.
źródło: http://www.filmweb.pl
Nawet średnio ogarnięty widz powinien zauważyć, że "Jeziorak" jawnie i wyjątkowo mocno inspiruje się skandynawskimi kryminałami oraz ich amerykańskimi ekranizacjami. Można rzecz, że z tego powodu film Michała Otłowskiego pod wieloma względami jest po prostu oderwany od polskiej, pszenno-buraczanej rzeczywistości. Zacznijmy od krajobrazów, które są oczywiście niezaprzeczalnie rodzime (choć mniejszość niemiecka może mieć inne zdanie), niemniej jak już wspomniałem powyżej, kojarzą mi się raczej ze Skandynawią. Warto dodać, że w filmie nie ma ani krzty słońca. Widzieliście kiedykolwiek produkcję poświęconą polskiej policji, w której nie pije się w ogóle wódki? Oczywiście, ktoś może podnieść słuszny zarzut, że główna bohaterka jest brzemienna bardzo, ale nie dotyczy to przecież jej kolegów z komisariatu! Dodam również, że poziom bluzgania wydaje się niezwykle niski, rzekłbym nawet śladowy. Ponadto cała intryga jest niezwykle linearna i idzie niemal jak po sznurku. W "Jezioraku" nie ma miejsca na błędne tropy, spektakularne wtopy czy ślepe uliczki – podkomisarz Dereń od niemal każdej napotkanej postaci wydobywa kluczowe informacje, które posuwają śledztwo naprzód. Odpowiedzcie sobie zatem na proste pytanie: czy dysponując wiedzą o setkach śledztw umorzonych z braku dowodów czy też dochodzeń ciągnących po kilka lat bez wyraźnego efektu jesteście w stanie uwierzyć w prawdziwość "Jezioraka"?
źródło: http://www.filmweb.pl
Skandynawsko-amerykańskie odchylenie przejawia się również w sztampowości produkcji Michała Otłowskiego. W filmie pojawia się jedna z najczęściej wykorzystywanych klisz: chociaż lokalna policja jest do cna pogrążona w korupcji, to istnieją przecież nieskalani nią agencji federalni, po prostu nieprzekupni ludzie spoza układu. W "Jezioraku" rolę nietykalnych pełni ekipa z komendy wojewódzkiej, dowodzona przez zimnego Vogta (Michał Żurawski). Swoją drogą w pracy policji zdecydowanie brakuje realizmu. Oczywiście nie mówimy tutaj o poziomie z bling blingowych produkcji TVN, ale twórcy troszkę przegięli. Naprawdę chcecie bym uwierzył, że jakaś zadupna powiatowa komenda ma taki sprzęt i porusza się po okolicy takimi autami? No cóż, może czasy się zmieniły, a mi brakuje wiary? Do innych bardzo typowych rozwiązań należy dodać także prostytutki za wschodniej granicy oraz lokalne układy biznesowo-policyjne. Mam również ogromne pretensje za jedno z rozwiązań fabularnych (można to uznać za spoiler). Zwróćcie uwagę na scenę podpalenia samochodu: potrafię zrozumieć, że pasażerowie z przodu dostali gazem po oczach i byli oszołomieni, ale dlaczego człowiek siedzący z tyłu postanowił nie wysiadać z auta i zginąć w eksplozji (która swoją drogą nastąpiła błyskawicznie)? Równie sensownie wypadli profesjonalni asasyni bezsensownie ostrzeliwujący domek letniskowy. Cóż za absurdalnie niepolska scena!
źródło: http://www.filmweb.pl
Z pewnością wielkim plusem "Jezioraka" jest obsada. Do głównych ról zaangażowano bowiem aktorów, których twarze (przynajmniej z mojej perspektywy) nie są totalnie opatrzone. Jowita Budnik na ekranie prezentuje się naprawdę solidnie i kupuję postać podkomisarz Dereń w jej wykonaniu. Oczywiście policjantka jest może trochę zbyt doskonała doskonała, ale to już raczej wynika z ułomności scenariusza. Poprawnie wypadł natomiast Sebastian Fabijański, aczkolwiek nie jest to kreacja wyróżniająca się na tle setek innych sidekicków. Oklaski z pewnością powinni natomiast otrzymać Mariusz Bonaszewski za dobrą rolę komendanta Wolskiego, Michał Żurawski wcielający się w bezwzględnego Vogta oraz Łukasz Simlat za małomównego Bryla. Na drugim planie przewija się natomiast wiele znanych twarzy – m.in.: Przemysław Bluszcz, Lech Dyblik czy choćby Stanisław Brudny. Totalnym niewypałem okazało się natomiast zaangażowanie Agaty Buzek, o którym dowiadujemy się już w trakcie napisów początkowych (ze specjalnym udziałem). Dlaczegóż, pytałem rozpaczliwie oglądając jej ekranowe wygibasy. Córka znanego polityka jest w "Jezioraku" potrzebna jak przysłowiowej kurwie deszcz. Czyż hajs zgadzał się za bardzo?
źródło: http://www.filmweb.pl
Brak pierwiastka polskości sprawia, że "Jeziorak" staje się produkcją uniwersalną, która mogłaby rozgrywać się w dowolnym miejscu w Skandynawii, Nowej Fundlandii czy choćby w mniej popularnych zakątkach Missouri (szczególnie bimbrownia kojarzy się z fabrykami metamfetaminy z "Winter’s Bone"). Chociaż w recenzji pojawiły się niemal same hejty, to muszę przyznać, że film jest nakręcony bardzo solidnie i pod względem realizycyjnym nie ma się do czego przyczepić. Co więcej kilka ujęć jest naprawdę niezwykle klimatycznych. Czy warto zatem obejrzeć "Jezioraka"? Tak jak wielokrotnie powtarzałem każda projekcja w jakiś sposób wpływa na nasze życie, każdy seans poszerza naszą wiedzę. Zobaczcie zatem jak w pszenno-buraczanej Polszy nakręcono film pozbawiony pierwiastka polskości na modłę skandynawsko-amerykańską. Pod wieloma względami ciekawe doświadczenie, chociaż ocena relatywnie niska.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 5/10.

sobota, 13 grudnia 2014

"The Best Offer" ("La Migliore Offerta")



W zamierzchłych czasach, gdy szczęście wydawało się być na wyciągnięcie ręki (tj. w liceum – Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną!), nieśmiało marzyłem o zawrotnej karierze związanej z handlem dziełami sztuki. Szczęśliwie nie miałem dosyć konsekwencji, by studiować historię sztuki, ponieważ znając ironię losu zapewne skończyłbym w jakimś zadupnym muzeum albo na Monte grypsując pod celą. Niemniej mimo, że od tego czasu upłynęło wiele gorzkich lat, namiętność do sztuki w dalszym ciągu pozostała. Do dziś najlepiej czuję się otoczonymi pięknymi dziełami sztuki (przy czym najbardziej lubię oglądać obrazy), powolnie sunąć po pustych wnętrzach jakiegoś muzeum. Podobnie uczucie wyzwala się u mnie czasami na dziale monopolowym w Tesco (nie jest to oczywiście lokowanie produktu). Dlaczego akurat tam? Szczerze powiedziawszy, spośród wielu hipermarketów, zawsze najspokojniej alkohole mogłem podziwiać właśnie w Tesco. Jednakże wróćmy do głównego tematu: nawet ostatnio w czasie lektury Cieni w raju Ericha Marii Remarque’a najbardziej interesowały mnie fragmenty, w których główny bohater pracował u nowojorskiego handlarza dziełami sztuki Silversa. Po co o tym wszystkim wspominam? Otóż przedmiotem niniejszej recenzji jest "The Best Offer" (w Polszy znany jako "Koneser"), film którego przewodnim tematem są wyjątkowe dzieła sztuki.
źródło: http://www.impawards.com
Virgil Oldman (Geoffrey Rush) to niemal bóstwo w handlu dziełami sztuki. Mocarną pozycję zyskał dzięki niezwykłym sukcesom własnego domu aukcyjnego oraz ogromnej wiedzy. O jego usługi zabijają się klienci, toteż nie może dziwić, iż Virgil stał się po latach dosyć snobistyczny, a nawet kapryśny. Dotychczasowe podejście do życia naszego bohatera zmieni jednakże nietypowe zlecenie. Po śmierci rodziców Claire Ibbetson (Sylvia Hoeks) postanawia spieniężyć rodzinne zbiory i zleca Oldmanowi wycenę inwentarzu. Problem w tym, że dziedziczka fortunny cierpi na nietypową chorobę, która uniemożliwiła jej opuszczenie rodowego domostwa przez ostatnie kilkanaście lat. Z początkowo jawnie manifestowaną niechęcią Virgil podejmuje się realizacji zlecenia, by z czasem coraz bardziej pogrążać się w pragnieniu ujrzenia panny Ibbetson.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Dobra, nie będę ukrywał - "The Best Offer" jest naprawdę dobrym filmem, który śmiało Wam polecam. Tematyka dla mnie wprost wymarzona, na dodatek Geoffrey Rush, którego wprost ubóstwiam. Aczkolwiek muszę przyznać, że po produkcji Giuseppe Tornatore spodziewałem się kompletnego urwania dupy. Nic takiego niestety nie nastąpiło. Może to po prostu wina moich wybujałych oczekiwań, które coraz trudniej zaspokoić? Oglądając "Konesera" naszły mnie natomiast od razu oczywiste skojarzenia z "Trance" Danny’ego Boyle’a, który wybitną produkcją przecież nie był (na dodatek niektórzy z moich znajomych spłycają go do opowieści o potrzebnie golenia strefy bikini). Niemniej oprócz tematyki związanej z dziełami sztuki oba filmy mają wiele wspólnego – a jeśli chcecie się przekonać co dokładnie to zapraszam do ich obejrzenia, ponieważ trudno pisać o fabułach skonstruowanych w tak misterny sposób bez spoilowania. Podejrzewam nawet, że gdybym nie obejrzał wcześniej "Trance" mógłbym być bezapelacyjnie zachwycony "Koneserem" i w efekcie wystawić o wiele wyższą ocenę.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Bez wątpienia "Koneser" zachwyca pod względem ilości znakomitych dzieł sztuki ukazanych w filmie. Tajemny pokój Virgila Oldmana, w którym magazynuje swoje obrazy, to moje prawdziwe marzenie – szczególnie po ostatniej wystawie Olgi Boznańskiej w Muzeum Narodowym w Krakowie. Zapaść się w wygodnym fotelu ze szklaneczką koniaku V.S.O.P lub szorstkiej whisky ze szkockiego Highlandu by godzinami podziwiać obrazy! Ogólnie rzecz biorąc film jest bardzo dobrze nakręcony, przez co wydatnie podkreśla piękno przedstawionych na ekranie dzieł sztuki. Dialogi są całkiem niezłe i błyskotliwe, gdy zaistnieje takaż potrzeba. Wyraźnie czuć filmowy klimat oraz aurę tajemniczości, wsparte bardzo dobrą ścieżką dźwiękową za którą odpowiedzialny był Ennio Morricone we własnej osobie. Ogromna zaleta "Konesera" to znakomite aktorstwo. Geoffrey Rush, wcielający się w Virgila Oldmana, po raz kolejny potwierdza światową klasę swoich umiejętności. Przez jego kreację nie jestem w stanie nawet pomyśleć by jakikolwiek inny aktor mógł zagrać tę rolę. Dawno nie widziałem tak realistycznie zagranego przeżywania pierwszej miłości i wszystkich aspektów z nią związanych. Z uwagi na wiek naszego bohatera nietrudno było przecież popaść w jakąś autoparodię. Sylvia Hoeks grająca pannę Ibbetson bardzo dobrze komponuje się z Rushem, w szczególności w początkowym okresie wypełnionym samymi fobiami. Dobrą robotę odwalił również Jim Sturgess (Robert), udzielający Oldmanowi porad sercowych. A gdzieś w tle bryluje wyborny jak zawsze Donald Sutherland (Billy).
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Jednakże w tej idealnej niemal konstrukcji zawiódł jeden element – fabuła. Dlaczego? Otóż po zakończeniu filmu poczułem, że intryga jest jednak z deczka zbyt koronkowa i misterna. Zawiera o wiele za wiele elementów czysto przypadkowych, a każde, najmniejsze choćby niepowodzenie, mogłoby obrócić cały plan w kompletną ruinę. Poza tym pod tym względem w odniesieniu do "Trance" (choćby jakiegokolwiek nie mielibyście złego zdania o produkcji Danny’ego Boyle’a) należy przyznać, że "Koneser" wypada mimo wszystko, nie bójmy się użyć tego słowa, delikatnie wtórnie. Potencjalne hejty za to zestawienie jestem gotów przyjąć z godnością. Niemniej film Giuseppe Tornatore polecam wszystkim miłośnikom dzieł sztuki oraz doskonałego aktorstwa, a w szczególności fanom Geoffreya Rusha, do którego to grona sam się zaliczam od lat.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 7/10.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

"Hardkor Disko"



Jakaż motywacja kierowała mną by wyruszyć do kina na "Hardkor Disko"? Polskie filmy to bardzo często totalnie żenujące kupy gówna, więc wydawanie na nie jakichkolwiek monet wydaje się czystym nonsensem i absurdem. Niemniej w ostatnich czasach wiele zmieniło się na lepsze, aczkolwiek zawsze trzeba być przygotowanym na kindybał w szamocie. Reżyserski debiut Krzysztofa Skoniecznego załapał się do kolejnej, zimowej edycji znakomitego cyklu Sztuka za 6-stkę w krakowskim kinie Ars, więc pomyślałem sobie: Dlaczego nie? Bilet kinowy w cenie piwa w Rotundzie – o taką Polskę przecież walczyłem! Ponadto zainteresował mnie mocno plakat z facjatą Magika Marcina Kowalczyka, jednego z niewielu jasnych punktów chujowego "Jesteś bogiem". Trzeci powód to problemy z dostępnością polskich filmów na The Pirate Bay dosyć długim oczekiwaniem na premierę telewizyjną, jeśli przegapiło się wyświetlanie kinowe. A zatem w mocno średniej formie, po kolejnej piątkowej libacji z elementami odysei alkoholowej, wyruszyłem na spotkanie z przeznaczeniem! Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem była sala, w której oglądałem "Hardkor Disko". Od tegoż bowiem momentu Gabinet w Arsie wywalczył pole position w moim subiektywnym krakowskim rankingu. Przeszywający klimat oldschoolowego kina, znakomity wystrój, kameralność – to lubię! Druga niespodzianka pojawiła się wraz z początkiem projekcji.
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
Fabuła od samego początku nosi w sobie sporą dozę tajemniczości. Głównego bohatera, Marcina (Marcin Kowalczyk), poznajemy bowiem, gdy samotnie zabawia się sporych rozmiarów nożem w opuszczonym lunaparku. Zero wyjaśnień kim jest, skąd przybył i co zamierza. Po prostu dla widza jest to kompletna tabula rasa. Dopiero w momencie, kiedy Marcin wyrusza ze swym stalowym przyjacielem na wyprawę do Warszawy gdzieś na filmowym horyzoncie zaczyna majaczyć makabryczny cel podróży. Jednakże zanim nasz bohater zabierze się za wypełnianie swojej misję za sprawą sympatycznej i otwartej Oli (Jaśmina Polak) pozna nocne alkoholowo-narkotykowe życie stolicy.
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
Nie będę dłużej ukrywał – "Hardkor Disko" urwało mi po prostu dupę. Dawno nie widziałem w kinie tak znakomitego polskiego filmu, który nie dotyczyłby jakiegoś wzniosłego tematu lub wybitnej postaci. Szczęśliwie fabuła nie ma nic wspólnego z typową dla naszej ojczyzny martyrologią lub też reprezentowaniem biedy w śląskich familokach. Reżyserski debiut Krzysztofa Skoniecznego pod wieloma względami jest na wskroś amerykański. Historia przedstawiona w filmie o wiele bardziej wywodzi się z ojczyzny Wuja Sama niż naszej przaśnej, buraczano-cebulowej rzeczywistości. Niedopowiedzenia, aura tajemniczości oraz bohater znikąd to kolejne cechy, które stosunkowo rzadko pojawiają się w większości polskich produkcji. Pod względem fabularnym "Hardkor Disko" to kolejna opowieść o zemście, tym razem wyrachowanej, zaserwowanej na zimno i niemalże pozbawionej jakichkolwiek emocji. Mimo mojego nie najlepszego samopoczucia mocno wciągnąłem się w opowieść Skoniecznego i bardzo żałuję, że jego produkcja trwa jedynie niecałe 90 minut.
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
Wedle informacji, które udało mi się znaleźć w necie, budżet "Hardkor Disko" wyniósł 100 tysięcy PLN. Słownie: sto tysięcy polskich nowych złotych! Nie jestem w stanie potwierdzić tej informacji (pod wieloma względami Filmweb jest lata świetlne za IMDb), ale jeżeli to prawda to Skonieczny za jakieś marne obierki stworzył produkcję, która rozpierdala realizacyjnie 95% współczesnych polskich filmów. "Hardkor Disko" jest znakomicie nakręcony. Zwróćcie uwagę na pracę kamery przy, wydawałoby się, najbardziej banalnych czynnościach – jeździe autem czy choćby wyjściu na taras by zapalić papierosa. Odpowiedzialny za zdjęcia Kacper Fertacz zrobił wyjątkowo dobrą robotę. Wspomniane sceny są jednakże naprawdę niczym przy rzucie koktajlem Mołotowa nakręconym w slow motion oraz drugim wyjściu na miasto Oli i Marcina. Sekwencja zmontowana w teledyskowej manierze ukazująca hedonistyczne aspekty nocnego życia w stolicy to najprawdziwsza i najczystsza maestria. Dla mnie poziom kosmiczny i w Polsce porównywalny jedynie z niektórymi scenami z "Miasta 44". Do tak wybornych wrażeń wizualnych dobrano także znakomitą ścieżkę dźwiękową – niebanalną i przez to pozbawioną taniego sentymentalizmu cechującego produkcje TVN. I gdy połączy się razem te dwa czynniki nawet znienawidzona w Krakowie Warszawa może wydawać się miastem zdatnym do życia! Zaiste, zaskakujące odkrycie!
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
"Hardkor Disko" wymiata również pod względem aktorskim, mimo że obsada jest dosyć kameralna. Marcin Magik Kowalczyk to idealny aktor by wcielić się w postać małomównego, tajemniczego Marcina o hipnotyzującym spojrzeniu. Chłopak po raz kolejny udowadnia, że ma prawdziwy talent i mam nadzieję, że jego kariera rozwinie się wprost proporcjonalnie do ogromnych możliwości. Jednakże po raz kolejny (dokładnie tak samo jak w "Mieście 44") najbardziej spodobała mi się gra głównej bohaterki. Jaśmina Polak znakomicie wcieliła się w Olę, hedonistyczną przedstawicielkę warszawskich bananowców. Widać u niej prawdziwą radość życia, a jednocześnie tęsknotę za czymś trochę głębszym niż cotygodniowe melanże wypełnione anielskim pyłem i alkoholem. Na wielki szacunek zasługują również wyluzowani rodzice Oli, którzy nie zapomnieli wszystkiego za swojej młodości. Najszczersze propsy dla Agnieszki Wosińskiej oraz Janusza Chabiora – znakomicie odegrane małżeństwo z autentyczną ekranową chemią oraz genialna scena śniadaniowa.
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
I teraz zastanówmy się na prostym faktem: skoro reżyser debiutuje tak doskonale to pomyślcie tylko jakież ma nieograniczone możliwości przed sobą! Mam jedynie głęboką nadzieję, że Krzysztof Skonieczny nie okaże się kolejnym one time wonder i nie zmarnuje swojego niebywałego talentu rozmieniając się drobne, ponieważ hajs się musi zgadzać. Ale to wszystko zweryfikują dni, które nadejdą. Tymczasem koniecznie sprawdźcie "Hardkor Disko", ponieważ w tej kategorii nie widziałem lepszego filmu od legendarnej "Wojny polsko-ruskiej". Największe tegoroczne pozytywne zaskoczenie i wreszcie autentyczny tagline: Krzysztof Skonieczny przyniósł płonący koktajl Mołotowa!
all rights reserved / copyright © głębokiOFF
Ocena: 8/10.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

"Locke"



Przyznam, że całkiem serio rozważałem możliwość wybrania się na "Locke’a" do kina. Jednakże chociaż film był grany w moim ulubionym Mikro, to ostatecznie nie udało mi się załapać na seans. Czemuż może ktoś spyta? Otóż powodów jest za wiele by je wszystkie wymienić, więc wspomnę tylko pierwsze skojarzenia: lenistwo intelektualne, chujnia na dworze, lenistwo fizyczne, marnacja, zmęczenie, marność egzystencji, niemożność nabycia whisky J&B w godnej cenie. I tak oto po raz kolejny sam skazałem się na oglądanie filmu w zaciszu mego domostwa. Już na wstępie pragnę podkreślić, że "Locke" to bardzo nietypowa produkcja. Reżyser Steven Knight zaryzykował sukces całego przedsięwzięcia stawiając wszystko na jedną kartę – aktorski talent Toma Hardy’ego. Nie wierzycie? A zatem zapraszam do lektury!
Plakat znakomity.
(źródło: http://www.impawards.com)
Fabułę "Locke’a" można streścić dosłownie w jednym zdaniu: Ivan Locke (Tom Hardy) po skończonej pracy wsiada w auto i jedzie przed siebie od czasu do czasu rozmawiając przez telefon lub też prowadząc monologi dotyczące własnego życia. Sprecyzujmy jednakże kilka szczegółów. Locke jest doświadczonym budowlańcem, kimś w rodzaju kierownika budowy. W nieoczekiwaną podróż wyrusza w przededniu najważniejszego etapu wznoszenia ogromnej konstrukcji – wylewania betonu pod fundamenty. Z czasem okazuje się, że jego z pozoru beztroska i idiotyczna eskapada ma jednak ukryty cel. O wszystkim dowiadujemy się bowiem z licznych rozmów telefonicznych, które Locke prowadzi ze współpracownikami, rodziną oraz znajomymi.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Czyż film o człowieku, który przez niemal 90 minut jedzie autem i rozmawia przez telefon może się wydać komukolwiek fascynujący? Otóż, choć możecie sceptycznie podchodzić do tego tematu przed projekcją, to gorąco zachęcam do obejrzenia "Locke’a". Steven Knight udowodnił, że nawet z tak na pozór błahej i nieinteresującej tematyki można skroić znakomitą produkcję. Wielkie brawa dla reżysera za tak odważny eksperyment i wiarę pokładaną w umiejętności aktorskie Toma Hardy’ego. "Locke" nie porwie Was wartką akcją, efektami specjalnymi, one-linerami wymieszanymi z bluzgami, czy też nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Przedstawiona historia jest w zasadzie bardzo nieskomplikowana i niemal idealnie życiowa. Za najlepsze podsumowanie jej charakteru niech posłużą wersy Bilona z Hemp Gru: Całe życie pracujesz na szacunek; stracić możesz w sekundę, swój dobry wizerunek. I właśnie tak potoczyło się życie naszego bohatera. Jeden niewielki błąd pociągnął za sobą całkowicie nieoczekiwane konsekwencje, które w ciągu kilkudziesięciu minut zamieniają dotychczasową, szczęśliwą egzystencję Locke’a w totalną ruinę. Perypetie mocno życiowe, które w zasadzie mogą dotknąć każdego z nas, będąc swoistym testem na posiadanie jaj ze stali.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Podziwiam cierpliwość głównego bohatera do załatwiania wszystkich problemów przez telefon. Chociaż kiedyś byłem niemal pasjonatem rozmów telefonicznych (bardzo negatywnie odbijało się to na stanie moich finansów), to odkąd zacząłem pracować w spedycji międzynarodowej dźwięk dzwoniącego telefonu napawa mnie najprawdziwszą odrazą, gdyż oznacza albo problem albo nieuzasadnione pretensje – procent telefonów pozytywnych jest naprawdę znikomy. W efekcie nawet funkcje mojej prywatnej komórki zostały zredukowane do zegarka i przeglądarki internetowej. Również pod innym względem "Locke" dotyczy mnie bezpośrednio. Otóż, ponieważ akcja rozgrywa się późnym wieczorem, w filmie pięknie ukazano tzw. światła miasta. Pamiętacie wersy otwierające genialną płytę Światła Miasta Grammatika: W miasto, porą gdy już światła dnia zgasną; I pora zasnąć, my w podróż, miasto jak ogród; Warszawa, księżyc, noc, spokój, nic się nie dzieje? Któż z nas nie lubi patrzeć na miasto i jego światła nocą? Pod tym względem "Locke" wypada bardzo dobrze i cieszę się ogromnie, że akcję filmu osadzono właśnie późnym wieczorem. Ponadto wreszcie ktoś postanowił docenić Polaków przebywających na Wyspach. Z filmu Knighta możemy się bowiem dowiedzieć, że nasi rodacy są najlepiej wykwalifikowanymi ekspertami w kwestiach zbrojenia filarów i wylewania betonu.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Jeśli chodzi o aktorstwo "Locke" to wyłącznie popis Toma Hardy’ego. Wiadomo, że już praktycznie cały "Bronson" opierał się na jego talencie, ale w tym przypadku Steven Knight poszedł jeszcze dalej. Na ekranie nie oglądamy innych postaci poza Locke’iem, a jedynie słyszymy ich głosy w trakcie licznych rozmów telefonicznych. 90% filmu to ujęcia głównego bohatera siedzącego za kółkiem z telefonem w dłoni. Ileż wysiłku trzeba włożyć, aby całość nie wypadła nużąco! Dzięki Hardy’emu tę życiową historię ogląda się naprawdę znakomicie i po raz kolejny wielkie propsy dla Anglika. Warto również podkreślić dobrze napisaną postać – Locke z początku wydaje się everymanem, ale jednakże ostatecznie dokonuje trudnego wyboru, na który zdecydowałoby się niewielu. W Hardym naprawdę widać siłę, która dała bohaterowi odwagę by postąpić tak a nie inaczej. Jeszcze raz wielki props! Po seansie "Locke’a" zacząłem prawdziwie ubolewać, że nie zdecydowałem się wybrać na film do kina. Jak powszechnie wiadomo kinowe projekcje wzmagają pozytywne odczucia, aczkolwiek produkcja Stevena Knighta broni się oglądana nawet w domowym zaciszu. Polecam Wam zatem gorąco ten teatr jednego aktora ze znakomitą rolą Toma Hardy’ego wśród miasta świateł!
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 8/10.