sobota, 28 marca 2015

"Atlas: Doppelganger"



A dzisiaj coś z zupełnie innej beczki! Prekursorski i raczej jedyny w swoim rodzaju (chyba, że więcej znajomych chwyci za pióro) tekst nie poświęcony żadnemu filmowi, serialowi czy też zestawieniu. Ponieważ moja koleżanka serdeczna Dominika Słowik pokusiła się o napisanie powieści i co więcej książka została nawet wydana, a na dodatek święci obecnie sukcesy na polskim rynku wydawniczym, a ja nieopatrznie zadeklarowałem, iż po przeczytaniu podzielę się swoją opinią (choćby negatywną), toteż postanowiłem dotrzymać słowa wykorzystując jako narzędzie mojego bloga. Mam świadomość, że przy obecnym poziomie promocji książki niniejszy tekst jest jak kropla w oceanie, ale promise is a promise, a hajs się musi zgadzać. Jeszcze jedna uwaga zanim przejdę do sedna: z pewnością nie będzie to recenzja, więc nie szukajcie na dole oceny. Nie czuję się wystarczająco kompetentny, by oceniać jakiekolwiek książki, tym bardziej polskie. Ze współczesnej mojej osobie literatury ojczystej przeczytałem naprawdę niewiele, zatrzymując się gdzieś na wczesnej Masłowskiej (Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną zawsze na propsie!). Tak więc będąc w ignorancji podobny do brzasku nie mam ambicji pisania recenzji! Mogę jedynie postarać się przedstawić moje wysoce subiektywne odczucia z lektury. A zatem Drodzy Czytelnicy, przed Wami Atlas: Doppelganger (jeśli zastanawiacie się czym jest dziwaczny na pierwszy rzut oka drugi człon tytułu to definicję terminu doppelgänger znajdziecie już na samym początku książki)!
źródło: http://www.znak.com.pl
lata dziewięćdziesiąte to były ostatnie lata prawdziwej polski, czas przejścia. (pisownia oryginalna - przyp. Maicon) – już samo otwierające zdanie Atlasu przynosi ogromną dawkę nostalgii za beztroskimi czasami dzieciństwa spędzonymi w betonowej dżungli. I jeśli ktokolwiek zadałby mi pytanie o czym jest książka Dominiki to bez wahania odpowiem, że o nostalgicznym dzieciństwie na osiedlu przeplatanym morskimi opowieściami Dziadka (Konstruktor – co za wyborna postać!). Z mojej perspektywy lektura Atlasu była swoistą podróżą do utraconego świata, którego tak naprawdę już nie ma (ba, może nawet nigdy nie istniał). Kiedyś naprawdę wszystko wyglądało inaczej. W jednym z rozdziałów Dominika napisała, że wówczas na osiedlu dzieciaków było w chuj i na dodatek szlajały się całymi dniami niemal bez żadnej kontroli ze strony rodziców. Patrząc przez pryzmat mojego osiedla, na którym za naszych czasów słynne boisko na czerwonych było zryte tak bardzo, że spod gliny zaczęły wyłazić wielgachne betonowe płyty porzucone w trakcie budowy bloków, a dzisiaj rośnie na nim trawa po kolana, bo dzieci wolą grać na Playstation, trudno o bardziej trafną obserwację. Z perspektywy czasu naprawdę dziwię się, że nikt z moich znajomych czy choćby ja sam nie odniosłem ciężkich obrażeń w efekcie realizacji najgłupszych pomysłów, jakie tylko można było wymyślić (byliśmy niemal awangardą "Jackass"). Zatem wielkie propsy za niebywały dar obserwacji – odtworzyć w tak realistyczny sposób klimat ówczesności to prawdziwa sztuka.
źródło: http://news.o.pl
Zawsze wydawało mi się, że moje problemy oraz przeżycia czynią mnie wyjątkowym, aczkolwiek w trakcie lektury szybko przekonałem się, że pod tym względem nie jestem wcale oryginalny. Dominika zawarła w swojej powieści ogrom znakomitych osiedlowych przypowieści, których nie mam zamiaru spoilować, aby nie popsuć Wam zabawy. Również egzotyczne, głównie marynistyczno-alkoholowo-dziwkarskie opowieści Dziadka często wywoływały u mnie rozbawienie. Powieść czytało się naprawdę bardzo żwawo, fabuła jest tak skonstruowana, że gdybym miał wystarczająco dużo czasu to skończyłbym Atlas w jeden dzień. Wielkie propsy za niebywałą lekkość pisania – jestem pod wrażeniem i zazdroszczę bardzo! Oczywiście znajdą się tacy, których może odrzucać język powieści pełen wszelkiego możliwego wulgaryzmu oraz bluzgu (zaprawdę, powiadam Wam, że po raz pierwszy w życiu zobaczyłem słowo pierdolło), ale … chuj z Wami! Wszyscy znamy przecież żart o marynarzu: O żesz kurwa, ja pierdolę! – powiedział marynarz, po czym zaklął szpetnie. Dla mnie język był więcej niż w porządku i po prostu znakomicie oddaje ówczesną, trochę siermiężną rzeczywistość. Przecież nikt na osiedlu nie deklamował swoich poglądów trzynastozgłoskowcem! Można jedynie ubolewać, że autorka nie posługuje się nim tak odważnie na co dzień – niegdysiejsza, ale kontrowersyjna do dzisiaj, konwersacja o "Tinker Tailor Soldier Spy" mogłaby bowiem wyglądać całkowicie inaczej. Na koniec natomiast pragnę docenić projekt okładki autorstwa Oksany Shmygol – doskonała robota, książka prezentuje się po prostu świetnie!
Mój własny egzemplarz na tle bloków.
Nie umniejszając w niczym Dominice muszę szczerze przyznać, że naprawdę nie spodziewałem się, iż Atlas będzie aż tak znakomitą lekturą. Nostalgia za beztroskim, osiedlowym dzieciństwem, znakomita czytalność (z braku lepszego terminu posłużę się tym słowem, które wymyśliłem dosłownie przed sekundą – yes, I can!), wyborne przypowieści oraz kompletny brak dużych liter to najlepsze podsumowanie Atlasu, jakie jestem w stanie zawrzeć w jednym zdaniu. Ponieważ Dominika nie zapłaciła mi ani jednej monety (jeszcze – hajs się musi zgadzać) za napisanie tego tekstu to możecie mi uwierzyć, że Atlas: Doppelganger polecam wyłącznie dlatego, iż jest znakomitą lekturą.

Dominika Słowik, Atlas: Doppelganger, Kraków: Wydawnictwo Znak, 2015

niedziela, 22 marca 2015

"Interstellar"



Space: the final frontier. Tym razem na podbój kosmosu i wpływów z kinowych biletów wyruszył Christopher Nolan, dzielnie wspierany przez swojego brackiego Jonathana. Kiedy tylko obejrzałem trailer "Interstellar" (ha, gdzież się podziali puryści językowi? czemuż nikt nie podjął się przetłumaczenia tytułu na polszczyznę?) podjąłem błyskawiczną decyzję, iż z pewnością nie wybiorę się do kina. Zamiast epickich ujęć z międzygwiezdnych podróży zobaczyłem ogromne pole kukurydzy, burze piaskowe oraz monstrualną dawkę taniego sentymentalizmu. Już w tym momencie wyrobiłem sobie pierwszą, dosyć negatywną opinię o "Interstellar": skoro twórcy nie potrafią zmontować trzyminutowego trailera, który zachęci mnie do obejrzenia filmu to jakimże dramatem musi być całość? Potencjalną miałkość produkcji braci Nolan potwierdziły dodatkowe wrażenia znajomych, którzy jednak zdecydowali się obejrzeć "Interstellar" w kinie. Epatowanie nadmiernymi zachwytami (takie właśnie powinny być filmy) zawsze nastraja mnie podejrzliwie, ale płakanie w trakcie zakończenia wydawało się już grubą przesadą. Chociaż długo czekałem, aby wreszcie zmierzyć się z "Interstellar" (dzięki YIFY!) to jednak dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem.
źródło: http://www.impawards.com
"Interstellar" rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Oczywiście nie jest to przyszłość jasna, szczęśliwa i kolorowa – Ziemia znowu się zamieniła się w gówno, a nad ludzkością zawisła groźba totalnej zagłady. Tym razem nie wynika to ponoć z winy rodzaju ludzkiego (w zasadzie w filmie nie mówi się o przyczynach obecnego stanu, a jedynie wymienia jego skutki), a z wrodzonej złośliwości naszej planety, która postanowiła usunąć nadmiernie rozmnożony, pasożytniczy gatunek. Nieprzewidywalne zmiany klimatyczne, susze oraz choroby kluczowych roślin (ze zbóż ostała się jeno kukurydza, więc szczęśliwie można dalej pędzić bourbona) doprowadziły do spektakularnej klęski głodu, a jak powszechnie wiadomo głodny demos epatuje większymi skłonnościami do ruchawki oraz siania pożogi. W tym czasie nędzy i rozpaczy Cooper (Matthew McConaughey), były pilot NASA, obsiewa ogromne pole kukurydzy, by zapewnić byt swojej nielicznej rodzinie. Sytuacja jest naprawdę nieciekawa, ale dzięki dziecięcej ciekawości córki naszego bohatera ludzkość staje przed szansą odwrócenia przesądzonego z góry losu.
źródło: http://www.interstellar2014-movie.com
Wbrew początkowym oczekiwaniom "Interstellar" do pewnego momentu oglądało się całkiem nieźle. Niemniej, jak w większości tego rodzaju filmów, wstęp rozgrywający się na Ziemi był zdecydowanie przydługi i nie raz i nie dwa miałem ochotę zakrzyknąć: Cooper, wypierdalaj wreszcie do kosmosu! Zanim wyruszycie między gwiazdy przygotujcie się zatem na solidną dawkę sentymentalnego kina familijnego z wszelkimi problemami wychowawczymi, które przerabialiśmy już kurwilion razy. I kiedy wreszcie Cooper poleciał w kosmos pomyślałem: no, teraz to się dopiero zacznie! Niestety im dalej w gwiazdy, tym bardziej poziom filmu spada. "Interstellar" momentami przypomina casus "Prometeusza": bohaterowie wykazują się daleko posuniętą ignorancją, nie potrafią przewidzieć skutków swoich działań (zabawy z czasem takie beztroskie), ale najczęściej są po prostu tępymi chujami jak to mawiał Kapitan Bomba. Naprawdę nie rozumiem dlaczego do najważniejszej misji w dziejach ludzkości zarekrutowano rozchwianych emocjonalnie uczestników, który przekładają partykularne, egoistyczne interesy nad dobro ogółu (vide scena narady gdzie polecieć dalej – absurd i nonsens w najczystszej postaci!).
źródło: http://www.interstellar2014-movie.com
Wiele mówiło się o rzekomej naukowości "Interstellar": że niby teoria bardzo, niezrozumiałe pojęcia, wormholes (tunele czasoprzestrzenne), czarne dziury itp. I co? I oczywiście ni chuja! Nikt nie zadał sobie nawet trudu, by wyjaśnić jakiego napędu używa statek kosmiczny pokazany w filmie. Teoria działania tunelu czasoprzestrzennego ogranicza się do banalnego wyjaśnienia z kartką papieru, na dodatek bez krępacji zerżniętego z "Event Horizon". Nie potrafię też zrozumieć podniety odnośnie wormhole’a – dla kogoś kto oglądał "Star Trek" nie jest to nic nadzwyczajnego. Zauważmy chociażby, że w niemal każdym odcinku "Deep Space Nine" bohaterowie korzystali ze stabilnego tunelu czasoprzestrzennego i nikt się tym specjalnie nie podniecał. Czarne dziury? Nawet beztroski pułkownik Jack O’Neill ze "Stargate SG-1" poradził sobie z tym problemem. Że czas płynie relatywnie wolniej, jeżeli poruszamy się z ogromną prędkością? Przecież jest to jeden z najczęściej wykorzystywanych motywów w s-f! W temacie naukowości „Intestellar” moim zdaniem nie wnosi kompletnie nic nowego, wykorzystując po prostu wiele znanych wcześniej motywów. Zresztą po seansie mogę śmiało napisać, że produkcja Nolana hołduje uniwersalnej zasadzie amor vincit omnia. Jeżeli miałbym zapłakać na koniec seansu to jedynie nad bezczelnym wykorzystaniem najtańszego sentymentalizmu. Miałkość nad miałkościami, a wszystko miałkość!
źródło: http://www.interstellar2014-movie.com
Również jeśli chodzi o popisy aktorskie to "Interstellar" nie powala na kolana. Cooper to po prostu typowy Matthew McConaughey. Nie odbierajcie tego jako przytyku, ponieważ uwielbiam jego teksański akcent od czasów "Dazed and Confused", a nawet w tak idiotycznej produkcji jak "Powiedz tak" był w porządku. Wielkie propsy za życiowe ogarnięcie się! Matthew jest naprawdę spoko, niemniej na drugim planie niewielu może mu dorównać. Jeśli miałbym kogoś wyróżnić to wskazałbym Jessicę Chastain wcielającą się w dorosłą wersję Murph. Niestety MyCocaine (profesor Brand) jest taki jak zawsze, a Anne Hathaway w dalszym ciągu nie przestaje mnie wkurwiać. W tle pojawia się tym razem wiecznie wkurwiony John Lithgow oraz Matt Damon, ale obie kreacje raczej do zapomnienia.
źródło: http://www.interstellar2014-movie.com
Nie da się ukryć, że w pewnym momencie "Interstellar" zaczyna przypominać "Odyseję kosmiczną 2001". Z tą jedyną różnicą, że Stanley Kubrick i Arthur C. Clarke mieli jajca ze stali oraz na tyle odwagi by nakręcić film kompletnie niejednoznaczny, a przez to niezrozumiały dla większości widzów. Niestety bracia Nolan poszli na łatwiznę, stawiając na jedne z najbardziej sentymentalnych chwytów w dziejach s-f. Zakończenie "Interstellar" jest tak słabe, że nawet mocniejszy wydaje się być sznurek do snopowiązałki. Pod względem kinematograficznym dawno nic mnie tak nie wkurwiło.
źródło: http://www.interstellar2014-movie.com
Ocena: 5/10.

poniedziałek, 16 marca 2015

St. Patrick's Day Irish Top 2015



Jak powszechnie wiadomo jutro nastanie najważniejszy dzień w roku dla każdego prawdziwego Irlandczyka, czyli St. Patrick’s Day. Z tej okazji zamiast obchodzić to wspaniałe święto w tradycyjny irlandzki sposób (tj. urżnąć się jak świnia i leżeć w rynsztoku bez życia) proponuję bardzo subiektywny ranking 17 filmów dotyczących Szmaragdowej Wyspy lub też licznej irlandzkiej diaspory. W nawiasach obok filmów moje oceny z IMDB. Przejrzyjcie zatem zestawienie, a potem oczywiście nie zapomnijcie przejść do tradycyjnych obchodów Dnia Świętego Patryka! Sláinte!
http://www.androidguys.com
I jeszcze jedna rzecz zanim przejdziemy do zabawy: chyba nigdy o tym wcześniej nie wspominałem, ale wielkie pozdro i wieczne propsy dla profesora Andrzeja Antoszewskiego, który na pewnym wykładzie, gdy bezsensownie gapiłem się przez okno, zainspirował mnie do napisania pracy licencjackiej o Irlandzkiej Armii Republikańskiej, która de facto wywołała moje zainteresowanie Szmaragdową Wyspą. Należny szacunek również dla dr Izabeli Rycerskiej za wszelką pomoc przy pisaniu tegoż wiekopomnego dzieła, unikalne materiały i mozolne szlifowanie niebywałego talentu autora. Tegoroczny oraz każdy następny ranking dedukuję właśnie Wam! Sláinte!

Na początek kilka pozycji, które wypadły z poprzedniej, facebookowej edycji rankingu, ale warto o nich wspomnieć. Lista rezerwowa przedstawia się następująco:
  • "Blown Away" (4/10) RECENZJA - An Irish bomber escapes from prison and…I chuj! Głupawość, sztampowy scenariusz i przeszarżowanie kreacji Tommy’ego Lee Jonesa skutecznie zniechęcają do ponownego obejrzenia "Blown Away". Jako plus albo minus (wedle Waszego uznania) można zaliczyć kilka piosenek U2.
  • "The Crying Game" (5/10) – jeśli popatrzycie na opis fabuły oraz noty filmu Neila Jordana na IMDb to możecie pomyśleć, że jest najprawdziwsza perełka. Niestety „Gra pozorów” to totalna porażka z jednym z najbardziej pojebanych twistów w dziejach. Sláinte!

17) "Patriot Games" (5/10) – na początek proponuję lekkie, niezobowiązujące kino akcji spod znaku Toma Clancy’ego. Harrison Ford z CIA vs. Sean The Living Spoiler Bean reprezentujący IRA. Produkcja sprawnie nakręcona i warta jednokrotnego obejrzenia – niestety, spędziwszy o wiele za wiele czasu z Polsatem, znam film Phillipa Noyce’a niemalże na pamięć. Sláinte!

16) "The Devil’s Own" (5/10) RECENZJA – znowu Harrison Ford (jakże on musi nienawidzić Irlandczyków!), ale tym razem contra Brad Pitt. Zamiast skupić się grze aktorskiej i nakręceniu porządnego thrillera ekipa musiała borykać się z mordobiciami odtwórców głównych ról oraz poważnymi konfliktami na planie. Mogło być zdecydowanie lepiej, ale cóż poradzić – takie jest widocznie irlandzkie szczęście. Sláinte!

15) "Veronica Guerin" (6/10) – film zdecydowanie bardziej poważny niż poprzednia pozycja. Dziennikarka śledcza na tropie zbrodni. Ciekawostka: pojawia się tu Martin Cahill, który będzie również w dalszej części naszego rankingu i to przedstawiony znacznie sympatyczniej. Sláinte!

14) "Michael Collins" (6/10) – życiorys jednego z największych bohaterów Irlandii oraz twórcy Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Niestety zbyt cukierkowy, toteż niska pozycja w rankingu. Mocne sceny z Powstania Wielkanocnego wielką zaletą filmu Neila Jordana. Sláinte!

13) "Calvary" (6/10) RECENZJAhistoria dobrego księdza, któremu pozostało dokładnie siedem dni życia. Znakomite dialogi, Brendan Gleeson, Kelly Reilly i piękne plenery hrabstwa Sligo, aczkolwiek pod względem fabularnym film pozostawia wiele do życzenia. Sláinte!

12) "The Boondock Saints" (7/10) – niemal perfekcyjne kino rozrywkowe: Willem Dafoe, Sean Patrick Flanery oraz Norman Reedus. Sláinte!

11) "Road to Perdition" (7/10) RECENZJA – tym razem nie Szmaragdowa Wyspa, lecz dzieje dumnych irlandzkich emigrantów po drugiej stronie oceanu. Mocne kino osadzone na początku lat 30-tych XX wieku. Sláinte!

10) "The Guard" (7/10) – dla odpoczynku od poważnych tematów polecam lekką komedyjkę z kilkoma świetnymi żartami. W przeciwieństwie do większości polskich filmów rozrywkowych nie obraża niczyjej inteligencji. Wielkim plusem wspaniała obsada: Brendan Gleeson, Don Cheadle oraz Mark Strong. Sláinte!

9) "Shadow Dancer" (7/10) RECENZJA – członkini tymczasowej IRA, schwytana po nieudanym zamachu w Londynie przez funkcjonariuszy MI5, staje przed trudnym wyborem między długoletnią odsiadką w więzieniu albo współpracą z brytyjskim kontrwywiadem. Absolutnie obowiązkowa scena pogrzebu! Sláinte!

8) "The General" (7/10) – historia Martina Cahilla, znanego dublińskiego przestępcy w kontekście o wiele bardziej pozytywnym niż w "Veronice Guerin". Brendan Gleeson zawsze na propsie! Sláinte!

7) "Philomena" (7/10) RECENZJA – wprost genialna rola Judi Dench (w pełni zasłużona oscarowa nominacja) w zabawno-smutnej produkcji opartej na prawdziwej historii. Sláinte!

6) "In the Name of the Father" (8/10) – mocne kino o niefortunnych skutkach urodzenia się w Irlandii Północnej i bycia katolikiem. Jim Sheridan po raz pierwszy. Sláinte!

5) "The Wind That Shakes the Barley" (8/10) – dramatyczna historia o początkach Wolnego Państwa Irlandzkiego ukazana przez pryzmat dwóch braci, którzy dokonują diametralnie różnych wyborów. Przed seansem zalecana krótka lekcja XX-wiecznej historii Irlandii, żeby potem nie narzekać jak nie doszły absolwent Wydziału Historycznego UJ, że nie wiadomo ocb. Sláinte!

4) "The Boxer" (8/10) – wspaniała produkcja Jima Sheridana rozgrywająca się pośród smutnych ulic podzielonego Belfastu. Plus Daniel Day-Lewis oraz Emily Watson – czegóż chcieć więcej? Sláinte!

3) "Hunger" (8/10) RECENZJA – chłodny zapis ostatnich miesięcy życia Bobby’ego Sandsa, żołnierza IRA, który w proteście przeciwko odebraniu republikanom statusu więźniów politycznych rozpoczął strajk głodowy w niesławnym więzieniu Maze. Mocno i bardzo brudne (dosłownie!) kino. Sláinte!

2) "Bloody Sunday" (8/10) – niemal dokumentalny zapis pokojowej manifestacji zorganizowanej przez NICRA w Derry 30 stycznia 1972 roku, która przerodziła się w jedną z największych tragedii w Sześciu Hrabstwach. Dzięki błyskotliwej akcji brytyjskich żołnierzy zastrzelono 13 nieuzbrojonych uczestników marszu (czternasta ofiara zmarła w szpitalu) w Bogside. Pod względem oddania realizmu absolutne mistrzostwo! Sláinte!

1) "The Long Good Friday" (9/10) RECENZJA – co prawda głównym bohaterem filmu jest londyński gangster bez wątpienia angielskiego pochodzenia, ale przekonajcie się sami dlaczego film Johna Mackenzie zajął pole position w moim zestawieniu. Jest to na tyle nieznana w Polszy produkcja, że nie napiszę ani słowa więcej! Sláinte!

Tiocfaidh ár lá!

niedziela, 8 marca 2015

"Calvary"



St. Patrick’s Day zbliża się wielkimi krokami, więc nie mam wyjścia i muszę kontynuować marcową przygodę z przeglądem filmów o Szmaragdowej Wyspie. Oczywiście oprócz przygotowań kinematograficznych nie omieszkałem również niejednokrotnie oddać hołdu najstarszym irlandzkim tradycjom. Aby nie wyjść zatem na kompletnego beja dodam jedynie, że szkic niniejszej recenzji powstał przy idealnie wypolerowanym barowym blacie w Kabaretowej Cafe (czyli de facto w Rotundzie) i nie wlewałem tam w siebie kufli herbaty. Dzisiaj na warsztacie znalazło się "Calvary" w reżyserii Johna Michaela McDonagha (brata Martina), którego dotychczas najbardziej udaną produkcją był całkiem zabawny "The Guard". Film znalazłem w jakimś zestawieniu produkcji, o których na pewno nie słyszeliście, a powinniście je obejrzeć. Od razu moją uwagę przyciągnął znakomity plakat z Brendanem Gleesonem w sutannie, aczkolwiek kompletnie nie wiedziałem, czego mogę spodziewać się po tej produkcji.
Plakat wybitny!
(źrodło: http://www.impawards.com)
Jak na film o poczciwym księdzu "Calvary" zaczyna się bardzo nietypowo. W trakcie cotygodniowej niedzielnej spowiedzi ojciec James (Brendan Gleeson) dowiaduje się od jednego z wiernych, że jego dni są policzone i niechybnie zakończy żywot za dokładnie tydzień. Z jakiego powodu? – zapewne spytacie. Otóż człowiek grożący śmiercią księdzu był w dzieciństwie molestowany przez przedstawicieli irlandzkiego kleru, ale żywiąc przekonanie, iż zamordowanie złego klechy niczego nie zmieni, za cel swojej zemsty obrał dobrotliwego, acz nie do końca ortodoksyjnego duchownego. Ojciec James, cokolwiek zaskoczony obietnicą rychłej śmierci, postanawia w ciągu tygodnia załatwić wszystkie swoje sprawy, niemniej każdy kolejny dzień przynosi nowe niespodzianki.
źródło: http://www.fandango.com
Chociaż akcję "Calvary" osadzono na głębokiej irlandzkiej prowincji to jednak miasteczko pod względem zgnilizny moralnej może równać się z amerykańską metropolią. Wszechobecne prochy, rozwiązłość, sodomia, psychopatyczni mordercy, rasizm (Rumuni są najgorsi), mizantropia czy alkoholizm kojarzą się raczej z życiem w wielkim mieście. Aby uzupełnić ten krajobraz degeneracji dodam także, że ojciec James ma dorosłą córkę po próbie samobójczej! Gdzież się zatem podziała tradycyjna katolicka Irlandia, ostoja chrześcijaństwa, która przetrwała wieki angielskiej okupacji? Jestem przekonany, że gdyby Éamon de Valera obejrzał film McDonagha to zakrzyknąłby coście skurwysyny uczynili z tą krainą, a potem musiałby się niechybnie powiesić. Pozwalam sobie na taką dygresję, ponieważ ostatnio przeczytałem jego polską, laurkową biografię, na dodatek pisaną z jawnie prawicowego punktu widzenia (Paweł Toboła-Pertkiewicz De Valera. Gigant irlandzkiej polityki i jego epoka). Generalnie nie polecam, jedyny plus to bardzo ładne wydanie – książka przynajmniej będzie się godnie prezentować na półce. Wracając do głównego tematu warto wspomnieć, że w "Calvary" wspomina się bardzo wiele o pedofilii szerzącej się wśród irlandzkiego kleru. Temat bardzo poważny, głośne skandale związane z wykorzystywaniem dzieci przez księży zmieniły oblicze współczesnej Republiki.
źródło: http://www.fandango.com
Z pewnością do największych zalet "Calvary" należy zaliczyć dialogi. Świetne, życiowe, a nawet jeśli momentami trochę przegięte to i tak słucha się ich po prostu znakomicie. Nie jest to może humor, który wywołuje salwy śmiechu, ale klimatem delikatnie przypominający "The Guard". Kolejny, monstrualnej wielkości plus za piękne, irlandzkie krajobrazy. Hrabstwo Sligo prezentuje się na ekranie naprawdę uroczo – nie miałbym żadnych pretensji, gdyby w filmie znalazło się o wiele więcej takich ujęć. Jeśli chodzi natomiast o rozwiązania fabularne to "Calvary" momentami jest dosyć dziwacznie. Genialne motywy (moje ulubione to ksiądz James z pistoletem w barze i motyw z LSD w trakcie więziennych odwiedzin) przeplatają się z dosyć średnimi rozwiązaniami – to jeden z tych filmów, w których zbyt wiele poszlak wskazuje na tożsamość mordercy, a potem okazuje się, że to ktoś kompletnie z dupy. Aby nie spoilować nadmiernie, nadmienię jedynie, że obsadzenie takiego aktora w roli villaina to zabieg mało oczywisty, ale także dosyć kontrowersyjny. Poza tym motywacja do zabicia dobrego księdza wydaje mi się trochę absurdalna – lepiej byłoby odpalić przecież jakiegoś biskupa i zyskać fame!
źródło: http://www.fandango.com
Podobnie jak w "The Guard" Brendan Gleeson wciela się w raczej mało ortodoksyjnego przedstawiciela swojego fachu. Ojciec James to niezwykle tolerancyjny i nie stroniący od alkoholu duchowny. Rzadko potępia wiernych (nawet sodomitów), dlatego cieszy się szacunkiem ludzi ulicy. Gleeson z wielgachnym bandziochem został obsadzony po prostu idealnie. Trudno wyobrazić sobie lepszy wybór. Znakomicie wybrano również córkę księdza Jamesa, Fionę. Nie dość, że Kelly Reilly wspaniale prezentuje się na ekranie (choć nie każdy może lubić taki typ urody), to sprawiła, że Fiona zajęła drugie miejsce w rankingu moich ulubionych postaci z "Calvary". Ogromnie się cieszę, że taka morowa panna wystąpi w drugim sezonie "True Detective". Ponadto na drugim planie mrowie ciekawych lub nietypowych postaci. Znany obecnie najbardziej z "Gry o tron" Aidan Gillen (Frank) zawsze na propsie. Na szacunek zasłużyli także Dylan Moran (Michael), M. Emmet Walsh (Pisarz), Domhnall Gleeson (Freddie), Orla O’Rourke (Veronica) czy choćby David Wilmot za rolę głupawego księdza. Pod względem kreacji drugoplanowych jest naprawdę spoko, a byłoby idealnie, gdyby nie Chris O’Dowd. Chociaż uwielbiam go za "The IT Crowd" to jakoś jego angaż do "Calvary" wydaje mi się kompletną pomyłką.
źródło: http://www.fandango.com
Idealną oceną dla "Calvary" byłoby 6.5/10. Niestety nie jest to możliwe, dlatego też musiałem się zdecydować, w którą stronę pójść. Generalnie piękne irlandzkie krajobrazy hrabstwa Sligo, Brendan Gleeson oraz Kelly Reilly mocno przemawiały za 7/10, ale jakoś (nawet mimo Fiony!) nie mogłem się przekonać by podnieść notę. Dziwne to dla mnie dosyć uczucie, ba nie mogę nawet tego uzasadnić w logiczny sposób. Niemniej dla tych, którym nieobojętna jest Szmaragdowa Wyspa, polecam "Calvary", ponieważ w gruncie rzeczy jest to solidne kino z fajnymi dialogami (szkoda, że fabuła nie została aż tak dopieszczona) oraz dobrą grą aktorską.
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 6/10.

niedziela, 1 marca 2015

"Hunger"



Ponieważ aktualnie nadszedł marzec i wielkimi krokami zbliża się dzień, w którym wszyscy będziemy Irlandczykami, postanowiłem trochę mocniej skupić się filmach związanych ze Szmaragdową Wyspą. Niemal corocznie planuję zrobienie rankingu najlepszych produkcji dotyczących szeroko pojętej tematyki irlandzkiej, niemniej zawiodłem w zeszłym roku, tak jak i zawiodłem dwa lata temu. Oczywiście niepowodzenia można uzasadnić brakiem wystarczającej ilości wolnego czasu, problemami technicznymi czy też uzależnieniem od mefedronu, aczkolwiek jak doskonale wiecie główna przyczyna pozostaje niezmienna – lenistwo intelektualne (dr Wyciślak zawsze na propsie!). Ponieważ w tym roku nie jestem w stanie przewidzieć czy zdołam przygotować ranking na czas, w ramach zadośćuczynienia postanowiłem obejrzeć chociaż jeden ważny film o kwestii irlandzkiej, który zalegał na mojej liście od dłuższego czasu. Dlaczegóż? – mam nadzieję spytacie. Otóż doskonale znając historię konfliktu północnoirlandzkiego przewidywałem, czego mogę się spodziewać po pełnometrażowym, reżyserskim debiucie Steve’a McQueena. Wiedziałem, że "Hunger" nie będzie lekkim, obiadowym filmem (kategorycznie odradzam spożywanie posiłków w trakcie projekcji), ale raczej ciężką produkcją, do której wymagana jest percepcja wolna od wszelakich postmelanżowych dolegliwości.
źródło: http://www.impawards.com
"Hunger" to historia Bobby’ego Sandsa, legendy północnoirlandzkiego ruchu republikańskiego. Ponieważ niestety wielu z Was pod względem Irlandii Północnej jest w ignorancji podobnych do brzasku, pozwólcie, że przybliżę skrótowo jego sylwetkę. Robert George Sands związał się z Irlandzką Armią Republikańską, kiedy wskutek lojalistycznych zamieszek jego rodzina straciła dom w północnym Belfaście. W 1981 roku 27-letni przywódca osadzonych w niesławnym więzieniu Maze członków  Tymczasowej IRA odsiadywał 14-letni wyrok pozbawienia wolności za posiadanie broni. 1 marca 1981 roku Sands rozpoczął strajk głodowy w proteście przeciwko pozbawieniu członków Armii statusu więźniów politycznych i traktowaniu ich jako zwykłych kryminalistów. W 2-3 tygodniowych odstępach do protestu dołączyli kolejni osadzeni. 5 maja, po 66 dniach głodówki, Sands zmarł. Pogrzeb Bobby’ego zamienił się ogromną manifestację poparcia dla ruchu republikańskiego oraz nienawiści do Margaret Thatcher, którą powszechnie obwiniano o jego śmierć. Strajk głodowy zakończył się w październiku 1981 roku – łącznie zmarło sześciu członków IRA oraz czterech INLA (Irish National Liberation Army). Najbardziej szokujący może wydawać się fakt, że w trakcie głodówki w wyborach uzupełniających do brytyjskiego parlamentu Sands uzyskał mandat w okręgu Fermanagh – West Tyrone. Ponadto Kieran Doherty (zmarł 2 sierpnia 1981 roku) oraz Paddy Agnew dostali się do Dáil Éireann.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ogromnie cieszę się, że Steve McQueen nie poszedł utartą drogą i nie postanowił nakręcić laurkowego filmu biograficznego przedstawiającego żywot Sandsa (Michael Fassbender) od dzieciństwa po śmierć. "Hunger" skupia się niemal wyłącznie na kilku miesiącach 1981 roku, w trakcie których Bobby strajkował odmawiając przyjmowania posiłków. Co więcej, początek filmu przedstawia historię z zupełnie nieoczekiwanego punktu widzenia. Głównym bohaterem pierwszych minut jest bowiem małomówny, więzienny strażnik Raymond Lohan (Stuart Graham), każdego dnia sprawdzający czy pod jego auto nie została podłożona republikańska bomba. Następnie jego miejsce zajmuje Davey Gillen (Brian Milligan), młody republikanin osadzony w Maze nie wiadomo za co. Dopiero po jakimś czasie fabuła zaczyna skupiać się na działaniach Bobby’ego Sandsa. Moim zdaniem jest to wprost wyborny zabieg i naprawdę unikatowe podejście do kręcenia filmu. Pod względem tzw. prawdy historycznej naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Okazjonalnie możemy posłuchać przemówień Margaret Thatcher, w tym słów wygłoszonych 5 marca 1981 roku w Belfaście: There is no such thing as political murder, political bombing or political violence. There is only criminal murder, criminal bombing and criminal violence. Bardzo fajnie, że McQueen zrezygnował także z głupawych wstępów nakreślających pobieżnie sytuację w Irlandii Północnej – jeśli naprawdę nic o tym nie wiecie to poczytajcie trochę przed projekcją.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Tak jak wspominałem we wstępie "Hunger" jest bardzo brudnym filmem (i to dosłownie). Członkowie Armii, protestując przeciwko pozbawieniu ich statusu więźniów politycznych, wybierali raczej nietypowe i radykalne formy sprzeciwu. Ponieważ więzienne uniformy stawiałaby ich na równi ze zwykłymi kryminalistami, nagie ciała okrywali kocami. Ponadto nie myli się, ściany cel uroczo dekorowali odchodami, a od czasu do czasu zapewniali rozrywkę strażnikom wylewając mocz na więzienne korytarze. Wszystkie powyżej opisane elementy zostały ukazane w filmie McQueena w sposób niezwykle realistyczny. Nie wiem jakiego surowca użyto do pokrycia więziennych ścian, ale znakomicie imitował gówno. Chlew, panujący w więzieniu, jest po prostu nie do opisania – musicie to zobaczyć sami. "Hunger" ukazuje także ścieżki zdrowia godne najlepszych katowni ubecji - momentami trudno uwierzyć, że jest to przecież stara, brytyjska monarchia konstytucyjna, a nie jakieś totalitarne państwo. Co ciekawe film ma również wiele bardzo ładnych, przeważnie statycznych ujęć, które mogą zrobić duże wrażenie (m.in. Raymond palący papierosy wśród płatków padającego śniegu). Większość akcji rozgrywa się bez słów – jestem przekonany, że 90% dialogów przypada na znakomitą, 17-minutową rozmowę Sandsa z ojcem Dominiciem Moranem (Liam Cunningham), którą nakręcono w jednym ujęciu.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ogromną zaletą "Hunger" jest mało nachalne podejście reżysera do tematu i pozostawienie widzowi samodzielnej oceny czy poświęcenie Sandsa rzeczywiście było konieczne. Kluczowy moment filmu to oczywiście wspomniana konwersacja, w trakcie której Moran stara się wyperswadować Bobby’emu plany strajku głodowego zakończonego niechybną śmiercią. Ta długa sekwencja to prawdziwy koncert gry aktorskiej Michaela Fassbendera oraz Liama Cunnighama – zaczyna się dosyć niepozornie, by stopniowo budować napięcie między bohaterami. I wszystko nakręcono w jednym, długim ujęciu – mistrzostwo. Jeśli chodzi o aktorstwo z pewnością muszę wyróżnić Stuarta Grahama, który niemal nic nie mówiąc na ekranie znakomicie oddał emocje targające jego psychiką. Na propsy zasłużyli również Brian Milligan oraz Liam McMahon (Gerry Campbell).
źródło: http://www.moviestillsdb.com
"Hunger" to absolutnie obowiązkowa pozycja dla wszystkich, którzy przejawiają choćby minimalne zainteresowanie konfliktem w Irlandii Północnej. Abstrahując od kontekstu politycznego produkcja Steve’a McQueena to także znakomite kino ukazujące poświęcenie ludzkiego życia w imię idei. Warto podkreślić, że strajk głodowy zakończony śmiercią dziesięciu republikanów stał się bez wątpienia jednym z przełomowych momentów w historii Ulsteru i można założyć, że miał ogromny wpływ na rozpoczęty pod koniec lat 80-tych XX wieku proces pokojowy. Jednakże czy wszystko to było warte poświęcenia życia Bobby’ego Sandsa i jego dziewięciu kolegów? Oceńcie sami. Tiocfaidh ár lá!
Mural upamiętniający Bobby'ego (Falls Road, Belfast).
źródło: http://pl.wikipedia.org
Ocena: 8/10.