środa, 28 listopada 2012

"Die Hard: With a Vengeance"



Hollywood nie marnuje okazji. Skoro druga część "Die Hard" została uznana za sukces, to czemu nie nakręcić też kolejnej? Co ciekawe twórcy zrezygnowali z chronologicznej numeracji i dodali podtytuł "With a Vengeance", który stanowi nawiązanie do pierwszej odsłony. Oczywiście jest to nawiązanie fabularne, gdyż akcja części trzeciej jest powiązana z wydarzeniami w Nakatomi Plaza. Co ciekawe oryginalnie film pomyślano jako trzecią "Zabójczą broń", a jedną z wczesnych wersji scenariusza wykorzystano potem w drugiej odsłonie "Speed". W przeciwieństwie do pozostałych części akcję osadzono wreszcie w macierzystym mieście McClane’a, czyli Nowym Jorku. Również w opozycji do poprzednich części nie mamy do czynienia ze świętami, chociaż świątecznych nawiązań jest całkiem sporo.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Nasz super heros, John McClane (Bruce Willis), który już dwukrotnie powstrzymał zuchwałych i bezwzględnych terrorystów, obecnie znajduje się o krok od alkoholizmu. Holly ponownie odeszła, toteż nowojorski gliniarz pogrąża się w upadku. Wskutek zawieszenia w obowiązkach służbowych McClane zyskał możliwość ładowania gorzałki od samego rana z czego skwapliwie korzysta. Niemniej gdy miasto atakują terroryści McClane, mimo kaca mordercy, musi ponownie stanąć do walki. Tym razem przeciwnikiem naszego herosa jest były pułkownik wywiadu NRD Simon Gruber (Jeremy Irons), a prywatnie brat Hansa poległego w Nakatomi Plaza. Podkładając bomby w całym mieście Simon zmusza McClane’a, ubranego w tablicę z napisem "I HATE NIGGERS", do spaceru po Harlemie. Dupsko naszego bohatera ratuje czarnoskóry Zeus (Samuel L. Jackson), który od tej chwili dołącza do antyterrorystycznej krucjaty.
źródło: http://www.themoviescene.co.uk/index.html
Na ekranie mamy trzech herosów aktorstwa – Willisa, Jacksona i Ironsa. Zatem wszystko powinno być idealnie, a niestety nie jest. Trzecia odsłona „Die Hard” wydaje się zbyt przekombinowana w stosunku do części poprzednich. Oglądając film po pierwszy w pewnym momencie zacząłem kibicować Simonowi, bo kolejne zwycięstwo McClane’a wydawało mi się już nudne. Chociaż uwielbiam Samuela L. Jacksona, to jednak do roli Zeusa lepszy moim zdaniem byłby Laurence Fishburne. Dlaczego? Fishburne był nawet  rozpatrywany jako Zeus, aczkolwiek odrzucił rolę. Uważam natomiast, że byłby lepszy, ponieważ stworzył bardzo przekonującą i w pewnym stopniu podobną kreację w świetnym "Boyz n the Hood". Oglądając "Die Hard" wydawało mi się ciągle, że Samuel L. Jackson zaraz wyjmie klamkę i wszystkich rozpierdoli. Jeremy Irons jako villain jest niezły, ale to niestety nie jest to klasa Alana Rickmana. Bruce Willis jak zawsze świetny w ironicznym komentowaniu rzeczywistości. Podobała mi się bardzo Sam Phillips w roli bezwzględnej Katyi. Bardzo ubolewam, że w filmie znalazło się tak mało scen z jej udziałem. Jednym słowem smuteczek…
źródło: http://www.themoviescene.co.uk/index.html
Trzeciej odsłonie "Die Hard" nie można odmówić epickości. W filmie wykorzystano multum wszelkiego rodzaju sprzętu oraz całą rzeszę statystów. Simon dysponuje małą armią najemników, a na ulicach widać całe mrowie funkcjonariuszy NYPD. Jak wspomniałem wyżej pod względem rozwoju fabuły sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana niż w części drugiej. Nieoczekiwany zwrot akcji goni twist, aczkolwiek nie ma już świeżości, która cechowała poprzednie odsłony. Tym bardziej boli mnie, że mimo swojego geniuszu Simon od pierwszych minut i tak jest skazany na porażkę. W dialogach między parą głównych bohaterów non stop poruszane są kwestie rasowe. Momentami "Die Hard 3" przypomina laurkę dla czarnego, uczciwego i ciężko pracującego inteligenta. W takim stężeniu wydaje się naprawdę męczące i zdecydowanie można było tu postarać się o coś lepszego. Podsumowując wypada mi napisać, iż chociaż trzecia odsłona "Szklanej pułapki" prezentuje zdecydowanie gorszy poziom niż części poprzednie to w dalszym ciągu jest to bardzo rozrywkowe, solidne i sprawnie nakręcone kino akcji. Jeśli przymkniemy troszkę oko, to "Die Hard: With a Vengeance” może dać nam naprawdę dużo zabawy.
źródło: http://diehard.wikia.com/wiki/Katya
Ocena: 6/10.

Ciekawostka: "Die Hard: With a Vengeance” ma również alternatywne zakończenie rozgrywające się w Europie Wschodniej, które początkowo miało zostać wykorzystane w filmie, ale wskutek protestów studia zostało zmienione. Jeśli ktoś z Was ma ochotę je obejrzeć, można je bezproblemowo zobaczyć na YouTube: Die Hard with a Vengeance (1995) – Alternate Ending (zamieszczam poniżej).

wtorek, 27 listopada 2012

"The 13th Warrior"



Zapewne mój sentyment do "Trzynastego wojownika" wynika z faktu, iż po raz pierwszy obejrzałem ten film w kinie w bardzo odległych czasach mej młodości. Nie mając jeszcze dobrze rozwiniętego zmysłu filmowego byłem zachwycony tym, co ujrzałem na ekranie. Mijały jednakże lata, hejteryzm rósł w siłę, a "Trzynasty wojownik" przewijał się dosyć często w telewizji. Zachwyty z młodości częściowo opadały, ale połączenie w jednym filmie kultury arabskiej i nordyckiej po dziś dzień robi spore wrażenie. Dlatego też dziś przyjrzymy się bliżej produkcji Johna McTiernana z 1999 roku.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Mamy rok 922. Ahmed Ibn Fahdlan (Antonio Banderas) zostaje zmuszony do opuszczenia Bagdadu i udania się na daleką północ. Chcąc czy nie chcąc, przywykły do życia w luksusie Arab, musi wziąć udział w wyprawie miejscowych wojowników do odległego królestwa. Niedostępna kraina została zaatakowana przez mityczne potwory, a jej władca wezwał drużynę Buliwyfa (Vladimir Kulich) na pomoc. Chociaż nordyccy wojownicy początkowo nie dowierzali opowieściom o krwiożerczych bestiach, to zastana na miejscu sytuacja wydaje się być bardzo poważna.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Antonio Banderas w roli Araba? Czemu nie, wypada bardzo naturalnie. Do tego Omar Sharif, bardzo przekonujący Vladimir Kulich, Erick Avari, Richard Bremmer oraz Tony Curran. Ludzie północy wyglądają na ekranie bardzo naturalnie, świetnie dobrano aktorów do ról. Z pewnością na plus zaliczyć można bardzo ładne plenery udające Skandynawię. Chociaż film kręcono w Kanadzie, to ani przez chwilę nie czułem się tym zawiedziony. "Trzynasty wojownik" na pewno nie jest produkcją historyczną, ale jako kino akcji wypada bardzo solidnie. Fabuła (dalekie echa poematu Beowulf) rozwija się nawet bez przypału, co w tego rodzaju produkcjach jest prawdziwą rzadkością. I co najważniejsze, nie można nazwać jej głupią czy też idiotyczną. Podobały mi się dynamiczne sceny walki oraz kostiumy naszych bohaterów. Osada, w której rozgrywała się akcja, również została zbudowana mniej więcej tak jak sobie wyobrażam takie miejsce.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Bardzo sztucznie jak na 90 milionów dolarów budżetu wypada morska podróż drakkarem w czasie burzy. Można się też czepiać choćby sposobu w jaki Ahmed opanował miejscowy język czy przerobienia miecza na modłę arabską. Niemniej "Trzynasty wojownik" to moim zdaniem wyjątkowo solidne kino i bardzo mnie dziwią stosunkowo niskie oceny jakie otrzymał. Film ma naprawdę fajny klimat i dużo mgły, którą bardzo lubię. Zawsze z przyjemnością zasiadam do projekcji, jeśli tylko mam na to okazję. W kwestii największej wady mogę wskazać czas trwania filmu, gdyż w mojej opinii jest o wiele za krótki (tylko 102 minuty). Gdyby dokręcono jeszcze kilka scen mogłoby być naprawdę bardzo dobrze, a tak dostajemy solidny i sprawnie nakręcony film. Uważam, że warto zobaczyć.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/

Ocena: 6/10.

niedziela, 25 listopada 2012

"Danny the Dog"

"Danny the Dog", w Polszy znany jako "Człowiek Pies" to produkcja z 2005 roku oparta na scenariuszu Luca Bessona. Od jakiegoś czasu francuski reżyser wyraźnie dołuje. Przypomnijmy choćby odcinanie kuponów od "Taxi", "Transportera" czy udział w dziełach pokroju recenzowanych "Lockout" oraz "Colombiany". Po "Danny the Dog" nie spodziewałem się naprawdę wiele, ale to co zobaczyłem zachwiało moją wiarą w Bessona i wywołało odrazę do oglądania dzieł Louisa Leterriera, który wyreżyserował to coś. Na szczęście w dalszej pracy chłopak się w miarę ogarnął, ale "Człowiek pies" będzie wisiał nad jego karierą do samego końca.

źródło: http://www.impawards.com/index.html
Fabuła jest absurdalna. Szkocki gangster Bart (Bob Hoskins) znajduje na ulicach Glasgow małego Azjatę. Przygarnia go i wychowuje jak psa. Po latach treningu Danny (Jet Li) staje się bezwzględną maszyną do zabijania, która na rozkaz swojego pana wyeliminuje każdego przeciwnika. Nie może zatem dziwić, że Bart zarabia głównie na nielegalnych walkach organizowanych przez lokalny półświatek. Niestety wkrótce pada ofiarą asasynacji, a Danny przekonany o śmierci swojego pana znajduje azyl u niewidomego stroiciela fortepianów. Sam (Morgan Freeman) oraz jego pasierbica Victoria (Kerry Condon) starają się uczłowieczyć Danny’ego poprzez muzyczną edukację. Jednak wkrótce idyllę burzą demony przeszłości.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Oglądam i nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Autentycznie miałem ochotę zmienić kanał. Albo umrzeć. I to kilka razy. Hejting zacznę od aktorstwa, cytując sławne słowa Kirka Lazarusa z "Tropic Thunder": Everybody knows you never go full retard. To co zrobił Jet Li z kreacją Danny’ego w tym filmie wywołuje u mnie fear and loathing. Chociaż nie grał postaci upośledzonej wkroczył na ścieżkę full retard. Nie mogłem na to patrzeć. Ale jedziemy dalej. Bob Hoskins wykreował do bólu przerysowaną postać gangstera, a Morgan Freeman to cały czas uśmiechnięty Stevie Wonder. Jedynie Kerry Condon coś sobą reprezentuje, ale to i tak nie zmienia przytłaczającego wrażenia po roli Jeta Li. W filmie pojawiają się jeszcze m.in. Vincent Regan, Dylan Brown oraz Michael Jenn, ale wybitnych kreacji brak. I potem czytam recenzje na IMDb, gdzie ludzie piszą, że Jet Li w tym filmem pokazał umiejętności aktorskie. W odpowiedzi zacytuję majora Grossa z "Psów": Nawet mi o tym nie mów, kurrrwaa mać!
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Fabuła jak pisałem wyżej jest totalnie absurdalna. Czy kogoś dziwi, że nagle pojawia się ciężko ranny dorosły mężczyzna, który ledwo umie mówić i kompletnie nie ogarnia rzeczywistości? Oczywiście, że nie! Weźmy go kurwa do domu, nakarmmy, nauczmy grać na pianinie, a na dodatek zaproponujmy mu podróż do Nowego Jorku. Oto jest logika "Człowieka psa". Na dodatek akcja filmu rozgrywa się w Glasgow, co by mnie cieszyło w każdym innym przypadku, ale tutaj tylko wzmaga odrealnienie fabularne. Półświatek organizujący walki jest tak przerysowany, że chyba nawet do niepoważnych komiksów się nie nadaje. Cała historia ma znamiona wyjęcia z najgłębszych czeluści dupy bez żadnego krytycznego spojrzenia. Jedyne, co mogę zaliczyć na naciągany plus, to walki, bo Jet Li zawsze w formie. Niestety nie są one wystarczająco krwawe i brutalne. Oceny filmu do magicznego 3/10 podnieść nie mogę, bo tym samym obraziłbym wiele innych produkcji, które na to nie zasłużyły. "Człowiek pies" to największa porażka ostatnich miesięcy, której oglądać się po prostu nie da.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ocena: 2/10.

piątek, 23 listopada 2012

"xXx: State of the Union"



Wydaje się, że w ostatnich latach prawdziwą miarą sukcesu w Hollywood jest nakręcenie sequela, prequela lub jakiejkolwiek kontynuacji danego filmu. Przypominam, iż są możliwe jeszcze możliwe wszelkiego rodzaju spin-offy oraz zbiorcze produkcje. Jak łatwo zatem wywnioskować "xXx" z 2002 roku musiał odnieść sukces skoro w 2005 roku nakręcono "xXx: State of the Union". Niestety (a może to nawet dobrze) nie miałem nigdy przyjemności oglądać oryginału z Vin Dieselem, toteż niniejsza recenzja będzie pozbawiona elementów porównawczych w stosunku do części pierwszej.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Często zadaję sobie pytanie o sens fabuły w tego rodzaju kinie. Czy naprawdę scenarzyści muszą się trudzić za grube PLNY? Zwykle ma ona po prostu nie przeszkadzać w rozwoju spektakularnej akcji. W przypadku "xXx" twórcy postanowili porzucić wszelką ambicję i postanowić na doskonale znane rozwiązania. Film rozpoczyna się od szturmu bliżej niezidentyfikowanych napastników na tajną rządową placówkę. Atak przeżyli tylko dwaj agencji: Gibbons (Samuel L. Jackson) oraz Shavers (Michael Roof). Dzielni obrońcy Wuja Sama podejrzewali spisek toteż po raz kolejny postanowili działać niekonwencjonalnie, więc wyruszyli w pimpmobile’u na poszukiwania nowego, wkurwionego xXx. Tym razem wybór padł na autentycznie wkurwionego, byłego porucznika Dariusa Stone’a (jeden z legendarnych Niggaz Wit Attitudes – Ice Cube). Oczywiście chłopacy łączą siły i próbują powstrzymać kolejny spisek wymierzony w ostoję demokracji, czyli prezydenta USA (Peter Strauss).
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ogląda się to od początku fatalnie. Jakież grube pieniądze musiał dostać Willem Dafoe, aby wziąć udział w tym przedsięwzięciu? Samuela L. Jacksona nie mogę za to krytykować, bo już dawno przyzwyczaił mnie do faktu, że lubi grać w gównie (ale przynajmniej zawsze trzyma dobry poziom). Świetnie trafiono natomiast z obsadą roli tytułowej. Miał być wkurwiony xXx i aktora, który epatuje naturalnym wkurwieniem lepiej niż Ice Cube wyobrazić sobie nie mogę. Były członek N.W.A. nie jest jedyną postacią związaną z branżą muzyczną występującą w filmie, gdyż oglądamy jeszcze Xzibita. Całość tej, jakże imponującej obsady uzupełniają Peter Strauss, Michael Roof, Scott Speedman oraz Sunny Mabrey. Pytam zatem retorycznie po co było gromadzić tylu zacnych aktorów w tak żenującej produkcji? Lojalnie ostrzegam, że u miłośników Partii Republikańskiej i hard power projekcja filmu może wywołać poważne problemy z sercem. No bo jak to może być, że Afroamerykanie demaskują spisek białego człowieka wymierzony w największe świętości Ameryki?
Willem, co tu robisz? (źródło: http://www.allmoviephoto.com/)



 Zamiast wypełnić drugą odsłonę "xXx" choćby śladowo sensowną fabułą twórcy postanowili postawić na niedorzeczność, wszelkiego rodzaju gadżety oraz efekty specjalne. Oglądamy multum eksplozji, strzelanin, bijatyk, pościgów oraz stunningowanych aut. Niestety nie uświadczyłem w tym żadnej radości. Przez większość filmu czułem się ogromnie znudzony, a w pewnym momencie zacząłem nawet poszukiwać jakichś ciekawszych zajęć, a to już prawdziwa ostateczność. Bardzo rzadko żałuję, że obejrzałem daną produkcję, gdyż uważam, że każdy seans może nauczyć mnie czegoś nowego o chujowości kinematografii. W przypadku drugiej części "xXx" uświadczyłem niestety wtórne kino akcji z wyjątkowo niedorzeczną fabułą. Ocena będzie klasyczna, bo nie jest to film żenująco zły, ale po prostu czułem się fatalnie po seansie. Wyjątkowo zatem odradzam.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/

Ocena: 3/10.

czwartek, 22 listopada 2012

"Gone in Sixty Seconds"



"Gone in Sixty Seconds", w Polszy skrócone do "60 sekund", bo tutejszy lud nie uczęszcza do kina na filmy ze zbyt długimi tytułami, to remake produkcji z 1974 roku. Niestety nie miałem okazji oglądać oryginału, ale myślę, że sobie go pewnego dnia zobaczę. W 2000 roku wspaniały reżyser, jakim jest Dominic Sena, postanowił wysmażyć swoją własną wersję. Ciekawe czy miał jakieś inne motywacje niż czysto finansowe? Wydaje mi się, że nie, gdyż obsada wyraźnie celowała w pierwsze miejsce box office. Niemniej jakieś sentymentalne opowieści o miłości do samochodów pewnie bym usłyszał, gdybym miał okazję spytać Dominica o powody nakręcenia tego filmu. Oczywiście musimy także uwzględnić znaczenie jakie samochód odgrywa w amerykańskiej kulturze.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Memphis Raines (tak, tak, tak – Nicolas Cage!!!) w przeszłości był geniuszem samochodowych kradzieży, ale od sześciu lat prowadzi uczciwe życie. Niestety stare demony wracają, gdy jego młodszy brat Kip (Giovanni Ribisi) partaczy zlecenie dla groźnego przestępcy. Calitri (Christopher Eccleston) daje ulitmiatum starszemu Rainesowi: albo ukradnie 50 wyjątkowych aut w bardzo krótkim czasie albo obaj bracia oraz ich matka pożegnają się z życiem. Memphis wobec propozycji nie do odrzucenia wraca do L.A. i wraz ze starym przyjacielem Otto (Robert Duvall) zbiera ekipę do wykonania tego arcytrudnego zadania. Czas na zdobycie samochodów jest bardzo krótki, gdyż od razu po kradzieży mają być załadowane na kontenerowiec, który ma ustaloną datę wypłynięcia z portu. To nie koniec utrudnień, gdyż na trop tej zuchwałej zbrodni wpada doświadczony detektyw Castlebeck (Delroy Lindo).
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Oglądałem i myślę: na Croma, co za kurwa durne kino! Nie wiedziałem czy zdzierżę do końca, ale nagle stał się cud. Oto w pewnej scenie objawił się niespodziewanie Vinnie Jones (The Sphinx). Od tego momentu wiedziałem, że będę oglądał "60 sekund" z zainteresowaniem po ostatnie minuty (o ile oczywiście Vinnie nie umrze wcześniej). We wstępie wspomniałem o obsadzie, pozwólcie, że teraz rozwinę ten temat. Główna rola, wiadomo, mój idol Nicolas Cage. Największa ikona chujowego kina ostatniego 15-lecia. Jaki jest Cage w "60 sekund"? Na pewno nie jest demoniczny, gdyż rola nie jest do tego odpowiednia, ale trochę mnie rozczarował. Niemniej nie jest ani tragicznie zły, ani średni. Raczej prezentuje typowy dla siebie poziom. Bardzo dobrze wypadł natomiast Giovanni Ribisi oraz Will Patton (Atlee), a Robert Duvall stworzył niezwykle sympatyczną kreację. W miarę do przyjęcia był również Delroy Lindo, ale Timothy Olyphant w roli jego partnera wypada fatalnie (może po części wynika to również z nieudolnego scenariusza). Całkowicie niewiarygodną i niemal surrealistyczną postać stworzyła natomiast Angelina Jolie w białych dreadlockach (Sway). Chi McBride oraz Christopher Eccleston tacy sobie, grali na tyle, na ile pozwalały ich role. Oczywiście oklaski ode mnie dostaje Vinnie Jones za sam udział w filmie.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Fabuła jest mocno taka sobie, a jej rozwój pozostawia wiele do życzenia (m.in. oczywisty romans). Kilka scen jest wyjątkowo żenujących (m.in. rozmowa Cage’a z dealerem w ekskluzywnym salonie samochodowym albo obicie naszego bohatera przez zakapiorów). Proces rekrutacji do grupy przestępczej był natomiast tak przykry, że aż mnie rozbawił. Przykład: koleś mówi "umiem kilka fajnych rzeczy", Cage kiwa z uznaniem i przyjmuje zioma do swojej bandy. Pełny profesjonalizm. Na ekranie pojawia się trochę fajnych samochodów, bo w końcu tylko takie auta mają kraść nasi bohaterowie. Pościg przed samym finałem był nakręcony całkiem w porządku i odpowiednio dynamiczny. Fajnie, że pokazano w filmie nie tylko bananowe lokalizacje w L.A., ale też te bardziej industrialne (choćby okolice warsztatu Otta). Patrząc ogółem na "60 sekund" muszę stwierdzić, że jest to durne kino, ale w swoisty sposób wyróżnia ponad typowy poziom oceny 3/10. Przyznam, że mimo początkowego niepokoju, film oglądało się całkiem nieźle. Może z powodu tylu sław, a może przez Vinniego Jonesa dam ocenę o jedną gwiazdkę wyższą niż zwykle.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ocena: 4/10.

środa, 21 listopada 2012

"The Sixth Sense"

Po "Szóstym zmyśle" gwiazda M. Night Shyamalana rozbłysła jak supernowa na hollywoodzkim niebie. Niestety niezwykle szybko paliwo napędzające popularność tego reżysera zaczęło się wyczerpywać. Oczywiście nie da się ukryć, że najwięcej w tym winy samego Shyamalana, który każdy kolejny film opierał na dokładnie takim samym patencie. Na jakimże, zapewne spytacie? Otóż był to twist, czyli nieoczekiwany zwrot akcji (często czerpany prostu z najgłębszych czeluści dupy – absolutne przegięcie to "The Happening"). W końcu doszło do absurdalnej sytuacji, w której tak jak Michaela Baya uważa się za reżysera opierającego warsztat jedynie na efektach specjalnych, tak Shyamalan stał się synonimem twistu. Dziś jednak, na nasze szczęście, zajmiemy się jego szczytowym osiągnięciem, czyli "Szóstym zmysłem". Po raz ostatni oglądałem ten film wieki temu, a teraz nadarzyła się dobra okazja, aby skonfrontować młodzieńcze wrażenia ze zgorzkniałą rzeczywistością dnia teraźniejszego. Swoją drogą wtrącę, iż większość tego rodzaju konfrontacji kończy się drastyczną rewizją ocen.

źródło: http://www.impawards.com/index.html
Dr Malcolm Crowe (Bruce Willis) to wyjątkowo utalentowany filadelfijski psycholog dziecięcy. Za wybitne osiągnięcia dostaje nawet nagrodę, ale tej samej nocy jego dom odwiedza bardzo niezadowolony były pacjent. Crowe zostaje postrzelony, przez co jego życie diametralnie się zmienia. Dotąd szczęśliwe małżeństwo chyli się ku upadkowi, gdyż Anna (Olivia Williams) od niefortunnego incydentu nie rozmawia ze swoim małżonkiem. Aby odreagować napiętą sytuację w domowym ognisku Crowe zaczyna leczyć małego chłopca. Cole (Haley Joel Osmont) ma poważne problemy z psychiką, które utrudniają mu normalne funkcjonowanie zarówno w szkole, jak i w domu. Z czasem Crowe poświęca chłopcu coraz więcej uwagi i czasu, aż w końcu poznaje jego największą tajemnicę.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Bardzo ciekawym zabiegiem było obsadzenie w głównej roli Bruce’a Willisa. Dotychczas utożsamiany z kinem akcji twardziej gra raczej subtelną rolę dziecięcego psychologa. Zaiste należy docenić odwagę takiego eksperymentu. Ponoć Shyamalan napisał rolę dr Crowe’a specjalnie dla niego. Moim zdaniem Willis bardzo dobrze wypada w "Szóstym zmyśle" tworząc bardzo przekonującą kreację. Pamiętam, że po premierze wszyscy zachwycali się natomiast małoletnim Osmontem, toteż tychże zachwytów powtarzać nie będę. Powiem tylko, że jak na jedenastoletniego dzieciaka zagrał imponująco. Niezwykle podobała mi się także Toni Collette wcielająca się w rolę matki Cole’a – przejmująca rola. Pod względem aktorstwa mamy zatem więcej niż przyzwoity poziom. Co można zaliczyć jeszcze na plus? "Szósty zmysł" ma pewien niepokojący klimat, aczkolwiek po którejś projekcji się on znacznie rozmywa. Tym samym możemy przejść do tego co mi się nie podobało.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Główny problem "Szóstego zmysłu" to wspomniany we wstępie twist. Przez to rozwiązanie fabularne film robi ogromne wrażenie za pierwszym razem, ale potem w zasadzie nie ma sensu go już oglądać. Zdecydowanie nie cieszy tak samo i zasadniczo może zostać uznany za tzw. one time wonder. Gdy oglądałem film po raz pierwszy byłem pod wrażeniem i wystawiłem mocarną ósemkę. Po niedawnej projekcji jestem jednakże zmuszony obniżyć ocenę filmu o jedną gwiazdkę, gdyż towarzyszące kiedyś oglądaniu zainteresowanie zamieniło się w z czasem w całkowitą obojętność. To zjawisko występuje niestety przy każdym późniejszym dziele Shyamalana. Ba, nawet się coraz bardziej pogłębia. Podsumowując: "Szósty zmysł" to solidne kino, które przeszło do legendy za sprawą jednej kwestii: I see dead people. Jeśli ktokolwiek z Was nie miał okazji jeszcze obejrzeć tego filmu to zdecydowanie powinien to zrobić.

Ocena: 7/10.

wtorek, 20 listopada 2012

"Die Hard 2"

"Die Hard 2" to kontynuacja świetnej "Szklanej Pułapki", którą niedawno recenzowałem. Oczywiście podobnie jak oryginał oglądałem go milijon razy. W tym miejscu chciałbym podziękować osobom, które układały ramówkę Polsatu. Po pierwszej odsłonie nikogo nie mogło zaskoczyć powstanie sequelu. Oczywiście z wyjątkiem polskich tłumaczów tytułu, których nieudolne dzieło uderzyło w widzów teraz z pełną mocą. Niestety druga część nie ma kompletnie nic wspólnego ze szklanymi pułapkami. No, ale cóż można było zrobić więcej? Jest jak jest, tytuł się przyjął, więc ubolewań dość – przejdźmy do fabuły.

źródło: http://www.impawards.com/index.html
Znowu mamy święta. John McClane (Bruce Willis), pogromca niemieckiego terroryzmu z Nakatomi Plaza, oczekuje na żonę Holly (Bonnie Bedelia) na Dulles International Airport w Waszyngtonie. Zgadnijcie co się stanie dalej? Oczywiście McClane jak magnes przyciąga złowrogich terrorystów. Tym razem geniusz zbrodni pułkownik Stuart (William Sadler) postanowił sparaliżować międzynarodowy port lotniczy, aby odbić generała Ramona Esperanzę (Franco Nero). El Generale rządził wesoło w Valverde w Ameryce Łacińskiej. Co ciekawe to samo państwo wykorzystano w "Commando", a według pierwotnego pomysłu pierwsze "Die Hard" miało być sequelem tego właśnie filmu. Przy pomocy funduszów od Wuja Sama Esperanza zwyciężył komunistyczną guerillę. Niestety generał na tym nie poprzestał i przejął miejscowy narkobiznes stając się największym dostawcą anielskiego pyłu w regionie. To z kolei wywołało oburzenie w Waszyngtonie i doprowadziło do obalenia generała, a także jego późniejszej ekstradycji do USA. Przypomina Wam to coś? Może Panama i Manuel Noriega? Jakież są zatem motywacje głównego czarnego charakteru? Otóż pułkownik Stuart nie pogodził się z upadkiem swojego idola, gdyż szanuje go za krwawą rozprawę z lewactwem.
źródło: http://www.filmweb.pl/
Z bólem serca muszę przyznać, że druga część nie jest aż tak dobra jak pierwsza. Na pewno jest bardziej epicka, bo wszystkiego tu pełno: od sprzętu przez eksplozje po samoloty. Niestety zabrakło tak fajnego czarnego charakteru jak Hans Gruber. Nie mogę się czepiać Williama Sadlera za jego kreację, ponieważ dał z siebie wszystko. Niestety mógł zrobić tylko tyle, na ile pozwalał mu scenariusz. Skoro jesteśmy już przy aktorstwie to ocenię resztę obsady. Bruce Willis jak zawsze świetny, Bonnie Bedelia równie dobra jak w pierwszej odsłonie. Drugoplanowi wykonawcy przeważnie dają radę. Podobał mi się w szczególności Dennis Franz w roli niezbyt ogarniętego i leniwego kapitana Lorenzo. Na brawa zasłużyli również sympatyczny Reginald VelJohnson (chociaż krótki epizodzik strasznie), John Amos (major Grant), Fred Dalton Thompson (Trudeau) oraz Art Evans (Leslie Barnes). Trochę przegięte kreacje stworzyli natomiast William Atherton (Richard Thornburg) oraz Sheila McCarthy (Samantha Coleman). Niemniej oboje musieli zagrać dziennikarzy, toteż moja ocena ich wysiłków prawdopodobnie wynika z naturalnej odrazy do tego fachu.
źródło: http://www.the-filmreel.com/
Pod względem epickości "Die Hard 2" prezentuje się znacznie lepiej niż część pierwsza. Oglądamy nieustające pościgi, mordobicia, eksplozje i strzelaniny, a przy okazji wybuchające samoloty. I to nie jakieś awionetki, ale potężne, pasażerskie maszyny. Fabuła też jest znacznie bardziej udziwniona i skomplikowana. Wraz ze wzrostem wszystkiego rośnie też niestety poziom niedorzeczności. Na szczęście nie przekracza typowych granic dla kina akcji. Mimo wspomnianych powyżej wad "Die Hard 2" to bardzo solidne kino sensacyjne, które powinien znać każdy szanujący się kinoman. To właśnie ta seria wyznaczała niedoścignione standardy dla setek nieudolnych kopii. Mimo ponad dwóch dekad od powstania nadal bawiłem się przednio. Polecam z pełną odpowiedzialnością!
źródło: http://www.wikia.com/Wikia

Ocena: 7/10.

poniedziałek, 19 listopada 2012

"Stardust"



Czasem mam ochotę porzucić brutalną przemoc, brudne zaułki Bronxu i Compton, anielski pył i martwych prezydentów. Czasem nie cieszy mnie tzw. poważne kino z ambicjami, batalistyka czy nawet czysto rozrywkowe, bezsensowne produkcje w stylu "Crank". Cóż zostaje wtedy do oglądania? Otóż coś nie do końca poważnego, ale i niegłupiego, coś lekkiego, ale jednocześnie nie żenującego i niosącego pozytywny przekaz. Jednym słowem kino baśniowo-bajkowe, ale jednak spełniające moje wysokie standardy. Na razie do tej kategorii zaliczam dwa filmy. Pierwszy to genialne "The Princess Bride". Kilka lat temu do tego kameralnego grona dołączył "Stardust". Dzisiejsza recenzja potraktuje właśnie o dziele Matthew Vaughna z 2007 roku, będącym ekranizacją książki Neila Gaimana pod tym samym tytułem.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Stardust" utrzymany jest w konwencji fairy tale, co może nie spodobać się wielu widzom. W tym przypadku mi to wcale nie przeszkadza, a niżej opiszę dlaczego tak jest. Zanim przejdę do właściwej części recenzji przedstawię w kilku zdaniach zarys fabuły. W królestwie Stormhold umiera król. Z siódemki jego synów przy życiu pozostało jedynie trzech, gdyż walka o koronę pociągnęła za sobą wiele ofiar. Tuż przed zgonem stary władca daje swoim dziedzicom quest: królestwem będzie władał książę, który odzyska drogocenny klejnot. Tymczasem po drugiej stronie magicznego muru oddzielającego Stormhold od Anglii, Tristan (Charlie Cox) próbuje zdobyć serce ukochanej Victorii (Sienna Miller). Dziewczyna daje mu dokładnie tydzień na zdobycie spadającej gwiazdy, inaczej wyjdzie za mąż za innego. By spełnić życzenie ukochanej Tristan wyrusza na drugą stronę muru, gdzie znajduje strąconą z firmamentu Yvaine (Claire Danes). Jak się wkrótce okazuje spadająca gwiazda jest obiektem pożądania wielu groźnych postaci zamieszkujących Stormhold.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Po pierwsze "Stardust" nie trzyma się kurczowo typowej, baśniowej konwencji. Rzekłbym nawet, iż traktuje ją bardzo przewrotnie, często mrugając okiem do widza. Jak na baśń to film jest momentami dosyć brutalny. Fabuła dostarcza wielu zwrotów akcji, przy czym podkreślę, że są one naprawdę zaskakujące i inteligentne. To właśnie jest słowo klucz do "Stardust" – przez całą projekcję nie uświadczyłem ani jednego żenującego momentu, za to wiele razy miałem uśmiech na twarzy. Miło obejrzeć film, który nie traktuje widza jak kompletnego debila i oferuje inteligentną oraz naprawdę przednią zabawę. Wspomnę choćby żart z nazwiskiem bezlitosnego kapitana Shakespeara, który na potrzeby załogi występuje jako Shake Spear. Bardzo piękne były zdjęcia: film osadzono w naprawdę uroczych plenerach (o ile ktoś lubi oczywiście oglądać walijskie i szkockie wzgórza). Do tego dodano kilka imponujących efektów specjalnych. Jestem pod wrażeniem przemiany Uny (Kate Magowan) w ptaka, czy też efektów postarzających Lamię (Michelle Pfeffeir). Świetnym pomysłem były duchy zamordowanych książąt, które wspierały żyjących braci oraz dosłownie błękitna krew płynąca w ich żyłach.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ponadto w "Stardust" doświadczyłem świetnego aktorstwa. Niezwykle podobała mi się para głównych bohaterów. Charlie Cox wydaje mi się idealny do roli szlachetnego nieudacznika, natomiast Claire Danes jako początkowo zrzędząca i wiecznie niezadowolona Yvaine wypadła bardzo naturalnie. Do tego cała plejada wspaniałych postaci drugoplanowych. Wśród nich mam dwójkę faworytów. Pierwszy to Robert de Niro, który wcielając się w kapitana Shakespeara o niepewnej orientacji seksualnej stworzył chyba najfajniejszą postać w całym filmie. Drugim faworytem jest natomiast Mark Strong grający bezwzględnego Septimusa. Imponująca i całkiem konsekwentna rola. Należy tutaj wspomnieć, że reszta wykonawców również trzyma dobry poziom. Na ekranie pojawiają się m.in.: Peter O’Toole (Król), Sienna Miller, Jason Flemyng (Primus), Michelle Pfeffeir, Melanie Hill (wiedźma Sal), Henry Cavill (Humprey), oraz Dexter Fletcher (pirat). "Stardust" mogę polecić bez najmniejszego przypału, chociaż osobiście znam hejterów tej produkcji. Jeśli macie ochotę na optymistyczną i jednocześnie inteligentną rozrywkę utrzymaną w przewrotnej baśniowej konwencji lepszego filmu nie znajdziecie.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/

Ocena: 9/10.

piątek, 16 listopada 2012

"Psy"

"Psy" to absolutny klasyk polskiego kina. Nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek z Was może nie znać tego filmu. W kategorii rodzimej kinematografii dzieło Władysława Pasikowskiego znajduje się w TOP 5 najczęściej oglądanych przez mnie filmów. O tekstach, które weszły do codziennego języka chyba pisać nie trzeba. Nie ma co zatem owijać w bawełnę – przejdźmy do właściwej recenzji. Fabuła niezwykle kontrowersyjna jak na moment powstania filmu (1992). W zasadzie nawet dzisiaj produkcja o szlachetnych ubekach budziłaby pewnie wiele sprzeciwów ze strony tzw. środowisk prawicowych i obrońców jedynej Polski. Już widzę ten hejting o fałszowanie historii, gloryfikowanie SB itp. Niemniej "Psy" umiejscowiono w początkowym okresie transformacji państwa polskiego.

źródło: http://filmaster.pl/
Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa muszą przejść procedurę weryfikacyjną, aby podjąć pracę w nowej policji. Co ciekawe według danych z Wikipedii weryfikację przeszło pozytywnie aż 10,4 tys. osób z łącznej liczby 14 tysięcy. W trakcie dostosowania do nowych realiów demokracji byli esbecy sprzątają swoją przeszłość paląc na wysypisku akta ogromnej liczby tajnych współpracowników. Jednakże pomimo wielkich obaw jedyną ofiarą nowego systemu pada Olo (Marek Kondrat). Franz (Bogusław Linda) i jego koledzy dostają etaty w policji, chociaż kompletnie nie znają się na tej robocie. Tymczasem na bezrobociu Olo rozpoczyna współpracę z byłym majorem SB Grossem (Janusz Gajos), który wszedł właśnie do narkobranży. W trakcie nieudolnej policyjnej akcji Gross zabija i ciężko rani kilku byłych esbeków. Franz postanawia odnaleźć sprawców i jednocześnie przywrócić Ola do służby, aczkolwiek nie wie, że jego przyjaciel bardzo dobrze czuje się w nowym fachu.
źródło: http://www.stopklatka.pl/
Po pierwsze aktorstwo. Z wyjątkiem Agnieszki Jaskółki (Angela), której postać jest sztuczna i strasznie chujowa moim skromnym zdaniem, nie ma przypału. Kwartet Linda - Kondrat - Gajos - Pazura ogląda się wspaniale. Wiadomo powszechnie, że Bogusław rolą Franza wykreował się na największego herosa polskiej kinematografii. Niemniej jest świetny, tak jakby scenariusz napisano specjalnie dla niego. Marek Kondrat dotrzymuje mu kroku, autentycznie polubiłem Ola. Nowy to życiowa rola Cezarego Pazury. Jednak najbardziej podobał mi się Janusz Gajos, który po prostu kradnie film. Z aktorów drugoplanowych zdecydowanie najlepiej wypada Edward Lubaszenko wcielający się w legendarnego kapitana Stopczyka. Oprócz niego świetne role zagrali również Zbigniew Zapasiewicz (senator Wencel – Czasy się zmieniają, a pan zawsze w komisjach), Tomasz Dedek (Wawro), Ryszard Fischbach (Dziadek), Tadeusz Szymków (Jerzyk), Maciej Kozłowski (Barański), Jan Machulski (major Walenda), Aleksander Bednarz (major Bień) oraz Jerzy Bończak (Chemik). Oprócz tego w epizodach pojawiają się m.in. Olaf Lubaszenko, Tadeusz Huk, czy też Artur Żmijewski (poznajemy tu handlarza złomem, Wolfa). Naprawdę imponująca obsada!
źródło: http://www.stopklatka.pl/
Scenariusz Władysława Pasikowskiego jest wyborny. Niemal każda scena zawiera zajebiste dialogi, które autentycznie bawią lub poruszają. Wyobraźcie sobie, że w filmie z 1992 roku znajduje się scena, w której po libacji alkoholowej w stołówce firmy byli esbecy wynoszą pijanego kolegę śpiewając radośnie Balladę o Janku Wiśniewskim. Pociśnięto również posłom męczącym pierdołami kapitana Stopczyka i majora Walendę – ich ugrupowanie to Chrześcijańska Unia Jedności. Ogólnie rzecz biorąc scena libacji alkoholowej w stołówce i jej późniejszy epilog w gabinecie majora to jedna z najlepszych sekwencji polskiej kinematografii. Ogromne wrażenie na mnie zrobił monolog Nowego połączony z rozpierdolem w szpitalu po nieudanej akcji. Równie poruszające są sceny na wysypisku podczas palenia akt SB, czy choćby rozmowa Ola z Grossem w marnej restauracji.
źródło: http://www.stopklatka.pl/
Po dwudziestu latach od powstania "Psy" cieszą mnie nadal tak samo, jak za pierwszym razem, gdy je oglądałem. Jedyna rzecz, która mnie trochę drażni, to strasznie jednowymiarowe role kobiece. Wcześniej czy później każda bohaterka filmu okazuje się kurwą. Aczkolwiek jest to drobny niuans, który nie wpływa zasadniczo na odbiór "Psów". W pełni uzasadniony wydaje się być zatem kultowy status filmu Władysława Pasikowskiego. Bardzo mnie cieszy, że jest odpowiednio brutalny, a jego bohaterem jest były esbek. To nie jest kolejna cukierkowa opowieść o dzielnych policjantach, ale brudne kino o ludziach, którzy nie mogą odnaleźć się w nowej rzeczywistości, a wódkę piją z gwinta. "Psy" mogę oglądać do znudzenia, a to zdarza się niezwykle rzadko. Za to wszystko należy wystawić godną ocenę – na pohybel czarnym i czerwonym, na pohybel wszystkim!

Ocena: 9/10.

Recenzja drugiej części pod linkiem "Psy II: Ostatnia Krew".

czwartek, 15 listopada 2012

Bond No. 21: "Casino Royale"



Całkiem niedawno przeczytałem "Casino Royale" Iana Fleminga, które jak doskonale wiadomo zapoczątkowało serię powieści i opowiadań o przygodach Jamesa Bonda. Z tejże okazji, a także ogólnego zajawienia społeczeństwa na "Skyfall" postanowiłem napisać recenzję filmowej ekranizacji pierwszej książki cyklu. Od opublikowania powieści (1953) do kinowej premiery "Casino Royale" (2006) upłynęło trochę czasu. Co prawda w latach 1954 i 1967 powstały filmy oparte na książce, aczkolwiek nie weszły do oficjalnej serii. "Casino Royale" to dwudziesty pierwszy Bond i debiut w roli agenta JKM Daniela Craiga. Niniejsza recenzja oprócz poruszania spraw typowo filmowych, w ostatniej części odniesie się także do różnic między książkowym oryginałem a filmem. Generalnie byłem zaskoczony, że jest ich naprawdę niewiele, a część z nich ma znaczenie drugorzędne.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Na początku "Casino Royale" dowiadujemy się w jaki sposób Bond (Daniel Craig) zdobył licencję na zabijanie, czyli słynne dwa zera. Chwilę potem akcja przenosi się do Ugandy, gdzie mamy okazję poznać złowieszczego Le Chiffre (Mads Mikkelsen). Ów typ spod ciemniej gwiazdy i przy okazji matematyczny geniusz zbrodni jest znanym bankierem terrorystów oraz wszelkich ruchów narodowowyzwoleńczych (lub wszczynających ruchawki jak kto woli). Bond udaremnia niezwykle wysublimowany plan Le Chiffre’a, dzięki któremu miał pomnożyć powierzone pieniądze ugandyjskiej guerilli. Wskutek totalnej klęski spekulacyjnej na akcjach Skyfleet dalsza egzystencja bankiera staje pod poważnym znakiem zapytania. Le Chiffre postanawia się odkuć i organizuje w tytułowym Casino Royale rozgrywkę pokerową o wielką stawkę. MI6 upatruje w tym doskonałą szansę na przejęcie bankiera i wysyła do Czarnogóry swojego najlepszego hazardzistę.
źródło: http://www.about.com/
Podobnie jak w klasycznych Bondach w "Casino Royale" odwiedzamy sporo ładnych lub egzotycznych miejsc. Tym razem jest to Praga, Uganda, Madagaskar, Bahamy, Miami, Montenegro oraz Wenecja. Nie można zatem narzekać na brak efektowności. Niemniej jest to film zdecydowanie odmienny od dotychczasowego nurtu. Wielu fanów serii mogło przecierać oczy ze zdumienia patrząc na ekran. Nowy James Bond to brutalny, bezuczuciowy morderca, który bez mrugnięcia okiem wykończy potencjalnego terrorystę i jeszcze się będzie z tego cieszył. Polecam scenę w Miami, w której Bond leży skuty na masce radiowozu i obserwuje detonację bomby. "Casino Royale" na tle innych filmów z serii wyróżnia się wysokim poziomem brutalności oraz porzuceniem tradycyjnych gadżetów na rzecz realizmu. Warto podkreślić choćby fakt, że nawet na chwilę nie pojawia się Q. Moim zdaniem był to bardzo trafny zabieg, który znacznie odświeżył całą serię. Niemniej pościgi samochodowe oraz parkourowe dalej cieszą oko swoją dynamiką.
źródło: http://www.about.com/
Niezwykle trafiony okazał się wybór Daniela Craiga, który idealnie wpasował się w rolę nowego Bonda. Ogólnie rzecz biorąc pod względem aktorstwa jest to chyba najlepszy film w całej serii. Eva Green jako Vesper Lynd wiesza poprzeczkę dla kolejnych dziewczyn 007 bardzo wysoko. Sceny rozmowy dwójki bohaterów w pociągu, limuzynie czy hotelu to prawdziwa maestria! Na dodatek mamy wreszcie porządny czarny charakter, zrobiony z krwi i kości. Le Chiffre nie chce zdobyć świata tylko zarabiać pieniądze – świetna rola Madsa Mikkelsena. Jak zawsze wspaniała jest Judi Dench w roli M. Jej konwersacje z niepokornym agentem oraz narzekania na zakończenie Zimnej Wojny mogę oglądać do znudzenia. Pozostała obsada również dotrzymuje poziomu: Jeffrey Wright (Felix Leiter), Giancarlo Giannini (Rene Mathis) oraz Jesper Christensen (Mr. White). Wszystko to sprawia, że "Casino Royale" można uznać za jeden z najlepszych filmów w serii, jeśli nawet nie najlepszy. Świetne kino od początku do końca, do polecenia bez najmniejszego przypału. Samo zakończenie zasługuje na ogromne oklaski. Oglądałem je chyba z milijon razy. Dlatego też "Casino Royale" dostaje bardzo wysoką ocenę w moim rankingu.
źródło: http://www.about.com/
Świetna była scena zamawiania legendarnego drinka:
Bond: [after Bond has just lost his 10 million in the game, to the bartender] Vodka-martini.
Bartender: Shaken or stirred?
Bond: Do I look like I give a damn?
źródło: http://www.imcdb.org/
Jak wspominałem we wstępie na sam koniec zostawiłem porównanie książki i filmu. Ostrzegam, że będą grubaśne spoilery. Po pierwsze inne są lokalizacje tytułowego Casino Royale: w powieści jest to północne wybrzeże Francji, a nie Czarnogóra. Książka ogranicza się zasadniczo do samej rozgrywki w kasynie kończąc się wkrótce po samobójczej śmierci Vesper. Główny wątek fabularny jest mniej więcej podobny, tyle że Le Chiffre jest bankierem francuskich związków zawodowych (oczywiście sterowanych z Moskwy), a nie Quantum i wtopił inwestując w burdele. W powieści Fleminga bohaterowie grają w bakarata, a nie w Texas Hold’Em. Mamy również wątek polski: ukochany Vesper to polski lotnik przeszkolony do działalności wywiadowczej przez brytyjski wywiad, a następnie pochwycony przez Sowietów. Bicie Bonda po jajcach to oryginalny pomysł Fleminga, tyle, że w książce Le Chiffre używa innego narzędzia. 007 zostaje uratowany przez agenta SMERSZ, przy czym dostaje od niego wyjątkową pamiątkę. Byłem natomiast niezwykle zaskoczony, że książka kończy się zdaniem Ta suka już nie żyje. Podsumowując: film polecam absolutnie, natomiast książka może być miłym dopełnieniem do projekcji (czyta się bardzo szybko).

Ocena: 9/10.

środa, 14 listopada 2012

"Road to Perdition"



Dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach mojej młodości, Sam Mendes porwał mnie genialnym "American Beauty". Dlatego też niezwykle trudno mi uwierzyć, że "Skyfall" jest dopiero ósmym filmem jaki wyreżyserował. Aczkolwiek na Bonda czas jeszcze przyjdzie, natomiast dziś zajmiemy się "Road to Perdition" ("Droga do zatracenia") z 2002 roku. Znakomity angielski reżyser kręci film o Irlandczykach w Ameryce lat 30-tych ubiegłego stulecia? A więc zapowiada się przednia zabawa!
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Akcja filmu przenosi nas do krainy Wuja Sama w początkach lat 30-tych XX wieku. Jak wiadomo były to czasy Wielkiego Kryzysu, prohibicji oraz błyskotliwych gangsterskich karier. Mike Sullivan (Tom Hanks) pracuje dla poważanego w mieście i bardzo zamożnego Johna Rooneya (Paul Newman). W przeszłości, gdy Mike nie miał niczego, pan Rooney przygarnął go i zaoferował mu pracę, dlatego też nasz bohater oddaje swojemu pracodawcy niemal ojcowską cześć i jest wobec niego niezwykle lojalny. Czym zajmuje się Mike, spytacie? Otóż jego specjalnością jest tzw. brudna robota, przy której można pobrudzić sobie ręce krwią. Podczas kolejnego zadania nadpobudliwy syn Rooneya, Connor (Daniel Craig), doprowadza do niepotrzebnej rzezi. Wszystko dałoby się zamieść pod dywan, gdyby nie fakt, że świadkiem egzekucji był syn Mike’a, Michael (Tyler Hoechlin). O ile pan Rooney jest przekonany, że mały się nie wysypie i podobnie jak każdy Irlandczyk wyrośnie na pijaka, złodzieja lub mordercę (oczywiście według opinii Torysów), o tyle Connor postanawia załatwić sprawę samodzielnie. W efekcie ginie żona i młodszy syn Mike’a, a on sam wkracza na ścieżkę krwawej vendetty.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Pierwsza rzecz jaka rzuca się w oczy to bardzo ładne zdjęcia. Film wizualnie jest niemal doskonały, wspaniale udało się odwzorować realia początku lat 30-tych. Nie ma biedy doskonale znanej z polskiego kina. Choćby ilość aut pokazanych na ekranie jest imponująca, a w rezydencjach i hotelach panuje odpowiedni przepych. Oczywiście wielokrotnie pojawia się legendarny Tommy Gun. W filmie znalazło się kilka świetnych scen, ale moim zdaniem na szczególną uwagę zasługuje sekwencja strzelaniny w deszczu. Prawdziwa maestria! Przy okazji wspomnę, że deszcz towarzyszy nam często w filmie i jest to naprawdę syty deszcz, a nie jakaś mżawka. Pod względem rozwoju fabuły nie uświadczyłem żenady, ale przyznam, że końcowy monolog wywołał u mnie niezwykle negatywne odczucia.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Aktorstwo na bardzo wysokim poziomie. Wyjątkowo podobała mi się postać Finna McGoverna (Ciarán Hinds), tym bardziej szkoda, że jego gwiazda zgasła tak prędko. Brawa dla Toma Hanksa za przekonującą rolę małomównego ojca, ale jeszcze większe należą się dla Paula Newmana. John Rooney w jego wykonaniu to chyba najlepsza postać w całym filmie. Jeśli miałbym przyznać komuś drugie miejsce to dostałby je na pewno Daniel Craig za świetne wcielenie się w Connora. Ponadto podobał mi się również Stanley Tucci grający Franka Nitti. Do oceny została mi jeszcze jedna gwiazda w obsadzie, aczkolwiek jest to największy dla mnie problem. Niestety nie można zaliczyć mnie do fanów Jude’a Law, ale nie mogę się przyczepić do postaci, którą zagrał (Harlen Maguire). Niemniej na miejscu Sama Mendesa wziąłbym z pewnością innego aktora, bo Jude Law troszkę mnie jednak mierzi. W zasadzie to nie podobała mi się postać młodego Michaela Sullivana, aczkolwiek raczej z powodu scenariuszowej prawości niż gry aktorskiej.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Kiedy spojrzycie na ocenę możecie być lekko skonfundowani. Są bowiem pochwały, mało hejtingu, a nota wysoka, ale czemuż nie wyższa? Otóż czasem oglądając dobry film mam uczucie, że czegoś w nim brakuje. Zwykle nie potrafię tego zdefiniować, aczkolwiek brak pierwiastka boskości powoduje, że ocena nie nigdy przekroczy pewnej granicy. W przypadku "Drogi do zatracenia" niestety zabrakło odrobinki magii kina, która wzniosła by ten całkiem dobry film na wyższy poziom. To w sumie dziwne, bo klimat wydawał się odpowiedni na wielkie dzieło. Niemniej uważam, że "Droga do zatracenia" to bardzo wartościowe kino, godne polecenia. Jeśli ktoś lubi filmy o dziejach Irlandczyków w Ameryce to pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10.